Dwa światy/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa światy |
Pochodzenie | Powieści szlacheckie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Sąsiedzi Drabickich doskonale zawsze byli uwiadomieni, co się u nich działo; po większéj części próżnując, bawili się jedni drugiemi, a na karm ich ciekawości wszystko było dobre. Powozik Juliana Karlińskiego zajeżdżający przed ganek starego dworu w Żerbach wyprowadzał wszystkich, kto żyw był, na ulicę; wiedziano późniéj, że Aleksy pojechał do Karlina, jak długo tam zabawił, a godzina nie minęła po jego powrocie, gdy już po wsi latała wiadomość, jak go matka przyjęła. Barwiono to wszystko, ubierano, dodawano i opowiadano w sposób niezmiernie zajmujący. Ciekawsi wybierali się już do dworu, żeby w oczy zajrzeć Aleksemu i matce. Nad wieczorem pan Mamert Butkiewicz włożył był spencer wizytowy i zbierał się iść, gdy go nawiedził pan Teodor Pierzchowski, nieco rozweselony, i w takim tylko stanie podniecenia sztucznego widujący się z panem Mamertem, od którego inaczéj stronił.
— A co, panie sąsiedzie — rzekł śmiejąc się — w starym dworze nowości! ha!
— Co tam za nowości? — z powagą bogacza spytał zgóry pan Mamert — już wasaństwo wiecie co?
— Wszystko, mościdzieju! Aleksego pięć czy coś dni nie było, szóstego powrócił; matka mu głowę zmyła porządnie, pokłócili się i wynosi się na część Ultajskiego, którą trzyma dzierżawą.
— O! o! o! — pociągnął długo Butkiewicz — ważne zmiany! ale czy to być może? — Pałaszka była pode drzwiami, kiedy mu matka powiedziała słowa prawdy i kazała iść precz... ona mówiła mojemu Jankowi, a od Janka i ja wiem... Słyszę, stary ten hrabisko Junosza starał się perswadować, ale Drabicka go het wypędziła...
— O! o! — rzekł jeszcze Butkiewicz — zgroza!
— Zgroza! ja zawsze mówiłem, że to się tak skończy... — rzekł Pierzchowski — niéma u pana kieliszka wódki, dla konkocyi?...
— Pozamykane! — odpowiedział Butkiewicz, nie chcąc ani dać, ani się przyznać, że wódki nie miał.
— A odemknąć?...
— Klucznica poszła, zabrawszy klucze...
— Coś mi tak swędziło... Otóż co chciałem mówić — dodał pan Teodor — co chciałem mówić?
— A ja nie wiem, co mówić chciałeś.
Wszedł pan Jacek Ultajski, podając dłoń panu Butkiewiczowi, a zdala ukłonem witając Pierzchowskiego, z którym nie byli najlepiéj, bo pan Jozafat Butkiewicz, żonaty z Pierzchowską, koty darł z panem Ultajskim, a brat ciągnął za bratem.
Butkiewicz i on spojrzeli po sobie.
— Co nowego? — przecedził przez zęby, oszczędny nawet na wyrazy pan Mamert.
— Ale, a! słyszę Drabiccy się rozdzielają, Aleksy na mojéj części zamieszka; matka, herod-baba, wypycha go z domu, zobaczymy, jak sobie rady da sama...
— Tak; ale po co jemu do tych panów? — wybąknął pan Mamert.
— Umhu! — rzekł pan Teodor — po co? po co? guza szuka.
— Ja się coś domyślam... — zawołał Ultajski — tam są dwie panny...
— Co?... dwie? — zapytał Butkiewicz.
Pierzchowski nastawił uszu:
— Dwie?...
— No! naprzód, panna Anna...
— Siostra pana Juliana... ale gdzież!
Ruszyli ramionami.
— To nie dla psa kiełbasa, mosanie — rzekł z prosta pan Mamert.
— I panna Apolonia — dodał Ultajski — córka oficyalisty, przyjaciółka panny Anny... śliczna bestyjka... oni muszą ją jemu swatać...
— Albo on się już podkochał i sam...
— Słuszna uwaga — rzekł pan Mamert — a goła?...
— Nie ma nic — ramionami ruszając, zawołał Ultajski — ale wychowana ślicznie i ładna bestya...
— Niezawodnie — pomyślawszy, potwierdził pan Mamert.
— A nie poszlibyśmy do Drabickich? — zapytał Pierzchowski.
Wszyscy ogromną mieli ochotę, ale nikt do niéj przyznać się nie chciał, prócz Ultajskiego, który interesu za pozór mógł użyć.
— Ja pójdę — rzekł — bo muszę z Aleksym pogadać.
— Jabym poszedł... — odezwał się pan Teodor — ale...
— Wróć lepiéj do domu, my z panem Ultajskim pójdziemy, a jak nas tak trzech razem wpadnie...
— Jak może być dwóch, może być i trzech, waćpanowie sobie, a ja sobie... pan Mamert zawsze imponuje, a wódki nawet w domu nie ma...
To mówiąc, nałożył czapkę na uszy i wyszedł trzaskając drzwiami. Butkiewicz ruszył tylko ramionami.
— A co, pójdziemy? — rzekł.
— Chodźmy — dodał Ultajski.
Już wieczór był, gdy w dziedzińcu dochodząc do dworu, spotkali się z idącemi w tymże celu zaspokojenia ciekawości, panem Pryscyanem i Jozafatem Butkiewiczem. Ostatni z powodu zajścia swego z Ultajskim, nie chcąc się z nim w jedném towarzystwie znajdować, udał, że czegoś zapomniał, i zawrócił do domu. Zrozumiał to pan Jacek i urągliwém za nim powiódł okiem.
Wszyscy sąsiedzi po jednemu, po dwóch wtoczyli się do bawialnego pokoju, w którym zastali panią Drabicką samę, odmierzającą płótno ze sztuki rozłożonéj na ziemi. Aleksego nie było. Staruszka spojrzała na wchodzących i znacząco ruszyła ramionami.
— Upadam do nóg — rzekł z przyzwoitą bogaczowi powagą pan Mamert.
— Jak się pani ma? — protekcyonalnie a wesoło zachichotał Ultajski.
— A gdzież Aleksy? — spytał pan Pryscyan, poprawiając włosów i w duszy porównywając swoje wykwintne ubranie ze spencerem pana Mamerta i węgierką Ultajskiego.
Na to wszystko nie robiąc ceremonii, pani Drabicka ledwie coś odmruknęła, nie starając się utaić, że goście jéj wcale nie byli na rękę; sąsiedzi przywykli do jéj złych humorów nie wiele na to zważali. Każdemu z nich zdawało się, że honor czynił Drabickim, bywając u nich; nie czekając więc zaproszenia, usiedli, gdzie kto mógł, a gospodyni daléj mierzyła płótno.
U małéj szlachty jest to w starodawnym zwyczaju, że z najmniejszéj okoliczności każdy chce dla siebie korzystać; jest to we zwyczaju i gdzieindziéj, ale tam obleka się jakąś formą, przybiera pozór przypadku, niby się składa nieumyślnie, tu poprostu i bez ogródki każdy chwyta, co może, skąd może i jeden z przed drugiego. Mieliśmy tę wadę, a może ten przymiot (bo przynajmniéj byliśmy szczerzy) i za dawnych czasów; przejrzyjmy stosy listów i notat z ubiegłych wieków: nie znajdziemy i jednego, w którymby pan brat pana brata o co nie prosił. Taka tylko różnica, że w liście prymasa do księdza biskupa lub wojewody, prośba jakoś naturalniéj i lepiéj jest spowodowana, w szlacheckich zaś często za boki brać się trzeba czytając, czego się jednym od drugich zachciewało. I dawniéj to powszechne wspomaganie się, trzymanie, ta solidarność wszystkich, miały inne, niż dzisiaj znaczenie; cała niemal Rzeczpospolita szlachecka, powiedziéć można, była z sobą spokrewniona, wszyscy mniéj więcéj byli braćmi, po familijnemu więc sobie poczynali. Dziś braterstwa zapomniano, obyczaj jednak pozostał.
Gdy się w Żerbach domyślać zaczęto, że Aleksy w dobrych jest stosunkach z panem Julianem Karlińskim, każdy z sąsiadów mniéj więcéj spytał siebie: — coby mi téż z tego upiec się mogło? — wszyscy mieli jakieś projekta; każdy ze swoim chciał pośpieszyć, żeby drugich uprzedzić.
Nikt się do tego nie przyznawał, ale wszyscy mieli idąc do starego dworu, już osnute żądania i plany. Pan Pryscyan Prus-Pierzchowski, który się nie darmo stroił i elegantował, a miał się za człowieka przeznaczonego do odegrania roli w wyższem towarzystwie, chciał prosić Aleksego, żeby go w Karlinie zaprezentował. Śniło mu się: że... kto wie... anuż panna Anna? lub inna jaka dziedziczka? i uśmiechał się do szczotki ze zwierciadełkiem, którą zawsze w kieszeni nosił. Pan Mamert Butkiewicz uprojektował był sobie, że tanio drzewa kupi w lasach Karlińskich, albo go i darmo dostanie... Pan Teodor chciał sławnéj dostać starki z lochów zamkowych, o któréj wiele mówiono; naostatek pan Jacek! o! pan Jacek największą chciał korzyść wyciągnąć z nowego położenia Aleksego... Dowiedziawszy się, że od matki miał się oddzielić i zamieszkać na jego części, obrachował już, że mu ta dzierżawa gwałtownie będzie potrzebną, termin odnowienia kontraktu przypadał właśnie, pan Jacek po to nawet przybył do Żerbów; udrzéć więc postanowił łyka, kiedy według wszelkiego podobieństwa drzéć się mogło. Wszyscy spoglądali na drzwi, niespokojnie oczekując przybycia pana Aleksego, ale ten nie przychodził, a pani Drabicka ciągle mierzyła płótno.
— Słyszeliśmy coś — odezwał się pan Mamert pocichu — czy téż to prawda?
— A co to tam panowie słyszeli? — spytała pani Drabicka.
— Jakoby pan Aleksy chciał się oddzielić od pani? — dodał grzecznie pan Mamert.
— Alboż to nie czas — odparła staruszka — żeby poszedł na swoje?... Jaś zostanie przy mnie...
— To już do szkół go pani nie pośle? — rzekł pan Ultajski.
— Prawie skończył.
— I lepiéj — dodał Mamert — ot ja... z trzeciéj... jak Boga kocham, z trzeciéj...
— A ja, z żadnéj! — zaśmiał się Ultajski.
— I ani widać tego! — szydersko dorzucił, zapalając cygaro pan Pryscyan.
Na te słowa wszedł Aleksy; spojrzeli mu wszyscy w oczy, szukając zmiany na twarzy i pośpieszyli ścisnąć za rękę; trochę zazdrości, trochę ciekawości malowało się w ich oczach.
— A! witamy! witamy pana!
— Oto pan gościł długo!
— Teraz téż znów w domu posiedzę...
— E! wątpię — odezwał się Pryscyan — jak się to raz zakosztuje tego towarzystwa, niełatwo się od niego oderwać.
Mówili tak potrosze, rzucając słowami i czekając jedni na drugich, żeby uwolniwszy się od siebie sam na sam zostać z panem Aleksym.
— Ja mam do pana dobrodzieja interesik — rzekł Ultajski, którego sprawa tyle ceremonii nie wymagała.
— Pomówimy o nim...
— Chciałbym panu słówko na osobności powiedziéć — szepnął pan Mamert.
— Miałbym prośbę do ciebie... — odezwał się Pryscyan — ale o tém potém...
Stara Drabicka ruszyła tylko ramionami, jeden i drugi wzięli za czapki, udali, że wychodzą, żeby przykładem pociągnąć innych i spojrzawszy wkoło przyzostali; nikt się nie ruszał. Pan Jacek najśmielszy wziął pod bok pana Aleksego i odprowadził go do drugiéj izby.
— No! a co będzie z nami?... — zapytał naiwnie, postanowiwszy udawać, że nic nie wie o rozdzieleniu się Drabickich i myśli zamieszkania na jego części, jaką miał Aleksy, rachując na to, że ją weźmie.
— Jakto? a cóż ma być?
— Weźmiesz pan moję część, czy nie?
— Wszakże ją trzymam.
— Do marca, ale nadal?...
— Zgodziliśmy się przecie.
— To jest, nie ze wszystkiém — rzekł pan Jacek — bo ja... bo ja, widzi pan, za tę cenę ustąpić nie mogę...
— Wszakżem podniósł tenutę!
— Ale to nie dosyć — zawołał Ultajski — ja tak puścić nie będę mógł... słowo onoru, nie będę mógł... pan grosz na groszu zarabiasz...
Aleksy popatrzał mu w oczy, domyślił się wykrętu Ultajskiego, który sądząc, że będzie zmuszony wziąć dzierżawę nie mając kąta, korzystać chciał z tego i drożył się w przekonaniu, że coś utarguje; ruszył ramionami i zimno odparł.
— Nie dam więcéj ani grosza!
— Nie da pan?...
— Nie mogę...
— Ale pan zarabia?
— Bo pracuję — rzekł Aleksy zimno — inaczéj pocóżbym trzymał?
— Zapewne pan wiesz — dodał wyświecając swoje położenie Drabicki — że my się z matką rozdzielamy; prawda, że miałem zamieszkać w pańskiéj części, ale jeśli jéj nie wezmę, to mi kto inny puści i dam sobie rady...
Ultajski się zarumienił, miał jeszcze kroplę wstydu.
— Słowo onoru! — rzekł — słowo onoru, nie wiedziałem... pan może myśli, że ja umyślnie podrożyłem się...
— Ja nic nie myślę — odparł Aleksy — ale proszę pana, żebyś się rozmyślił, bo tenuty nie podniosę i będę sobie szukał dzierżawy gdzieindziéj.
— No! no!... — ściskając go i śmiejąc się, dodał pan Jacek — jakoś to będzie! porozumiemy się... potém.
Szmer w pierwszym pokoju wywołał ich do niego, słychać było wykrzyknik pani Drabickiéj: — A toż znowu co? — i szepty zgromadzonych; widocznie coś zaszło niezwyczajnego. Na progu spotkał się Aleksy z listem, który niosła mu Pałaszka.
— Skąd? — spytał.
— A z Karlina! — odpowiedziała okiem pełném wyrzutu, mierząc go matka — teraz wszystko z Karlina — dodała pocichu.
Aleksy zadrżał i zmieszał się.
— Człowiek o odpowiedź prosi — szepnęła Pałaszka.
— My tu państwu przeszkadzamy — odezwał się pan Mamert, szósty raz biorąc czapkę. — Upadam do nóg, a co się tyczy mojego interesiku, ten jutro...
Tak jakoś jeden za drugim powynosili się szczęśliwie, zamyśleni, mocno znowu listem zainteresowani, przyzostając, zgadując. Aleksy drżącą ręką pismo rozpieczętował. Było ono od Juliana, który do niego odzywał się w tych słowach:
„Karlin, 29 lipca 18...
„Ledwieś odjechał, już znowu ścigam cię i prześladuję listem moim. Zgadłeś, że pokoju ode mnie miéć nie będziesz i niedarmo tak długo unikałeś od Karlina. Przyjacielu! dobry przyjacielu, rady i pomocy od ciebie potrzebuję, więcéj może niż tych obojga; ale wiem, do kogo się odzywam... nie dla zabawki i roztargnienia, nie, z potrzeby serca proszę cię, byś przyjechał, są ważniejsze daleko powody. Nie mogę ci się z nich obszerniéj wytłómaczyć, ale zaklinam, nie odmawiaj mi, przybądź najdaléj jutro rano; prezes i Anna proszą cię razem ze mną. Twój Julian.“
— A co? — spoglądając na syna, odezwała się pani Drabicka — znowu do tego Karlina...
— Kochana matko — rzekł Aleksy — przeczytaj sama, przekonasz się, czy odmówić podobna...
— Nie! nie! jak-eś już raz stanął nogą na ich progu, ich jesteś, przepadłeś dla nas! Wiedziałam o tém dobrze! Otarła łzę tajemną, po opalonym spadającą policzku.
— Daj Boże, by ci tam szczęście zaświeciło... daj Boże; ale jeśli zbolały, zabity, powrócisz kiedy pod strzechę starą, nie obwiniaj mnie, Aleksy... Pamiętasz... w ciągu tych lat mówiliśmy nieraz o Karlinie, wspominałeś mi, że tam mieszka twój towarzysz i przyjaciel, odwodziłam cię od odnowienia z nim stosunków; nic to nie pomogło, niech się stanie wola boża... Darmobym ciebie gryzła, moje dziecko... dajmy temu pokój... Rób już, jak ci się podoba... mówiłam ci, że jesteś wolny...
Aleksy pocałował ją w rękę z uczuciem, matka wyszła do swego pokoju, on poszedł odpisać, że przybędzie nazajutrz rano.
Sam na sam z sobą i myślami znalazłszy się w spokojnéj swojéj izdebce, z przeczuciem smutku jakiegoś, upadł na sofę i zadumał się ciężko. To, co go otaczało, przypominało mu stan jego duszy przed kilką dniami. Aleksy przeląkł się, porównywając go do dzisiejszego... innym był człowiekiem. Tak wielki wpływ wywarł nań kilkudniowy pobyt w Karlinie i jedno na Annę wejrzenie. Zdawało mu się, że żyć bez niéj nie potrafi, patrzéć przynajmniéj na nią, słuchać jéj zdaleka, czcić ją niewidziany pragnął. Z uczuciem tém walka była niepodobieństwem; nie wymagało wiele, nie roiło szczęścia, nie spodziewało się dojść do niczego, żyło samo sobą, samo w sobie, ale jakkolwiek świeże, głęboko już było do serca przyrosłe. Strata spokoju, zmiana położenia, żal matki obok niego, wydawały się drobnostkami; Aleksy przeczuwał cierpienie i nie obawiając go się, ledwie nie pragnął boleć i poświęcać się dla nich. Im dłużéj milczało serce w tym człowieku, tém teraz odzywało się silniéj o prawa swoje... Nie pomyślał nawet, żeby się zwyciężyć, przekonać, usunąć i szukać lekarstwa w oddaleniu i pracy; groźna przyszłość zdawała mu się już koniecznością jego losu, miłość — ta przeznaczeniem, fatalnością, ale zarazem jedyną życia gwiazdą.
A jednak westchnął, żegnając powabną, czystą i cichą izdebkę swoję, w któréj samotny, z gieniuszami tylko ludzkości, z duchami wieków obcował; poczynał nową, ciężką epokę życia, w któréj także braknąć mu miało towarzysza, bo mógł-że się komu powierzyć, mógł-li wydać z tajemnicą swoją i podać się na pośmiewisko?
Mało ludzi potrafiłoby odważnie stanąć tak oko w oko nagiéj, zimnéj przyszłości bez nadziei; dla większości miłość ta byłaby niepodobieństwem; potrzeba było wybranego serca, co idealnie kochać mogło, nie żywiąc się tém, czém pospolici żyją kochankowie, myślą wzajemności, rozkoszami zwierzenia, samém odgrywaniem dramatu. Takie przywiązanie tajemne, ciche, nie dające się odgadnąć, jest zawsze najczystszém, najsilniejszém, ale niesłychanie rzadkiém... Zjawisko to moralne w duszach tylko silnych i mężnych zrodzić się może i daje miarę gruntu, na którym wzrosło.