<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Nim zaprowadzim Aleksego do Karlina, sami tu wprzódy zajrzéć jeszcze musimy. Prezes przyjechał pomieszany widocznie; nie uszło to oka jego dzieci (tak Annę i Juliana nazywał); przy obcym jednak nie odezwał się ni słowa, nie dał poznać po sobie więcéj, że jakiś niepokój go dręczył, przemógł się, rozweselił, śmiał, żartował i Julian pierwszy jego humor wziął za coś przypadkowego, Anny jednak wesołością udaną nie uwiódł. Po odjeździe Aleksego, trafiwszy na chwilę, w któréj Julian był zajęty, prezes poszedł do pokoju Anny, Polę odprawiono, nie wiem pod jakim pozorem; zostali sami. Chwilę przygotowywać się zdawał stryj, potém stanął przed Anną i całując ją w głowę, rzekł powoli:
— Ty mężna jesteś niewiasta, tobie wszystko powiedziéć można i rady szukać u ciebie; potrzeba mi otwarcie pomówić z tobą o was.
Anna nie ulękła się; z uśmiechem podniosła oczy na stryja i odezwała się:
— Mówmy, kochany stryju, mówmy, kiedy potrzeba, znasz mnie i wiesz, że się nie boję niczego, prócz... coby nas splamić mogło.
— Dzięki Bogu nic niéma jeszcze tak strasznego — rzekł prezes — ale wcześnie powinnibyśmy zapobiedz, aby was nie dotknęła niepowetowana potém klęska. Na świecie, moja Anno, próżnobyśmy przeciwko temu protestować chcieli, lub temu zaprzeczać, majątek jest podstawą wszystkiego; on daje znaczenie, stanowisko towarzyskie... spokój, szczęście.
— Stryju! — zaprotestowała Anna.
— Posłuchaj-no i nie przerywaj — zawołał prezes — nie przeczę, że majątek jest z twego stanowiska rzeczą podrzędną, ale ja, wasz opiekun, wasz ekonom, wasz ojciec, mało co więcéj dziś dla was mogę, jak fortuny waszéj pilnować, reszta w ręku waszém, w ręku Boga... Spuściłem się na Juliana, chcąc, żeby się wprawił, wdrożył i żeby sam sobie potém mógł wystarczyć; patrzałem nań zdaleka, widziałem, że pracuje szczerze, pobudziłem go, chcąc wyrobić zeń człowieka... ale dziś widzę, że to niepodobieństwo...
— Jakże chcesz, stryju, żeby tę poetyczną, wielką i piękną duszę, mieszczącą się w tak delikatnéj istocie, przerobić i naturę jéj odmienić? Ja odrazu wiedziałam, że Julian zamęczy się bezskuteczną pracą i ofiarą... to nie jego rzecz...
— Smutno jednak pomyśléć.
— Prędzéjbym już ja na co się przydała — cicho odezwała się Anna.
— Daj-że mi pokój! — rozśmiał się prezes. — Wejrzałem świeżo i szczegółowo w interesa wasze, w sposób ich prowadzenia i choć widzę starania Juliana, przeląkłem się jego nieudolności... Człowiek ten wszędzie wprowadza z sobą element ideału, który w interesach jest żywiołem rozprzęgającym... nie pojmuje ogółu, nie ma planu; serce widoczne, ale głowa jest gdzieindziéj, męczy się bez skutku, zarzyna i bróździ... na to coś poradzić potrzeba...
Anna smutnie spuściła głowę.
— Włosy mi powstały na głowie, gdym się zbliska przypatrzył wszystkiemu, czas radzić na to. Po mnie, choćbym wam chciał dać miliony, weźmiecie niewiele, nic prócz kłopotów; jéjmość szasta za granicą, a ja tu jéj weksle opłacać muszę i coraz nowe długi robię... zresztą służąc ciągle współobywatelom, nadwerężyłem także fortuny... o sukcesyi pana Atanazego niema co i mówić; daj Boże, żeby do śmierci miał wyżyć z czego, tak to tam codzień gorzéj...
— Ale, mój stryju, nie posądzisz nas, byśmy kiedy rachowali na spadki wasze... Karlin aż nadto dla nas wystarczy... Emil nic nie potrzebuje prócz kąta i przyjaznego czuwania, ja za mąż iść nie myślę i nie pójdę...
— Tak, póki kogo sobie nie znajdziesz — rozśmiał się prezes — choć zaprawdę godnego ciebie nie znam...
— Nie dlatego mój stryju, nie rozumiecie mnie; ale mam obowiązki, których się nie zaprę... Julianowi zaś dość także, zdaje mi się, Karlina, kiedy mu nikt z niego nic nie odbierze.
— Tak! zapewne, czysty Karlin ślicznaby rzecz była; ale wy macie długi i codzień się jeszcze nieopatrznością zwiększają, nieumiejętném prowadzeniem rosną... to grozi zupełną ruiną. Julian nic nie wie i wiedziéć nie będzie o tém, że was postawił nad przepaścią...
— Jakto?... — łamiąc ręce przerażona spytała Anna.
Prezes spojrzał na nią i rozśmiał się uspokajająco.
— Nie obawiaj się tak bardzo... do dziś dnia nic jeszcze niéma groźnego, wszystko się da naprawić ale na to potrzeba czynnego, wprawnego człowieka, któryby się całkiem interesom waszym i gospodarstwu poświęcił... Julian spocznie ożenim go może.
— A! ożeńmy go — zawołała Anna — on tęskni sam jeden, jemu koniecznie potrzeba silnego serca i dłoni, coby go na drogę życia wywiodła...
— Tak! tak! bogatéj dziedziczki i poczciwéj, prozą po ziemi chodzącéj kobiety... Powiedz mi Anno, nie dostrzegłaś, żeby się do kogo skłonił? nie ma on tam już jakiego skrytego przywiązania?
Zadając to pytanie, prezes myślał o Poli, ale Anna odpowiedziała mu dobrodusznie:
— O! nie, między nami niéma tajemnic... Julian może dlatego tak smutny, tak znudzony chwilami, że sercu jego dom nie wystarcza...
— Być może — odparł stryj z roztargnieniem — być może, ale o tém czas będzie pomówić, gdy się pomyśli; ja mam coś uprojektowanego. Teraz pora coś w interesach zrobić: nie powiem mu powodu, dla którego radbym, żeby sobie tylko ogólny ich ster zostawując, komu innemu je polecił... ale znajdę sposób naprowadzenia go na drogę... chodźmy do niego, Anno, ani słowa o téj rozmowie.
Julian siedział w swoim pokoju zadumany, z cygarem w ustach, przerzucając leżący na kolanach ostatni numer jakiegoś francuskiego przeglądu, gdy Anna ze stryjem weszli do niego z wesołemi twarzami.
— Cóż ty tak sam siedzisz? — zapytał prezes — i tak-eś mi się zachmurzył!
— A! znudził mnie przeklęcie rachmistrz... miałem trzech ekonomów i kupę ludzi, trzy godziny musiałem z niemi mówić o tém, co pół kwadransa rozbierać nie było warto; ale z tego rodzaju istotami długa rozmowa jest formą konieczną, prędko ich odprawić, chociażby się wszystko, co chcieli zrobiło, nigdy ich nie zaspokoi. Potrzebują się wygadać.
— Ciebie to okrutnie męczyć musi — rzekł prezes.
— Nie powiem, żeby to było zabawne... Pan Bóg musi na to stwarzać umyślnie pewne indywidua, ale gdzie się to one podziewają, że ich nie widać?
— Chodzi ich mnóstwo po świecie... nam, zapewne, jest to dokuczliwe i ciężkie, co dla nich zajmującém się wydaje i życie ich zapełnia. To téż dobrze rozważywszy, powiedziałbym, że kiedy kto w sobie nie czuje talentu do gospodarstwa i interesów, zamiast się męczyć niemi, i robić nic do rzeczy z wielkim wysiłkiem, powinien się kimś wyręczyć...
Julian spojrzał na prezesa.
— A cóżbyś to, stryju, powiedział, gdybym ja przyszedł do tego wniosku?
— Powiedziałbym, że masz rozum, kochany Julianie.
— Samiżeście mnie do téj pańszczyzny zaprzęgli.
— Tak, ale to była próba konieczna, do czasu, musiałeś się oswoić z interesami i zarządem majątku, aby się nie dać oszukać; potrzeba cię było wypróbować, dziś, gdy oswojony już jesteś dostatecznie, a z doświadczenia okazało się, że to nie twoja rzecz...
Julian się zarumienił.
— Myślisz więc, stryju, że tak bardzo źle gospodarzę?
— Nie, ale to cię nazbyt kosztuje... mój drogi, et le jeu ne vaut pas la chandelle.
— I ja tak myślę — dodała Anna — Julian się tém zamęcza...
— A kiedy to obowiązek! — z westchnieniem odpowiedział Karliński — jest-że na to środek jaki?
— Najłatwiejszy w świecie — rzekł prezes przechadzając się — tobie czas spocząć, zbliżyć się trochę do świata, przejechać, a jeśli ci się co trafi, ożenić... tymczasem kogośby wynaléźć można, coby ciebie w Karlinie zastąpił, równie gorliwie a skuteczniéj.
— Gdzież znaléźć kogo takiego? — zbliżając się do stryja zapytał Julian, uśmiechając się ze źle pokrytą radością — wyznaję, że wcalebym się temu nie przeciwił.
— Ja ci człowieka dam i ręczę, że ty się na niego zgodzisz — odparł stryj siadając. — Twój przyjaciel Drabicki.
— On! on! — zakrzyknął Julian.
— Posłuchaj! widziałem go tu, dosyć mi się podobał, a że mam zwyczaj zawsze o ludziach pytać i dowiadywać się, nie ograniczając mojém własném wrażeniem, badałem sąsiadów; cuda mi mówią o jego pracowitości, gospodarstwie, zajęciu się interesami... Jedyny dla ciebie człowiek!
— Prześlicznaby to myśl była! — rzekł Julian — szkoda tylko, że do urzeczywistnienia niepodobna!
— Dlaczego?
— Dla tysiąca przyczyn... najprzód, on tak jak ja, z musu jest tylko gospodarzem a w duszy poetą...
— Ale przecie spełnia swój obowiązek i szczęśliwie i z siłą duszy.
— Tak, dla matki i braci... to co innego.
— To, co on tam zyskuje, łatwobyśmy mu z naddatkiem wynagrodzić mogli; wy, ja i stryj Atanazy, jeśli będzie potrzeba, złożylibyśmy się na to; nie ścierpim, żeby darmo dla nas pracował, opłacilibyśmy go sowicie. Czemużby nie miał się tego podjąć i przez przyjaźń dla ciebie, i dla poprawy swojego własnego losu?
— Ale któż go w domu zastąpi?
Julian opierał się zrazu, rozprawiali, ale powoli myśl ta, w początku dziwną mu się wydająca, coraz okazywała się możliwszą i bardziéj przylegała do serca... Zasumował się, wahał, nareszcie przystał na to, żeby do Aleksego napisać.
Chwilami jednak, wyprawiwszy już posłańca, zważając niepodległość charakteru Drabickiego, jego dawny sposób życia, obowiązki względem familii, stosunek do matki surowéj, powątpiewał o skutku, to znów wystawiał go sobie łatwym do osiągnienia. Czuł, że nowe położenie Aleksego byłoby trudném dla nich obu, po poufałéj przyjaźni uniżającém dla tamtego, krępującém dla Juliana. Wszystko to przemogły uwagi prezesa, słowa Anny; a choć stryj zgadzał się na wiele z Julianem, na wszystko znajdował radę, z pańskiego zawsze stanowiska patrząc na ubogiego pracownika, który powinien się był zaprzedać, potrzebując grosza i zarabiając na niezawiślejszą przyszłość.
Rozmowa toczyła się, przerywana kilkakrotnie, prawie do przyjazdu Aleksego, który wszystkich ich zastał znowu w pokoju Juliana; po chwilce wyszła Anna, przyjaźnie go i poufale przywitawszy, a prezes towarzyszył jéj, zostawując przyjaciół sam-na-sam z sobą.
— No, teraz do dzieła! — zawołał Julian podając mu rękę — a najprzód przyjacielu daj mi twe stare koleżeńskie słowo, że cokolwiek będzie, nie pogniewasz się na mnie.
— O dobrém twém dla mnie sercu jestem przekonany — zawołał Drabicki — a z dobrego serca wszystko przyjmę wdzięcznie; mów a śmiało.
— A gdybym wielkiéj od ciebie żądał ofiary?
Aleksy się uśmiechnął, ruszając ramionami, zarumienił się zarazem, gdyż Anny obraz miał na myśli.
— Cóż to być może? — spytał — nie pojmuję...
— Mój Aleksy, mój drogi Aleksy — ciągnął daléj Julian — proszę cię, tylko zrozumiéj mnie dobrze... pomocy twojéj żądam do gospodarstwa i interesów; pokazuje się bowiem, widzę to sam, choć prezes nie chcąc mnie martwić, nie mówi wyraźnie, że nie wystarczę wszystkiemu. Zdaje mi się, że i tak już z mojéj winy straty trochę ponieśliśmy... dwie raty banku nie opłacone, procenta pozalegały, gospodarstwo zapuszczone w niektórych folwarkach... ratuj, przyjacielu... Jak widzisz, niemałéj rzeczy żądam od ciebie; proszę cię, żebyś sobie wziął ten ciężar... nie myślę téż dać ci go dźwigać daremnie...
Spojrzał na Aleksego, który się zapłonił... walczyły w nim dwie myśli, nadzieja zbliżenia się do Anny, i wstręt do położenia, które go w jéj oczach uniżyć miało... przyjął to jednak lepiéj, niżby się Julian mógł spodziewać.
— Jakkolwiek miło-by mi było mojém poświęceniem dla was dowieść przyjaźni — odparł Aleksy po chwili — zważ, kochany Julianie, czego wymagasz po mnie? Z serca ci się ofiaruję, ale jest-żem ja panem siebie mając matkę i trzech braci, którym pierwszą z siebie winienem ofiarę?
— Najprzód — przerwał Julian — Żerby są tak blisko Karlina, że się z niemi nie rozstaniesz, myślałem o tém; powtóre, co ty tam zapracować możesz przy najmozolniejszych trudach?... Więcéj daleko my ci ofiarować możemy, i tu stokroć nam i im pożyteczniejszym będziesz...
Aleksemu łzy stanęły w oczach.
— A! większéj niż sądzisz wymagasz ode mnie ofiary, kochany Julianie; jeszcze w téj chwili, choć nas rozdziela położenie towarzyskie, jesteśmy przyjaciółmi, jesteśmy równi w chwilach wspomnień i wylania... co się stanie z przyjaźnią naszą? I ją potrzeba-by na ołtarzu złożyć... będę twoim sługą tylko.
Julian się oburzył.
— Nie zrozumiałeś mnie.
— I owszem, wierzę w serce twoje, ale znam lepiéj świat i ludzi... są położenia, którym się człowiek oprzwć nie może, są wielkie prawa, z których się nie wyłamie.
Zamyślił się Aleksy.
— Zdaje mi się — rzekł po chwili, choć nie wierzę w ślepy los i przeznaczenie, że w tém wszystkiém jest coś fatalnego, jest jakaś siła niewidoma, która to układa: napróżnobym się jéj opierał. Matka moja, o czém wiedziéć nie mogłeś, nie ufając mi już jak przedtém, chce żebym się od niéj oddzielił; daje mi zupełną swobodę...
— Jesteś więc wolnym.
— Zupełnie, ale czy zdatnym jestem do tego, co po mnie wymagasz, wątpię. Co innego gospodarować na małym, a rządzić wielkim majątkiem; praca inna, metoda inna... wątpię, czybym podołał.
— Lepiéj ode mnie, prezes jest tego zdania, Anna...
— Jakto? oni ci to poddali?...
— Trochę — rzekł Julian.
Aleksemu przykro się jakoś zrobiło, ale uśmiechała mu się nadzieja pobytu ciągłego w Karlinie i myśl ta wszystkie inne przemogła; nie pojął tego, że przyjmując położenie służebne i podrzędne, wieczną i żelazną stawiał zaporę między sobą a ideałem swoim, i tak już całym światem oddzielonym od niego.
— Rób ze mną, co chcesz! — rzekł do rzucającego mu się na szyję Juliana z uczuciem głębokiém — pamiętaj tylko, żebyś tego nie żałował.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.