>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Dwóch
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Przegląd Tygodniowy Życia Społecznego, Literatury i Sztuk Pięknych, 1894, nr 1
Redaktor Adam Wiślicki
Wydawca Adam Wiślicki
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DWÓCH
SZKIC
przez
Gabryelę Zapolską.

Powoli dźwigały się w górę ściany nowego dworu. Szło to krzywo, niesporo — ot, masa desek zbita w kupę, gruzami wypełniona. Wynajęte ze wsi i z pobliskiego miasteczka tałałajstwo robotnicze, w parcianych koszulach i spodniach, rozsypało się jak robactwo po pustych, bez dachu, gdzieniegdzie belkowaniem przeświecających pokojach. Tu i owdzie dłubał i świdrował niemiec albo czech, pykając dym z krótkiej porcelanowej fajki, schylony nad kupą cegieł, cały błękitny od barchanu, kryjącego mu tors i szeroko wygięte, kabłąkowate nogi.
Dwór nowy miał stać na wzgórku; podjazd doń był łatwy, koło stawu, dużym zakrętem półkolnym, już zakreślonym wśród trawy i wydeptanym przez ludzkie stopy i kopyta końskie. Na prawo, na lewo szumiały wielkie dęby i topole a z lewej strony chyliła się ku ziemi olbrzymia lipa, szeroko parasol swych gałęzi ciemnozielonych rozpostarłszy.
Dawniej stał tu mały domek, ot wprost chałupka o czterech izbach. Mieszkali w niej rezydenci, którzy się koło państwa pomieścić nie mogli. Dziś rezydenci wymarli, domek deskami zabity służył za schronienie zgłodniałej masie kotów, które, miaucząc przeraźliwie, nakształt gniazda centkowanych panter, po kątach pustych się wiły. Lecz już Maksym, ten, który z głodu przymierał w swej rozwalonej sadybie na skraju lasu, często nocą się zakradał ku staremu dworkowi i cicho deski odbiwszy, na koty się rzucał, chwytał drżącymi rękami i szybko łby ukręcał, zdaleka od siebie i swej nagiej pod rozhamraną koszulą piersi odsuwając wijące się w śmiertelnej agonii zwierzę, które wyciągało rozpaczliwie pazury, broniąc się przed żelazną dłonią, co mu druzgotała szyję w potwornym, bezlitośnym uścisku. Lecz Maksym głodny i nędzny nie puszczał swej zdobyczy i zwierzę krwiożercze tryumfowało w nim zadowolnione ze śmierci tego drugiego krwiożerczego zwierzęcia, którego pysk ociekał jeszcze posoką szczurzego trupa na przełaju złowionego. Często chłop długo gonił po pustych kątach uciekające i wystraszone koty. Rwały się one po ścianach, drapiąc pazurami odpadające obicia. Chłop bosemi nogami dudnił po podłodze, czaił się, zwijał w kłębek, biały w swej parciance z rudawą brodą, opadającą kudłami na wyschłe piersi. Była to ohydna pogoń za żerem, za trochą krwi, tłuszczu i muskułów, potrzebnych do odżywienia innej krwi, innego tłuszczu, innych muskułów...
Oczy Maksyma świeciły jak dwie źrenice wilka pędzącego po śniegu za czarną plamą znikających na zakręcie sanek.
Naprzeciw niego cała masa fosforycznych światełek migotała w szalonym ruchu.
Koty szarpały się po kątach, zatapiając ze strachu pazury w swe własne ciała.
Na dworze tymczasem księżyc świecił srebrnym, dziewiczym blaskiem a drzewa szumiały łagodnie, szepcząc pacierze.
Czasem, gdy wielka była cisza, zaświergotał słowik i rzucił ku błękitno srebrnemu niebu całą ruladę posiekanych drobnych nutek...
I zdawać się mogło, że to w oddali rusałka się śmiała a nie ptak śpiewał.

∗                    ∗

Pan Okiński zdecydował, że trzeba koniecznie nowy dwór postawić.
Nie dwór, lecz coś nakształt pałacu.
Pan Okiński bowiem ma trzy wsie i dwie kolonie. W jednej wsi las dębowy, wspaniały, jeszcze niedobrze wyrosły, ale już od czasu do czasu zachodzą żydzi i dęby macają.
Pan Okiński głową trzęsie, fajkę ciągnie i z żydów się śmieje. Zapewne, las sprzeda, ale jak na to pora przyjdzie! Dęby się wystać muszą. Nie uciekną. Pan Okiński gospodarstwo leśne według siebie prowadzi. Wie kiedy ciąć, kiedy — nie. Dosyć już lasów w swojem życiu nasprzedawał a pieniądze do banku złożył. Pan Okiński nie trwoni bowiem groszy. Ot i teraz buduje sobie dwór nie dwór, pałac nie pałac a budowniczego nawet nie sprowadził. Sam plan nakreślił, kosztorys zrobił i teraz robotami kieruje. Wprawdzie wypadły wewnątrz domu trzy pokoje ślepe, bez okien i rozmaicie tam było z liniami i obliczeniami rozmiarów, ale p. Okiński uparcie trwał przy swojem. Z czworogrannego budynku, pociętego masą drobnych okienek, dźwigała się w górę okrągła wieża zębata i groźna. Na froncie domu zostawiono miejsce na herb lub poprostu — datę roku. Pan Okiński wahał się jeszcze, nie był pewny, czy herb umieścić należy. Czasem bowiem miał chwilę chłopomanii i był demokratą z dziada pradziada. Lecz trwało to krótko, przechodziło — ot, jak fantazya niczem nieusprawiedliwiona.
Lecz co do liczby pokojów, cyfra wyraźnie oznaczoną została. Zdecydowano ją na wieczornych posiedzeniach, wygrzewając się koło kominka wśród kłębów fajczanego dymu. Wszyscy brali udział w tej naradzie, nawet pani Okińska, która odłożyła na chwilę „Bluszcz“, nawet Szmul arendarz, nawet rezydenci, dogorywający po kątach, do których nie dochodził blask płonącego na kominku ognia.
Pokoi tych miało być trzydzieści dwa!
Wyraźnie trzydzieści dwa!...
Gdy pan Okiński pierwszy raz tę cyfrę wymówił, spojrzał z tryumfem po obecnych. Nastąpiło milczenie. Cyfra zaimponowała. Pierwsza pani Okińska westchnęła i cichutko wyrzekła:
— Po cóż tyle?
Lecz pan Okiński wybuchnął rubasznym śmiechem. — Jakto po co? — I zaczął wyliczać pokoje gościnne, sypialne, jadalne, salony, saloniki, galerye, ba... łazienkę i bielizniarnię. Poczem głos zawiesił i spojrzał po obecnych.
Wreszcie dodał:
— Sala balowa z galeryą dla muzyki.
W kącie Szmul z nogi na nogę przestępować zaczął.
— Aj, aj!... — wyrzekł, brodę siwą głaszcząc — będą bale jak panienka podrośnie, albo jak się paniczyk będzie żenił.
Panienka siedziała na krzesełku, wyprostowana, zaspana, uczesana po chińsku i robiła ściągaczkę, uważnie licząc oczka i migając stalowemi drutami. Nie spojrzała nawet na żyda, gdy mówił o niej, spokojna, anemiczna, pomimo tej świeżości wiejskiej, jaka ją otaczała.
Lecz „paniczyk“ spojrzał ciekawie na ojca i w myśli zaczął szybko przedstawiać sobie ową salę balową z galeryą dla muzyki i te trzydzieści dwa pokoje, w których on, Józio, jego rodzice, siostra, guwernantka, lokaje i garderobiane mieścić się będą. Imaginacya chłopca, dość silna, szybko galopować zaczęła. Widział już cały szereg pokojów oświetlonych, szereg nieskończony, jakby powtórzony w masie umiejętnie poustawianych zwierciadeł.
Tymczasem ojciec mówił dalej:
— Dom zostanie tak zbudowany, że można go będzie w koło obejść...
Józio uśmiechnął się nieznacznie. Skoro rodzice wyjadą z wizytami, zaprzęgnie siostrę i Orchima, chłopaka dodanego mu do zabawy, jak parę koni i gnać będą we troje dokoła tych trzydziestu dwóch pokojów wciąż w kółko, aż popadają ze zmęczenia...
— Nie możemy przecież mieszkać dłużej w takim kurniku, człowiek, panie dobrodzieju, potrzebuje szerokiej przestrzeni, musi oddychać, poruszać się swobodnie. Gdybym dłużej tak pozwolił wam się dusić w tych kilku klitkach, byłbym zbrodniarzem...
I tu Okiński uderzył się pięścią w piersi aż jęknęło.
— Jak Boga kocham!...
Rozstawił szeroko nogi, podjął poły szlafroka i zaczął się wygrzewać a mówił ciągle i tak dużo, że mu aż fajka zgasła. Według niego, złe mieszkanie, ciasnota, szczególniej podczas snu, zabójczo oddziaływała na organizmy. Rozgadał się, przytaczał fakta, unosił się, napadał na żonę, która w milczeniu przysłuchiwała się jego mowie i wreszcie zakończył:
— Tak, panie dobrodzieju!... gadajcie co chcecie a ja wam powiadam, że tylko zwierzęta kupą się gnieżdżą... ludzie powinni mieć uczciwe i szerokie mieszkania, inaczej, panie dobrodzieju, lepiej zaraz się w trumnę położyć...
Szmul chrząkał w kącie i pejsy kręcił. Rezydenci, przybici i śpiący, potakiwali słowom swego dobrodzieja, „panienka“ chwytała na drut spuszczone oczka, pani Okińska nieznacznie „Bluszcz“ czytała.
Tylko jeden Józio słowa ojca w siebie chłonął i mimowoli już z pogardą patrzył na ciasny salonik, w którym gnieździli się w tej chwili wszyscy, jak kury kojcem przykryte.

∗                    ∗

Od tej chwili chłopak zaczął się interesować budową nowego domu i bezustannie latał na grunt i w gromadę robotników się mieszał. Jedynie tylko, gdy dojrzał zdaleka linijkę ojca zaprzężoną w siwego konia, uciekał w krzaki ożyn i tam, opychając się jagodami, czekał aż ojciec swą codzienną wizytę skończy i do domu odjedzie. Często ta wizyta przeciągała się długo. Szmul, ekonom, leśniczy jeden, drugi — to znów ktoś z sąsiadów przybywali razem z panem i długie odbywały się narady nad tym lub owym gwoździem, przepierzeniem, długością ściany. Wszystkim imponowała ilość pokojów. Trzydzieści dwa! Kiwano głowami, powtarzano sobie tę cyfrę, podawano ją z ust do ust. W miasteczku, u Srula Soroki jedząc śledzia i popijając fałszowaną starkę, sąsiedzi dyskutowali nad tą cyfrą, kobiety zaś szeptały ją przy wyjściu z katedry po niedzielnem nabożeństwie. Na wsi nawet chłopi w chałupach myśleli o tej masie izb i pod konopiastą hyrą nie mogli i nie umieli sprowadzić do określonej ilości owej „siły“ komór, które miały dwór wypełnić. Tylko czesi i niemcy, powróciwszy z roboty, nie zastanawiali się nad owym faktem, obojętni, jak dobre siły robocze, które, raz puszczone w ruch, nie zastanawiają się nad tem co robią, ale jak robią i czy robota ta spodziewany zysk im przyniesie.
Wśród tego ogólnego podniecenia umysłów kręcił się Józio, cały zgorączkowany i teraz, gdy już szkielet domu stanął cały żółty wśród masy zieleni, chłopak przebiegał ciągle puste klatki pokojów i przełażąc przez poprzecznie ułożone belki podłóg, w które chłopi wsypywali gruz i ziemię, na palcach liczył:
— Jeden pokój, drugi pokój, trzeci pokój...
Plątało mu się to w małej głowinie.
Nigdy dojść nie mógł do końca. Zawsze brakowało mu kliku pokojów. Wreszcie dowiedział się, że wielka pusta przestrzeń w środku domu podzielona będzie na trzy części. Odetchnął. Miał teraz pełną cyfrę. Trzydzieści dwa pokoje! Siadał teraz na belkach i fantazya jego galopowała z przerażającą szybkością. Wypełniał ściany, obijał je, ustawiał meble. Te, które były w starym dworze, wydały mu się małe i nędzne, ojciec kupi inne! Słyszał jak pan Okiński mówił o sprowadzeniu kilku garniturów, fortepianu z ogonem, serwantki szklanej i nowego biurka. Jeden z pokojów miał się nazywać „srebrny“ i wszystko w nim miało być posrebrzane. Drugi — „hiszpański“, bo miał w nim stanąć fotel, na którym były resztki skóry, podobno hiszpańskiej... Przed oczyma Józia otwierały się czarodziejskie horyzonty. Srebro, palisander mebli, kryształowe pająki migotały wśród wielkich przestrzeni.
Chłopak dął się jak żaba. Poczucie własności rozpierało mu piersi. Czuł się u siebie w tych ścianach, które wzrastały z czarodziejską szybkością. Już nieraz to „moje“ ogarniało go na widok rozlanych szeroko łanów zboża lub czerni lasu, ale owo „moje“ nie było tak dokładne i wyraźne, bo ogarniało horyzont odkryty i swobodny, okryty lazurem nieba, na którem słońce świeciło dla wszystkich i który nie miał „ścian“ dobrze zamykających to „swoje“ przed okiem obcego. Tymczasem tu z pod ziemi wznosiły się ściany, mury fortecy egoizmu, odgraniczające dokładnie ten szmat ziemi nawet od wzroku intruzów i chłopak czuł jak się ta forteca, ta świątynia jego ja zamykała i zasklepiała powoli z dniem każdym nad jego głową.
Czuł się tu panem, rósł w potęgę i w kilkunastu klatkach, coraz bardziej zaciemnionych, nabierał przekonania, że jest wielkim mocarzem, bo posiada dużo „swego“, dobrze zamkniętego i niedostępnego dla drugich. Wzdychał do chwili, w której drzwi wstawiać zaczną i on, Józio, drzwi te wieczorem pozamyka a po odejściu robotników sam wreszcie wśród trzydziestu dwóch pokojów się znajdzie. Robotnicy z miasteczka sypiali w starej kuchni, która miała być przerobioną na psiarnię. Chłopi szli do swoich domostw i Józio stojący na progu szeroko rozwartej jamy drzwi, widział jak nikli w jasno blond strudze światła, które o zachodzie po ziemi się snuło.
Chłopak pozostawał sam i błądził teraz wśród klatek izb, przysiadując w każdej, wydymając usta, rozstawiając nogi. Przejmował bezwiednie giesta ojca, powtarzał w myśli słowa posłyszane przy kolacyi lub podczas wieczornej pogawędki.
— Człowiek potrzebuje przestrzeni, światła, inaczej lepiej się od razu położyć w trumnę...
Chłopak zaczynał nawet znajdować, że trzydzieści dwa pokoje, to mało dla niego i dla jego rodziny. Imaginacya jego raz w ruch puszczona, galopowała dalej. Marzył teraz o olbrzymich koszarach, w których byłoby izb bez liku. Chciał mieć dom tak duży jak... watykański pałac. Słyszał, że Ojciec święty ma dom mieszkalny, w którym nie zna nawet ilości pokojów. Józio pragnął mieć taki Watykan i codzień odkrywać nowe w zakamarkach skrzydeł pałacu.
Tymczasem pocieszał się salą balową, która zaokrąglała się olbrzymio i wysoko, z oznaczonem przez Okińskiego miejscem na estradę dla muzyki. Józio drobny, mały ze swą ostrzyżoną główką kręcił się po tej pustce, podrygiwał i podskakiwał a jego jasna bluzka szarzała w ciemniejącej przestrzeni jak listek jesienny wiatrem miotany.
Z góry po przez belkowanie dachu padał zmrok wieczorny i niebo przed chwilą gorejące od słonecznego blasku nabierało teraz jasnej barwy opalu. Delikatne liliowe tony poprzedzały nadejście cieniu. Od wsi dolatywały kołatki bydła i skrzyp żórawi. Jakiś koń zarżał kilkakrotnie i umilkł.
Drzewa nawet nie szumiały, zdjęte potrzebą odpoczynku.
Wśród szkieletu sali balowej kręciło się małe stworzenie, projekt człowieka, rozdęte pychą ze zbudowanej klatki i wyciągając w przestrzeń drobne rączyny, obejmowało w posiadanie to „swoje“, którem odgraniczyć się chciało od reszty ludzkości.

∗                    ∗

Pomiędzy robotnikami, Ułas był najmłodszy. Używano go do noszenia gruzu i podawania cegły. Za całe okrycie miał majtki parciane i koszulę podpasaną czerwonym, obszarpanym pasem. Lniana hyra spadała mu na oczy, nos wklęśnięty, usta miał rozchylone jak u zwierzęcia, szukającego żeru, wiecznie spękane ręce a nogi czarne z podeszwami tak grubemi, iż zdało się, że miał do stóp przylepione skórzane sandały.
Cały dzień chodził w robocie jak koń w kieracie i tylko w południe szedł w krzaki ożyn i tam, dobywszy z za pazuchy kawałek chleba, rwał garścią czarne jagody i jadł je razem z razowcem, który mu się do zębów jak maść smołowa przylepiał.
Józio zapoznał się z nim i powoli wdał w gawędę. Miał bowiem w sobie owo prymitywne lgnięcie człowieka do każdej ludzkiej istoty, które później „wychowanie“ niszczy, tępi i z duszy wyrywa. Wreszcie potrzebował się wygadać przed kimś z myśli, które mu czaszkę rozsadzały. Całe dnie jak dyabeł z pudełka tak wyskakiwał w coraz to innym pokoju i robotnicy przyzwyczaili się już do tej drobnej figurki kręcącej się pomiędzy nimi, tuż pod ich nogami, albo pod kołami taczek. Rozmawiać jednak z nim nie mogli i nie chcieli. Uważali Józia za „jaśnie pańskie“ dziecko i kłaniali mu się raz na dzień.
Ułas jeden, może dlatego, że sam jeszcze był prawie dzieckiem, uśmiechał się do Józia i kilkakrotnie przemówił doń, napróżno czekając odpowiedzi. Wreszcie Józio zrzucił pychę z serca i szybko, nie wiedząc dlaczego, za Ułasem włóczyć się zaczął. I wkrótce nastąpiła pomiędzy nimi dwoma pewnego rodzaju zażyłość. Witali się zdaleka przyjaznemi ruchami, gawędzili wśród ożyn i często Ułas swój chleb na pół i z Józiem dzielił. Mimo to wszakże Józio ciągle dął się z powodu owych trzydziestu dwóch pokoi i na palcach Ułasowi pokazywał jaką to cyfrę stanowić będzie. Niemając pod dostatkiem swych palców, musiał pożyczyć palców u rąk a nawet nóg Ułasa. Opowiadał chłopu o „srebrnym“ i „hiszpańskim“ pokoju. Mówił, że on, Józio, będzie miał swój osobny pokój i siostra także. Mama, tatko, rezydenci, każdy będzie miał osobny pokój, tylko lokaje będą sypiać we czworo w kredensie, ale lokaje się nie liczą...
Ułas kiwał głową i, zrywając liście orzechu, dął w nie jak w piszczałkę. Przeciągły głos po krzakach się rozlegał, jakby nawoływanie mistycznego ptaka śpieszącego z żerem do gniazda.
Nagle jednego dnia Józio zapytał:
— A ty gdzie mieszkasz?
Ułas zęby białe jak perły w uśmiechu pokazał.
— A no... taż w chałupie.
— Daleko?
— Ondzie...
Ręką ku wiosce ukazał.
Józio chwilę pomyślał.
— Pokaż mi swoje mieszkanie!
— To niech paniczek pójdzie!...
— Nad wieczorem.
— Dobrze!
Nad wieczorem, gdy już po słońcu została się tylko czerwona nad lasem smuga — poszli.

∗                    ∗

— A ot... niech paniczyk wejdzie!
Józio przełazi wysoki próg chaty, która zdawała się wpadać w ziemię jak opuszczone mogiła. Maluchna sionka czarna miała, zamiast podłogi, ubitą lepiącą się glinę. W błoto owe ugrzęzły buciki Józia. Ułas śmiało w niej swe brudne nogi stawiał i szybko pchnął pięścią małe drzwiczki prowadzące do izby.
Józio wszedł i stanął u progu, bo mu dym, co się po izbinie wił, w oczy się rzucił i źrenice wygryzał.
Ułas wszedł i głośno wyrzekł:
— Maty, jaśnie panicz!...
Od komina z klęczek powstała zgarbiona kobieta z pokudłanemi dolami wymykającemi się z pod chustki. Z maluchnego okienka, zalepionego kawałkami szkła i papieru płynęła wąziutka struga światła. Ciemnicy przecież nie wyjaśniło to światło smutne i z brudem zmieszane. Od komina biło trochę purpurowego blasku, ale dym czarny i straszny pokrywał wszystko i w pomrokę spowijał. Kłęby całe tej gryzącej potwornej materyi uderzały o nizki sufit chaty i opadały na wydeptaną z czarnej ziemi podłogę, z której biła woń zgnilizny piwnicznej i stęchłej wilgoci. W kącie izby majaczył tapczan z trochą gałganów a na nim leżało dwoje dzieci w parcianych koszulach. Jedno zupełnie małe leżało na ziemi, bijąc drewnianą łyżką po łbie dużego prosiaka, który je ryjem po nagich udach trącał. Inne jeszcze w kąt chaty wciśnięte, zupełnie nagie, wpakowało oba kułaki w usta i patrzyło z pod pokudłanej hyry na Józia nieufnie i chmurnie.
Koło okienka stara kobieta, schylona, drżąca, owinięta w podartą świtkę, usiłowała naciągnąć kądziel na długi, źle ostrugany patyk. I jeszcze dostrzegł Józio w tej czarnej masie jakąś postać męzką, pewnie ojca Ułasa, w rozchamranej koszuli i barankowej czapce i coś nakształt żebraka w łachmanach koło komina.
Chłopak z po za łez, które mu dym z oczów wygryzał, patrzył na tę ciasną, smrodliwą przestrzeń, wypełnioną kłębami czarnego dymu, w których majaczyły sylwetki ludzkie, pełne tajemniczej grozy, nieuchwytne, prawie nagie, milczące, i zdawało mu się, że widzi ich moc niezliczoną, że rosną w jego oczach jak dusze potępieńców wśród czarnej masy dymu.
Tymczasem matka Ułasa zbliżyła się ku niemu, bijąc nizkie pokłony.
— Pomagaj Boh!... a może paniczyk choć kiszonego ogórka pozwoli...
Lecz Józio wciąż na progu stał i patrzał...
Paryż 25 grudnia 1893.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.