<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIII.

Nadszedł dzień wesela Poli, która odzyskała sił trochę i zmuszając się wróciła do dawnéj wesołości swojéj, ale wybuchy jéj zatrute były jakąś ironią gorzką mimowoli przebijającą się w każdém słowie. Oszczędzała jéj tylko dla Justyna już i tak zamyślonego i smutnego, w którego spodziewane szczęście wgryzł się robak zwątpienia. Zdaleka będąc z Julianem, jemu szczególniéj rzucała te słowa zabijające, których znaczenie on tylko rozumiał; biedne dziewczę śmiało się znowu, płakało, szydziło i nie pojmowało życia poza granicami Karlina, który opuścić chciało i musiało conajprędzéj.
W wilię już, fortepian darowany przez Annę i różne fraszki, któremi chciała wyposażyć przyjaciółkę, pojechały do Hor; Pola rozpłakała się, widząc ujeżdżającą przeszłość i zamknęła się ze swemi łzami. Na wesele nie proszono nikogo, prócz pułkownikowéj z mężem, prezesa i pana Atanazego, który odmówił przybycia; ksiądz Mirejko, na którego indult wyrobiono, miał nowożeńcom błogosławić. Julian im bardziéj zbliżał się ten dzień, przykrzejszego doznawał uczucia, zamykał się sam na sam i dręczył wspomnieniami; kilka razy chciał się przysunąć do Poli, ale ona zręcznie go unikała. Choć nieproszony, przybył przypadkowo pan Albert Zamszański, który dla Karlińskiego znowu był drogim gościem, odwodząc uwagę i robiąc mu dystrakcyę.
Anna równie rada mu była i powitała go z uśmiechem przyjacielskim... jak dawnego i dobrego znajomego.
Przybór do tego wesela, jak dzień, w którym się odbywało, był smutny, na dworze chmurno i chłodno, w pokojach pusto... każdy w swoim kątku myślał lub płakał; jeden Justyn z suchém okiem modlił się przygotowując do wielkiego aktu, którego ważność pojmował. W wielkiéj sali przygotowano ołtarz z rozkazu Anny, która sama przystroiła go w makaty, dywany i wazony... Zajęta temi przybory, zabiegała tylko do Poli kiedyniekiedy, całując ją w czoło i cicho modląc się do Boga o jéj szczęście; łza ukradkiem spadała z jéj powiek na myśl rozstania; lecz co się działo w duszy sieroty, a! tego nikt nie wypowie!
Przyszła nareszcie godzina ubrania; na stołach i krzesłach biały strój dziewiczy rozłożony był cały, z zasłoną, z wieńcem, z bukietem! Pola poglądała nań okiem załzawioném i nie chciała się ubierać...
— Dziecię moje drogie — odezwała się Anna — zbierz męstwo i zacznijmy...
— A! ty nie wiesz — odpowiedziała panna młoda — jakie kajdany włożycie mi z tą suknią! w niéj będę musiała opuścić Karlin nazawsze; a ja nie znam na świecie nic prócz Karlina, w nim przeżyłam młodość i nie pojmuję, jak gdzieindziéj żyć będzie można... przyszłość mnie przestrasza... upadam na siłach...
— Przecież nie sama i nie nazawsze opuścisz nas, droga Polo... Hory o mil parę... Justyn pojedzie z tobą...
— A! czemuż was wszystkich zabrać z sobą nie mogę i całego Karlina i téj mojéj izdebki i ulic ogrodu i drzew, do których nawykłam, szumu i tutejszego powietrza!
— No, ubierajmy się! — przerywając umyślnie, zawołała Anna — przeżegnaj się i zaczynaj.
Pola spojrzała na suknie, wieniec i bukiet.
— Nie! — rzekła — nie zezwolę na to kłamstwo i nie włożę ani téj białéj szaty niewinnéj, ani tych kwiatów... ani zasłony! Sierota uboga pójdę przed ołtarz w codzienném ubraniu z pokorą, bez tych symbolów, do których nie mam prawa... myśl moja zczerniła mnie... nic już niéma we mnie białego! Powinnam wziąć suknię żałobną, czerwony pas męczeństwa, krzyż w dłoń, cierniowy wianek na skronie, i tak stanąć na kobiercu...
Anna załamała ręce.
— A! na Boga! — zawołała — co ci do głowy przyszło, coby to ludzie pomyśleli; jest obcy pan Albert Zamszański... będą Bóg wie co za plotki, wybij sobie z głowy to dziwactwo...
— Ale ja tego włożyć nie mogę...
— Polo! jeśli mnie kochasz...
— To będzie kłamstwo!... to będzie oszukaństwo!
— Polo droga, w głowie ci się pomieszało!
Pola porwała się nareszcie żywo i spojrzała na nią z gorączkowym ogniem.
— Masz słuszność — rzekła śmiejąc się chorobliwie — wszystko było kłamstwem! skończmy, jak-eśmy zaczęli, wyjdę biała i czysta! cha! cha! tak być powinno!
Z tego wszystkiego Anna pojmowała tylko żal i rozdrażnienie Poli; korzystając ze słów ostatnich, poczęła ją ubierać, i martwy ten posążek stał posłuszny przed zwierciadłem, w milczeniu przerywanym tylko konwulsyjném drżeniem. Gdy przyszło wkładać wieniec, który pułkownikowa przypinać miała, pani Delrio weszła do pokoju z powagą, Pola w milczeniu uklękła przed nią i w nogi ją pocałowała.
— Przebacz mi, pani — rzekła — przebacz nieszczęśliwéj, możem nie była tak wam wdzięczną, tak posłuszną, tak dobrą sługą, jak-em była powinna...
Pani Delrio szybko uścisnęła ją i słowa nie wymówiwszy wyszła; widok przyborów ślubnych silnie ją uderzył wspomnieniem własnego życia...
Drużkami była Anna i skromne dziewczę Joasia Zalecka, którą zaproszono z sąsiedztwa; płaczącą pannę młodą musiały gwałtem prawie podnieść z ziemi i powiodły jak ofiarę...
W sali już się byli zgromadzili wszyscy, przypinano bukiety, Julian na swój poglądał z oczyma spuszczonemi... cisza panowała długa i ciężka, prezes tylko mierzył oczyma synowca niespokojnie. Obok, pierwszy raz wyprowadzony na obrzęd publiczny, stał Emil, którego wzruszony pilnował Aleksy; oczy głuchoniemego przelatywały po twarzach i zdawały się niezrozumiałą rozwiązywać zagadkę. Nikt nie śmiał począć rozmowy; Aleksemu na łzy się zbierało; tylko pan Albert Zamszański przybrawszy pobożną i skromną minkę, zdradzał się niekiedy ciekawością, z jaką poglądał po przytomnych. Justyn był poważny i smutny prawie.
Szmer cichy zapowiedział przyjście panny młodéj: rozstąpiły się grupy i ukazała Pola, która na progu odzyskała siłę i przytomność, prawie wesołość... Błogosławieństwo zaczęło się od pułkownikowéj i prezesa... Z kolei obchodzono wszystkich, Pola upadła do nóg Annie i gdy się najmniéj spodziewano, zwróciła się do Juliana, przed którym uklękła drżąca...
— Pobłogosław i pan sierocie — zawołała stłumionym głosem.
Ale Julian podał jéj rękę podnosząc i oblany płomieniem, z bólem w sercu cofnął się unikając jéj wejrzenia. Ten wzrok przecie błogosławił jemu, nie było w nim wymówki, nie było żalu, litość tylko i pragnienie szczęścia.
Ale już ksiądz Mirejko stał przy ołtarzu, do którego przyprowadzono państwa młodych: głos jego, nowożeńców i szmer przytomnych, mieszały się razem... wiązano ręce, zamieniano pierścionki... i w chwili gdy się wszystko nieodwołalną skończyło przysięgą, głuchy stukot dał się słyszéć... Pola upadła martwa na kobierzec... Justyn pierwszy rzucił się ją ratować i cucić, Anna przybiegła z octem. Otrzeźwiono omdlałą, która oczy otworzyła i głuchém westchnieniem powróciła do życia.
Prezes, nie dając Julianowi się nad tém zastanowić, ani okazać, co czuł, trzymał go ciągle przy sobie z panem Albertem, złożył to na wzruszenie zbyt wyegzaltowanego do ich domu przywiązania i pokrył trochą szyderstwa. Tymczasem Polę potrzeba było zaraz odprowadzić do jéj pokoju, a z prawa swego Justyn poszedł za nią. Pierwszy raz po ślubie spojrzeli na siebie i Poddubiniec wyczytał w jéj oczach taką boleść, że radby był dać życie, aby jéj ująć swéj żonie!
— Spocznij — rzekł — wrażenia, myśli, uczucia złamały cię... potrzebujesz ciszy i pokoju...
— Ale nie tu! — odezwała się Pola rozdzierającym głosem prośby — idźmy, jedźmy... uciekajmy... jestem twoją... bierz mnie i prowadź coprędzéj; dłużéj tu pozostać nie mogę, nie chcę, nie powinnam... Jedźmy! jedźmy!
— Jakto, zaraz?... — zapytał Justyn.
— W téj chwili — zdejmując wieniec, zrywając bukiet i zasłonę, zawołała Pola — jedźmy, jestem gotowa...
Anna nadbiegła.
— Moja droga, moja najdroższa — z płaczem odezwała się Pola — pozwól mi jechać z Justynem; im dłużéj przeciągnie się rozstanie, pożegnanie, tém więcéj cierpiéć będę; boję się oczów ludzkich w téj chwili, pieką mnie, pozwól mi jechać!...
Anna odpowiedziéć nie umiała.
— A stryj? a matka? a Julian? co powiedzą?
— Wytłómaczysz mnie chorobą, wzruszeniem, przypadkiem... czém chcesz; ten dzień był dla mnie zabójczym...
Konie były przygotowane i Justyn, spełniając wolę żony, sprowadził ją, a raczéj zniósł ze wschodów do powoziku, który pod małą furtkę podjechał: nikt nie domyślał się ich ucieczki, gdy konie biegły już drogą ku Horom.
Anna weszła do salonu sama.
— A pani młoda?... — spytał prezes.
— Słaba... odjechała z Justynem do domu...
— Jakto? bez pożegnania? bez obiadu? — przerwała pułkownikowa.
— Nie mogłam jéj wstrzymać, nie śmiałam wstrzymywać — odpowiedziała Anna — potrzebowała uciec, aby nie płakać, tak ją bolało rozstanie z Karlinem...
Julian słyszał zdala rozmowę, cierpiał, ale zarazem, kto to wytłómaczy? egoizm jego odzywał się w nim uczuciem wyswobodzenia; rad był może, że Poli nie zobaczy i uśmiechał się do Alberta i mówił ze stryjem swobodnie, usiłując pokryć przedślubny swój smutek i mimowolnie zdradzające się rozdrażnienie.
Bez państwa młodych więc odbyła się uczta weselna i zdrowie ich wypili goście dla ceremoni tylko; Julian przykładając kielich do ust spojrzał na Aleksego i spotkał wejrzenie jego poważne, smutne, pełne wyrzutów i skrytéj boleści. Aleksy czytał, co się działo w duszy Juliana, i stara przyjaźń dla niego ostygła wśród dowodów niepojętéj płochości i egoizmu tego człowieka.
— Byłożby to prawdą? — mówił w duszy Drabicki — że ci ludzie skutkiem życia swego, tajemniczych krwi swéj własności, wychowania, nałogów, głębokiego uczucia doznać nigdy nie potrafią? że są drażliwi jak polipy i jak one bez serca? Nam-że to zostawiono tylko czuć silnie, długo i w sprawach uczucia za nich i za siebie pokutować? Mogęż rachować na jego przyjaźń, kiedy najgorętsza miłość rozbiła się o obawę ubóstwa, o strach walki, o potrzebę gnuśnego spokoju? Ta płochość jest-li skutkiem usposobienia osobistego, czy spuścizną żywotów poświęconych używaniu, nie ogrzanych myślą żadną, nie związanych powinnością, nie pokierowanych celem? Jest-li skutkiem mimowolnego przekonania o wyższości, któréj wszystko służyć powinno, jak dzieciom chrząszcze wbite na szpilkę do zabawy? nasze boleści, miotania, łzy krwawe, miałyżby dla nich być rozrywką? Mieliżby ludźmi być tylko w młodości, dopóki z nich przykład i tradycya nie wymaga szlachetniejszego popędu i starsi nie nauczą, że co dla świata jest prawem, do nich się nie stosuje, ich nie wiąże? A! byłoby coś przerażającego dla ludzkości w tym widoku istot spodlonych do takiéj dumy, ogłupionych takiém szaleństwem i grzech szatana powstającego przeciw Bogu, odnowiłby się w tych istotach obłąkanych, aż do postawienia na jakimś szczeblu oddzielnym, wzniesionym nad głowami społeczności.
I pomyślał Aleksy o boleści, z jaką sierota uciekała z tego domu odtrącona zimno, w chwili, gdy Julian wesoło prawie połykał wino za szczęście i pomyślność wczorajszéj kochanki... Smutno mu się zrobiło, ciężko na sercu, patrząc na twarz dawnego przyjaciela, coraz się wyjaśniającą i obojętniejszą... Gdzie była ta miłość gwałtowna, gdzie choć jéj wspomnienie? W dniu wesela czcza rozmowa już ślad ich zatarła...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.