Duch puszczy (Bird, 1912)/Spalona chata

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  VII.
Spalona chata.

Ryk huczących fal nową trwogą napełnił serca kobiet: im bliżej znajdowały się brodu, tem bardziej wzrastał ich przestrach.
Nie lękajcie się, uspakajał je Natan. — Jeden Osag, czatujący w zasadzce, stokroć jest niebezpieczniejszy od tych spienionych fal. Bród jest pewny, bracia moi, a jeżeli woda zamacza nieco sukienki niewiast, to niechże pamiętają o tem, że nóż Indyanina, zdzierającego skórę z czaszki, nierównie gorsze robi plamy.
— Prowadź nas tylko stary puszczyku! — odezwał się pierwszy raz Colbridge — nie boję się twej wody, a mój koń pływa doskonale, jak kaczka.
— Jeżeli tak — odrzekł Natan — to może mi pozwolisz wsiąść za siebie.
Colbridge nie miał nic przeciwko temu skromnemu żądaniu przewodnika i właśnie Natan zabierał się wsiąść na konia, kiedy Roland spostrzegł, że i Cukierek nie ma chęci zamaczać swojej sierści, gdyż zaczął pana swego lekko drapać w łydkę i skowyczeć cicho, jak gdyby domagał się, żeby go wziął za siebie na konia. Jakież było zdziwienie Rolanda, gdy ujrzał, że Natan, migiem błyskawicy zeskoczywszy z konia, zaczął się z największą niespokojnością oglądać wokoło.
— Cukierku — szepnął Natan, głaszcząc psinę — twój węch jest lepszy od moich oczu; wszakże nie chcesz, ażeby w twoich oczach Indyanie pomordowali te biedne kobiety.
— Co to jest? — zapytał Roland z niespokojnością — co ty mówisz o morderstwie?
— Mów ciszej — odpowiedział kwakier — i spojrzyj na drugą stronę rzeki, czy nie widzisz światła pomiędzy skałami?
— I owszem, dostrzegam światełko podobne do błędnego ognika.
— Nie błędny ognik to, mój bracie ale tlejące zarzewie ogniska czyhającego Osaga. Patrz, jak się rozpala od jego dmuchań, wkrótce ujrzysz cały brzeg oświetlony.
Twierdzenie Natana wkrótce się sprawdziło.
Światełko, zrazu słabe, zwiększało się coraz bardziej, aż nakoniec jasnym buchnęło płomieniem, oświetlając okoliczne skały i rzekę, a nawet twarze przerażonych wędrowców. Zarazem można było zpoznać ciemną postać Indyanina, który wciąż dorzucał do ogniska chróstu. Ilu jego towarzyszów, śpiących lub czuwających, znajdowało się w zaroślach, otaczających ognisko, tego nikt nie był w stanie odkryć.
Podróżnych ogarnęło niewymowne przerażenie, przekonali się bowiem, że i Niższy Bród, do którego przybyli, zarówno był obsadzony przez Indyan, jak i Górny. Roland wpadł w niewysłowioną wściekłość, gotów był odważyć się na największe niebezpieczeństwo, byle raz wyjść z niepewnego położenia w jakiem się znajdowali. Nalegał na Natana, ażeby przeprawić się przez bród, którego szum niezawodnie zagłuszy łoskot, jaki konie zrobią, przebywając rzekę.
— A choćby nas dostrzegli mówił — to w takim razie poszlemy parę kul tym opryszkom przy ognisku, a zanim się opamiętają, ujdziemy im z oczu, pędząc co koń wyskoczy. Natanie, zajmij się kobietami, a wy bracia moi — dodał zwracając się do pastora i Cezara — za mną i róbcie to, co ja będę robił.
— W istocie — poszepnął Natan spokojnie, ale widocznie zadowolony z męstwa Rolanda — jesteś zarówno odważny, jak i rozumny, mój kapitanie. Ale na nieszczęście nie znasz się z lasami i przebiegłością dzikich. Planu twego wykonać nie zdołamy, bo nim wejdziemy w wodę, dojrzą nas. Patrz na blask ogniska, odbija się w falach, a jak one bystro się toczą. Wszedłszy do wody zanadto wiele będziemy mieli z nią do roboty, ażebyśmy mogli bronić się przeciw dzikim, którzy nas, zanim dostaniemy się na drugi brzeg, wystrzelają jak kaczki. Martwiłbym się do śmierci, gdyby która z tych biednych dziewcząt otrzymała postrzał. Nie, nie, musimy koniecznie zejść z drogi tym łotrom.
— Ale gdzie i jak? — odrzekł Roland zgnębiony.
— W miejsce ciche i spokojne, gdzie będziemy mogli bezpiecznie oczekiwać, aż nastręczy się sposobność przebycia rzeki zdala od tych czujnych ogarów.
— Nie traćmy więc nadaremnie czasu. Prowadź nas w to miejsce, chociaż wątpię, ażeby w tych przeklętych lasach podobne istnieć mogło.
— A jednakże jest takie miejsce, przynajmniej dla zmarłych — szepnął Natan drżącym głosem, prowadząc podróżnych napowrót. — Dziewięć nieszczęśliwych ofiar tam spoczywa: dziadek, babka, ojciec, matka i pięcioro biednych dziatek. Tak, tak, trudno znaleść śmiałka, choćby nawet w jego czerwonem cielsku dusza Osaga siedziała, ażeby wśród nocy odważył się przybliżyć w to miejsce straszliwe. Mówią bowiem ludzie, że, gdy północ nadejdzie, cienie pomordowanych błądzą po zwaliskach chaty, bolesne wydając jęki. Ja z moją psiną biedną nieraz tam przepędzałem spokojne noce, chociaż z pomiędzy otaczających drzew niejednokrotnie zdawały się nas dochodzić jakieś jęki.
Słowa te przywiodły na myśl Rolandowi to, co słyszał od pułkownika o nieszczęśliwej rodzinie Ashburna, która została niespodziewanie zaskoczona i wymordowana przez dzikich. Mimowolnie ogarnął go wstręt do szukania przytułku w miejscu, którego krwawe dzieje przerażały trwogą serca wszystkich osadników. Nie było jednak wyboru. Natan twierdził, że tylko tam mogą znaleść bezpieczne schronienie, udał się więc w milczeniu za przewodnikiem doświadczonym.
Po raz ostatni obejrzawszy się na ognisko, którego blask w sam czas oznajmił groźne niebezpieczeństwo, podróżni wjechali na wyrąb, przed laty ludzką ręką dokonany; atoli miejsce to, niegdyś bujnem złocące się zbożem, dziś było zarosłe krzewami i chwastem. Głęboka cisza lasów, spóźniona godzina, wspomnienie strasznego mordu; wszystko to razem przyczyniało się do powiększenia grozy tego opustoszałego ustronia. Wicher, przedzierający się przez gałęzie, smutnie jęczał, przywodząc na myśl cienie pobitych ofiar.
Naraz nowa trwoga przeraziła podróżnych: po chwilowej ciszy wicher zawył gwałtownie; jeden z olbrzymich pni, stojących samotnie śród zrębu, zachwiał się i runął z okropnym trzaskiem, a pod jego brzemieniem ziemia zadrżała.
Wypadek ten szczególnie na Edytę oddziałał. Zdawało jej się, że to zapowiedź jakiegoś nowego nieszczęścia. Piesek strzelca cicho, ale żałośnie zaskomlał, a Natan na to odezwanie się swego towarzysza natychmiast odpowiedział:
— Dobrą masz pamięć, biedny Cukierku, chociaż pięć lat dla ciebie jest bardzo długim przeciągiem czasu. Pod tem właśnie drzewem, które runęło, zamordowano sędziwą babkę, staruszeczkę o srebrnych włosach.
— Jakto, czy widziałeś tę straszną rzeź? — zapytał Roland Natana.
— Ach, mój bracie — odrzekł kwakier — była to pierwsza i ostatnia rzeź, przy której musiałem być obecnym. Zamieszkiwałem w tym czasie chatkę, położoną opodal nad brzegiem rzeki; nieszczęśliwi Ashburnowie byli moimi sąsiadami, a jakkolwiek nie byli dla mnie bardzo przyjaźni z powodu mojej wiary, jednakże serdecznie lubiłem ich piękne niewinne dziatki. Gdy więc razu jednego dostrzegłem ślady bandy Indyan, skierowane ku mojej chacie, pomyślałem sobie: mniejsza o to, niech niszczą moją siedzibę, a zanim tego dokonają, będzie dość czasu ostrzedz Ashburna, ażeby ze swoją rodziną i dobytkiem schronił się do osady pułkownika Brucego.
Przestroga jednak moja, zamiast nakłonić go do ucieczki, przyjęta została przez niego i całą rodzinę śmiechem lekceważenia, gdyż w owym czasie już ludzie mieli serca zatwardziałe dla mnie, a uszy na moje słowa zamknięte, albowiem nie chciałem walczyć, tak jak oni, z Indyanami. Natenczas, widząc, że nie zważają na moje przestrogi, pobiegłem do osady, zaklinając pułkownika, ażeby z oddziałem konnym pospieszył ku chacie Ashburna i odstraszył napastników, którym bynajmniej nie życzyłem śmierci.
Ale w osadzie powiodło mi się jeszcze gorzej, gdyż wyszydzono mię publicznie; wtedy wpadłem w rozpacz i postanowiłem nie wracać do swej chaty, ażeby nie być świadkiem rzezi biednych kobiet i młodej dziatwy, bo jej nie byłem w stanie przeszkodzić.
Nagle przyszło mi na myśl, iż może Indyanie, nie znalazłszy mnie w chacie, zaczają się dokoła niej w oczekiwaniu na mój powrót, a tem samem opóźnią napad na dom mojego sąsiada, którego będę mógł jeszcze raz ostrzedz.
W towarzystwie więc mego Cukierka spieszyłem ze wszystkich sił i dostałem się niedstrzeżony pod chałę Ashburna, gdy przebiegła psina ostrzegła mię, że Indyanie są ukryci w krzakach. Zaledwie miałem czas ukryć się w kukurydzy, gdy rozległ się przeraźliwy okrzyk bandytów indyjskich, którzy już otoczyli dom mego nieszczęśliwego sąsiada. Była to noc tak ciemna, jak dzisiejsza.
Cała rodzina, a nawet bydlęta zdawały się być pogrążone w jakimś śnie zaczarowanym. Wszystko spało, nawet ich czujny pies nie zaszczekał na wrzask Indyan. Dzicy szybko gromadzili chróst i obłożyli nim chatę. Kiedy dopiero płomienie ją ogarnęły, a horda wydała po raz drugi okrzyk radości, otworzyły się oczy śpiących po raz ostatni, aby ujrzeć budynki, ogarnięte płomieniem, a śród ognia przelatujące czarne postacie szatanów indyjskich.
— O, gdybyś to widział — mówił dalej drżącym i zaledwie dosłyszalnym głosem — krew zakrzepłaby w twoich żyłach. Nieszczęśliwi wypadli z płonącej chaty, a mordercy ich rzucili się na swe ofiary, wydając straszne ryki. Słyszałem huk strzelb, pomieszany z łoskotem walących się belek i jękiem zabijanych. Widziałem śród płomieni biedne dzieciny wyciągające ręce, a nad ich głowami błyski nożów i tomahawków. Straszny to był obraz, ale ja, mój bracie, jeszcze okropniejszy, o! stokroć okropniejszy widziałem... Najstarsza ze wszystkich, zgrzybiała niewiasta, trzymając na ramieniu półtoraroczną, jasnowłosą dziecinę, uchodziła w zarosłe i już dobiegała do owego drzewa, gdy jeden ze zbójców, dojrzawszy to, puszcza się za nią w pogoń, dopada nieszczęsną, wyrywa z jej rąk chłopię i pochwyciwszy za nóżkę, rozbija główkę o twardy pień, a potem, nacieszywszy się rozpaczą staruszki i jej gruchocze głowę tomahawkiem.
— A ty? Ty! — zawołał Roland, chwytając za kołnierz Natana. — Ty, nieszczęsny tchórzu byłeś tam i dozwoliłeś zamordować oboje?!
— Bracie — odpowiedział Natan pokornie — jesteś niesprawiedliwy. Gdybym nawet zdołał pokonać wstręt do przelewu krwi i tak nie uratowałbym ich, bo przed trzema godzinami pułkownik odebrał mi strzelbę i wypędził bezbronnego z osady. Gdybym ją był miał w ręku, w chwili gdy dziki potępieniec okręcał nad głową jasnowłosego aniołka, to pomimo mej łagodności nie byłbym się powstrzymał od zbrodni położenia trupem tego zabójcy.
— Byłem tego pewien — odpowiedział Roland, puszczając kołnierz myśliwca — gdyż okropna ta chwila byłaby najnikczemniejszego tchórza natchnęła odwagą i zemstą. Powiedz mi jednak, czy starałeś się dać im jakąśkolwiek pomoc?
— Bracie — odrzekł Natan — wypadłem z mego ukrycia i pochwyciłem biedną dziecinę w nadziei, że ją zdołam przywrócić do życia, ale już było zapóźno; na mojem ręku wyzionęła ducha. Wtedy zbroczony krwią, pobiegłem ku osadzie, ażeby przekonać niewiernego pułkownika, żem mu doniósł prawdę. W drodze napotkałem go z oddziałem konnych i zbrojnych osadników. Po mojem odejściu ruszyło go sumienie i wyruszył ku osadzie Ashburna, żałując że się ze mną obszedł nielitościwie. Gdyśmy przy niej stanęli, już było cicho, zastaliśmy tylko trupy i zgliszcza. Przepraszał mię, oddał mi moją strzelbę, ale na cóż się to wszystko przydało! Gniew jego nie wskrzesił umarłych, ani odbudował na pół spalonej chaty, której wilgotnych bierwion płomień w zupełności nie zdołał strawić.
— I nie pomścił się na Indyanach? Nie ukarał ich?
— Bracie! Jeżeli mordowanie zabójców nazywasz karą, to się ona nad nimi spełniła. Z czternastu sprawców rzezi, dościgniętych przez rozjuszonych osadników, dziesięciu padło trupem. Czterech uszło, ale, jak później słyszałem, jeden tylko dostał się do swojego wigwamu[1]. Trzech znaleziono w lesie zamordowanych; kto ich zabił, niewiadomo, ale każdy trup był naznaczony krwawym krzyżem na piersi, zabobonni więc osadnicy twierdzili, iż zemsty tej dokonał Duch Puszczy. Ale patrz, patrz — zawołał, wskazując psa — Cukierek jest niespokojniejszy, niż zwykle, patrz, jak biega z miejsca na miejsce i wietrzy. Powiadają ludzie, że psy czują obecność duchów.
— Mniemałbym raczej, że zwietrzył nową hordę Indyan, niż cienie zmarłych, którym życzę wiecznego spoczynku odpowiedział Roland.
— Być może, że Indyanie przeszli tędy dzisiaj, a przynajmniej kilku z nich dotarło aż tutaj ażeby napaść wzrok swój widokiem miejsca, na którem poległo dziewięć istot białych pod toporami ich współbraci; lecz niezawodnie stanęły im w myśli i ciała trzynastu morderców, zabitych w tej wyprawie. Cukierek ma podobne jak człowiek, swoje sympatye i antypatye i nie dziwię się wcale, że ze wstrętem zbliża się w te miejsca, bo i ja omijam je zdaleka. Jeżeli jednak masz jakie obawy, pozwól iść naprzód w te ruiny, stojące u wnijścia parowu, przekonam się, czy w nich bezpiecznie.
Roland, dostrzegłszy chatę tak blizko, że ją można było dokładnie ogarnąć wzrokiem, a zarazem zauważywszy że niespokojność Cukierka znikła, nabrał otuchy. Jednakże postanowił udać się do środka wraz z Natanem, aby przekonać się o stanie budowli, której miał powierzyć bezpieczeństwo najdroższej istoty, ukochanej siostry.
Chata stanowiła niegdyś obronny dom, z bardzo grubych, okrągłych pni zbudowany; stała ona nad samym brzegiem parowu, wśród którego wrzała rzeka w łożysku, nastroszonem skalistymi złomami. Chała składała się z dwóch izb, oddzielonych sienią, biegnącą na przestrzał. Sterczące nazewnątrz belki okazywały, że niegdyś dokoła domu dach wystawał na wszystkie strony, stanowiąc podsienie, dające mieszkańcom dogodną zasłonę od skwaru promieni słonecznych. Pale ostrokołu otaczały front i tył budowli, tworząc dwa małe dziedzińce i służyły za rodzaj szańca w razie napadu dzikich dla mieszkańców, broniących osady. Tylne zagrodzenie dosięgało aż do brzegów parowu, który prawie prostopadłą ścianą zbiegał do rzeki i nie potrzebował innego opatrzenia nad to, jakiego mu sama udzieliła przyroda. Ale były to tylko szczątki dawnych zabudowań. Pale ostrokołu, mianowicie z frontu, były powyrywane i zwalone w znacznej części przez dzikich; prawa część domu, która najbardziej od pożaru ucierpiała, składała się z kupy belek, w nieładzie zwalonych, a jedynie izba po prawej stronie stała oczerniona i pozbawiona dachu.
Trudno sobie wystawić szczątek mieszkania ludzkiego, bardziej ponury i smutny nad tę pozostałą część domu. Nieprzerwany szum wody, mieszając się z jękami wichru, jeszcze więcej dodawał grozy zwaliskom.
Miejsce to zaledwie jaką taką kryjówkę dać mogło w razie napadu, gdyż, jak widzieliśmy, ostrokół był w części rozwalony, a cała budowla, pozbawiona dachu, nie zabezpieczała od kul dzikich, którzy wdarłszy się na drzewa otaczającego ją lasu mogli z łatwością z góry utrzymywać szkodliwy ogień.
Roland nie okazywał wcale chęci pozostania tutaj, lecz ustąpił naleganiom Natana, który mu powiedział, że inny bród, jakim chce ich przeprowadzić, leży stąd daleko i że nie można myśleć o przebyciu go przed wejściem księżyca, bo droga doń wiedzie przez wąwozy i bagna, w których bardzo łatwo można się zbłąkać. Nadto strudzone kobiety potrzebowały koniecznie wytchnienia, ażeby mogły jechać dalej.
— Podczas gdy dziewczęta będą spały — mówił kwakier — ja z Cukierkiem będę krążył dokoła chaty i czuwał nad ich bezpieczeństwem; jeżeli zechcesz nam towarzyszyć, tem lepiej.
Wprowadzono kobiety do izby, gdzie im Cezar nasłał mchu świeżego, znajdującego się w obfitości w izbie. Colbridge z Rolandem zaprowadzili konie do parowu, a napoiwszy je i przywiązawszy do drzew, pozostawili na paszy, pod strażą pastora; tu były zabezpieczone od Indyan zupełnie.









  1. Wigwamami nazywają chaty indyjskie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.