Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | trzecia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cała księga II |
Indeks stron |
Anetka wróciła z pochyloną głową, przygnębiona i położyła się, nie powiedziawszy nic. Czuła w sobie pustkę. Nie mogła spać, zmuszona odpędzać z wysiłkiem pewien obraz, który jednak jawił się natychmiast, gdy tylko zaczynała drzemać. Przywiodła sobie na myśl zajęcia powszednie, ale nie zajęły jej, uciekła się tedy do sprzymierzeńca, mimo że zazwyczaj wzburzało ją to i poruszało do głębi, wspomniała Juljana, cały świat myśli raczej fikcyjny, niż realny, zgrupowany wokoło niego, oraz żal za tem, co przeminęło. Daremnie! Znikło zaraz wszystko, zeschło, jak łodyga ziela spalonego słońcem, a wszelkie próby ożywienia go, niweczyły resztki życia, które w niem tliły. Musiała jednak spać, ze względu na jutrzejszą prace, przeto wzięła proszek i zapadła w bezwład, ale zbudziwszy się po kilku godzinach, spostrzegła obok siebie troskę, która nie odstąpiła, widać, nawet podczas snu.
Pomieszanie to nie ustępowało również dni następnych. Chodziła na lekcje, rozmawiała, śmiała się jak zwykle, ale w duszy trwał dalej niepokój.
Pewnego dnia szarego, wędrując przez miasto, zapromieniała. Ujrzała przechodzącego drugą stroną ulicy Filipa Villard’a. Wróciła skąpana w krynicy radości.
Uświadomiwszy sobie przyczynę, zdrętwiała, jakby stwierdziła raka w ciele swojem! Ponownie wpadła tedy w zasadzkę! Miłość! Miłość dla człowieka, który znowu będzie jej źródłem cierpień niepotrzebnych. Nie znała go, ale wiedziała, że jest niebezpieczny, pozbawiony dobroci, związany stosunkiem z inną, i kochać go nie mogła, gdyż kochała przecież innego. Tak, kochała dotąd Juljana! A czyż, kochając go, mogła pokochać innego? Jakże mogło serce oddać się dwom naraz i to każdemu całe, niepodzielnie? Anetka dawała się zawsze w zupełności i teraz miała wrażenie, że to prostytucja. Gorzej jeszcze nawet, mniej hańbiącem zdało jej się oddawać ciało, niż serce dwum miłościom naraz. Była wobec siebie szczerą i lojalną. Nie wiedziała atoli, że ma kilka serc i kilka istot w sobie. W lesie duszy rosną obok siebie liczne krzewy myśli i pożądań, wydające przeróżne zapachy. Zazwyczaj nie rozróżniamy ich, bo śpią. Ale wiatr porusza czasem gałęźmi... a taki wstrząs namiętności rozbudził dawno w Anetce świadomość tej wielości... Była jednocześnie człowiekiem obowiązku i kobietą namiętną, namiętną matką i takąż kochanką... Była... kochankami nawet... które wyciągają ramiona z gęstwy lasu we wszystkich kierunkach. Upokorzona owym bezlikiem sił, które nią władają wbrew niej samej, myślała:
— Nacóż przyda się walczyć przez całe lata, jeśli jeden moment wszystko niweczy? Skądże się bierze ta siła?
Czuła do niej wstręt, jak do obcej, nie uznając, że jest częścią jej istoty. Ach, jak ujść tej biedzie, jak wydrzeć się z samej sobie?
Nie umiała ulegać biernie wnętrznemu fatalizmowi, którym gardziła, i postanowiła zdławić uczucie dręczące. I dokonałaby tego przy pomocy pracy codziennej, gdyby nie Noemi.
Dostała list, pisany literami wielkiemi przez tę małą osóbkę, która wystudjowała elegancję światową, nie mogąc pod nią jednak ukryć oschłości swojej. W kilku uprzejmych słowach zaprosiła ją na kolację. Anetka wymówiła się brakiem czasu, ale Noemi nalegała, wyrażając gorącą chęć pomówienia z nią i zostawiając wybór dnia. Zdecydowana nie wyzywać niebezpieczeństwa, wymówiła się ponownie, składając wszystko na zmęczenie po pracy całodziennej i myśląc, że na tem będzie koniec. Ale mały Pandarus, który w chwilach nudy i złośliwości staje się jedną z tysiącznych postaci Amora, nie dawał Noemi spokoju, dopóki nie wprowadziła Anetki do swej owczarni, pewnego wieczora, gdy wróciwszy z miasta, przysposabiała posiłek, (o tej porze składają zazwyczaj wizyty próżniaczki światowe), ujrzała u siebie rozpaplaną Noemi, która ją zapewniała o swej dozgonnej przyjaźni. Ujęta tą serdecznością i nie chcąc się okazać niegrzeczną, przytem pociągnięta urokiem „tamtej“, odmówiła wprawdzie przybycia na kolację, ale przyrzekła wizytę, wywiedziawszy się atoli poprzód, w jakim czasie zastanie Noemi samą. Spostrzegłszy, że Anetka stara się uniknąć spotkania Filipa, wytłumaczyła to sobie Noemi nieśmiałością, oraz brakiem sympatji, a okoliczność ta wzmogła jeszcze bardziej jej serdeczność dla Anetki. Ale za powrotem wypaplała nieostrożnie przed mężem, że Anetka przyjdzie, nie zaniedbując, z perfidją dobrych przyjaciółek, podkreślić wszystkiego, co mogło obniżyć, jej zdaniem, w oczach Filipa kobietę, a więc nieład, zapach atramentu i kuchni, słowem odmalowała Anetkę jako kucharkę i nędzarkę. Filip znał dzielność życiową Anetki i nie zapomniał wcale atmosfery biedy, to też wyciągnął z opisu zgoła inny wniosek, który jednak zachował dla siebie.
Nie było też czystym przypadkiem, że Anetka w parę dni potem wychodząc od Noemi, napotkała w ulicy Filipa. Nie szukając go, uznała, że nie jest obowiązaną ukrywać tajemnej radości, jakiej doznała. Zamienili słów kilka. Podczas rozmowy minęła ich jakaś młoda kobieta, którą Filip pozdrowił, a Anetka poznała. Była to występująca wówczas w teatrze, bardzo inteligentna aktorka, Masłowa. Anetka lubiła ją ze sceny i przejawiło się to w jej spojrzeniu, tak że Filip spytał:
— Pani ją zna?
— Widziałam ją w „Zmartwychwstaniu.“
— Ach! — bąknął wzgardliwie.
Zdziwiła się.
— Pan nie lubi jej gry?
— Nie z powodu jej gry, nie lubię jej...
— A więc, nie podoba się panu sztuka?
— I to nie!
Potem dodał, widząc zaciekawienie Anetki:
— Przejdźmy się trochę... dobrze? — Jest to może niewłaściwe... ale konwenanse nie obchodzą ani mnie, ani panią!
Poszli razem, a Anetka uczuła się zakłopotaną, ale pochlebiło jej to równocześnie. Filip mówił o sztuce z odrazą i humorem, a tak samo czynił też Tołstoj, gdy szło o coś, czego nie lubił (dziwny to nawrót zaiste). Rozweselony własną surowością, przerwał sobie:
— Jestem niesprawiedliwy, ale patrząc na sztukę, mimowoli oglądam ludzi, którzy na nią patrzą, zaglądam im pod błony mózgowe, a widok ten nie jest, zaprawdę, zbyt przyjemnym.
— U niektórych bywa przyjemnym! — zauważyła.
— Tak. Ci niektórzy mają dar upiększania nędzy świata, co ich zwalnia z obowiązku zaradzania złemu. Ci dobrzy idealiści rozkoszują się nędzą drugich, czyniąc z nich przedmiot wrażeń estetycznych, czy altruistycznych, a rezerwują sobie przytem właśnie najlepszych, by ich wyzyskiwać, jak rozbójnicy. Sentymentalizm ten pokrywają flagą ligi patrjotycznej, lub naprzykład repopulacji puszczania w obieg akcyj wojny kolonjalnej, i innych tego rodzaju czynów filantropijnych. Żyjemy w epoce łez rozczulenia... a żadna jeszcze nie była tak oschłą i bardziej trzeźwą... Dzisiaj dobry przedsiębiorca (czytała pani pewnie Piotra Hampa...) buduje obok fabryki kościół, rzeźnię, szpital i dom publiczny... Życie składa się z dysput na temat cywilizacji, postępu i demokracji, a z drugiej strony z wyzysku, wstrętnej destrukcji całej przyszłości świata, zatruwania rasy, oraz niweczenia innych ras, naprzykład Azji i Afryki... Potem wszyscy rozczulają się Masłową i odprawiają lubą siestę, słuchając Debussy’ego. Ocknienie będzie straszne. Dzika nienawiść rośnie, a katastrofa nadciąga!... Tem lepiej zresztą, gdyż wstrętna medycyna dzisiejsza podtrzymuje jeno chorobę... Musi nadejść czas dla chirurgji.
— Czy to chorego uleczy?
— Usuwam chorobę... bez względu na chorego!
Było to puste zuchwalstwo i Anetka uśmiechnęła się, a Filip rzucił jej skośne spojrzenie.
— Pani to nie przestrasza?
— Nie jestem chora! — odparła.
Przystanął, patrząc na nią.
— To prawda! Pani wydziela zapach zdrowia i to mi przeszkadza w dyspucie o infekcji fizycznej i moralnej... moralna najgorsza... Proszę przebaczyć tę diatrybę, ale dopiero co byłem wśród bandy obłudników, rozprawiających o podtrzymywaniu chorób, to jest o higjenie. Dusiła mnie wściekłość i odraza. Ujrzawszy czyste oczy pani, swobodne ruchy, dumę i zdrowie, w sposób zupełnie egoistyczny wciągnąłem w piersi haust tej atmosfery, którą pani wydziela. Dziękuję, już mi lepiej.
— Zostałam tedy lekarką, zdaniem pańskiem.
— Nie lekarką, ale lekarstwem... tlenem!
— Dziwnie pan traktuje ludzi!
— Klasyfikuję ich jako wdech i wydech, jako tych, którzy dają odnowę, i tych, którzy zabijają... a ostatnich należałoby właśnie zabić.
— Kogóż to pan chce jeszcze zabić?
— Jakto... jeszcze...? — zdumiał się. — Czyż tylu już nazabijałem pacjentów?
— Nie... nie, to mi się wymknęło bezwiednie! — odparła ze śmiechem. — Poprostu echo czasów klasycznych... Ale, proszę, powiedz pan na kogo byłeś zły w chwili spotkania mnie?
— Wolałbym zapomnieć o tem w obecności pani... Krótko a węzłowato, idzie o wysepkę domostw wstrętnych, gdzie od czasów króla śmietnisk, owego Henryka z kurą w garnku, hoduje się raka i tuberkulozę. Żniwo ulepszone dało w ciągu dwudziestu lat ostatnich 80 procent śmiertelności. Zainteresowałem tem komitet higjeny i zażądałem kroku radykalnego, wywłaszczenia i zburzenia do gruntu. Zrazu zgodzono się, o złożenie raportu. Przyszedłszy mnie poproszono z raportem, zastałem wszystko naopak, a wyrokujący zmienili zdanie. Zaczęto wychwalać ów raport, jako niesłychany, śliczny, wiekopomny, ale... trzeba pomyśleć, czcigodny kolego... rozpatrzyć... czy owi zmarli... istotnie zmarli w tych domach... ale niewiadomo żali zmarli dlatego, że zmarli w tych właśnie domach... Jeden pokazał mi plik zaświadczeń... (oczywiście sfabrykowanych umyślnie), że lokatorowie są współwinni z właścicielami, którzy ich przekupili... drugi dowodził, że większość zasłabnięć na raka pochodzi z nieszczęśliwych wypadków... inny zwalczał mój plan tem, że stare domy są zdrowsze od nowych, bo obszerniejsze i lepiej przewietrzane i dawał za przykład ... swój dom. Należy uzdrowić je, nie zaś niszczyć... wystarczy szorowanie... właściciele godzą się na dezynfekcję... Zresztą skądże wziąć pieniędzy na wywłaszczenie?... Jesteśmy biedni! Ach, gdyby szło o nowy model armaty! Ale rak zabija lepiej od armaty! Na zakończenie farsy jeden podkreślił, że należy zważać na... piękno. Owe fasady z czasów Króla-Świntucha są to dzieła sztuki, które należy konserwować! Nie jestem wrogiem sztuki i pokażę pani u siebie dość dobre obrazy stare i nowe, ale starość (ile nie idzie o jakąś piękną starą damę, tę, czy ową) nie jest mi wykładnikiem piękna! Piękna, czy nie, znieść nie mogę, by przeszłość zatruwała chwilę obecną! Z wszystkich rodzajów obłudy odpycha mnie najbardziej obłuda estetyzmu, której oschłość i martwota przybiera pozór dostojeństwa. Nagle, wśród debaty, jeden z kolegów odciągnął mnie na bok i szepnął: Jakto, nie wiesz? Mikrob, żywiący się lokatorami jest wielkim przyjacielem prezydenta wielkiego komitetu handlu i aprowizacji, pewnej, szarej eminencji, która urządza wybory i koalicje, oraz przewodniczy konwentyklom i bankietom demokratycznym. Jest to człowiek niewidzialny, którego działalność trzyma w całości chwiejące się kolumny gmachu Rzeczpospolitej. Jako przyjaciel ludu nie chce, by go dobywano z grobowca... a to... proszę słuchać... a to właśnie przez filantropję! Śliczna rzecz... nieprawdaż? Na ostatku przedłożono mi pięknie wystylizowaną petycję tychże samych lokatorów z protestem przeciw wyrzucaniu ich z mieszkań... Cóż miałem robić? Augurowie śmiali się... zacząłem się tedy śmiać z nimi. Ale zapowiedziałem, że dobrego żartu nie wypada chować pod korzec, a więc zamierzam opisać to posiedzenie i posłać do Matin’a. Zaprotestowano z wielkiem oburzeniem, ale zrobię to. A Hipokratesy, których osmaruję, nie zaniedbają odwetu. Wiedzą w co uderzyć. Ale, jak pani powiada... będzie walka! Tak, pani wojowniczko! Ha... pamięta pani ów wieczór u Solange? To pani lubi, zdaje się?
— Tak, lubię, bo piękną jest rzeczą walczyć przeciw niesprawiedliwości! Chciałabym być mężczyzną!
— Zbyteczne! Pani walczy przecież!
— Nie żaliłam się nigdy na konieczność walki, ale na duszną atmosferę. Nasz los, to bój w piwnicy... wy, mężczyźni, walczycie w świeżem powietrzu, na wyżynach!
— Ha! Jak pani drgają nozdrza! Niby koniowi, co węszy proch! Widziałem to już, zauważyłem onego wieczoru!
— Drwił pan wówczas ze mnie!
— Nie... nie! To zbyt podobne do mnie, bym miał drwić!
— Jątrzyłeś mnie pan... urągałeś mi!
— Tak... tak... spostrzegłem zaraz... Nie omyliłem się!
— Na początku byłeś pan w nastroju dość wzgardliwym.
— U licha! Czyż mogłem wiedzieć, że u takiej osoby jak Solange, spotkam taką jak pani?
— A pan? Skądżeś się pan tam wziął?
— To rzecz całkiem inna.
— Pociągnął pana sentymentalizm?
— Teraz pani drwi?... Biedna Solange! Nie, nie mówmy o niej. Wiem wszystko, coby można powiedzieć... ale Solange nie... nietykalna!
Przestała pytać i patrzyła tylko...
— Powiem to pani innym razem... Tak... tak dużo jej zawdzięczam...
Przystanęli, mając się rozstać. Anetka powiedziała z uśmiechem:
— Nie jesteś pan tak zły, jak się wydajesz z pozoru.
— A pani może nie tak dobra!
— To daje przeciętną miarę.
Spojrzał jej w oczy i spytał:
— Czy chcesz pani?
Nie żartował wcale. Policzki Anetki zapałały. Nie była w stanie dać odpowiedzi. Spojrzenie Filipa trzymało ją na uwięzi. Czyż powiedział co? Czy nie rzekł nic? Czytała na jego ustach słowa: Ja cię chcę!...
Skłonił się i odszedł.