Dwa światy/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa światy |
Pochodzenie | Powieści szlacheckie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Tak minęły jesień i zima, nadeszła wiosna zawsze nowa i wdzięczna i ten sam wpływ wywierająca na uczucia, jakim ożywia niemą przyrodę i wszystko, co żyje na ziemi. Rozwinęły się drzewa, zaśpiewały ptaki, otwarły serca i znowu jeden akt wiekuistego dramatu odgrywać się począł na scenie, przez którą już przeszły tysiące wiosen podobnych...
Nic widocznego nie zmieniło się w Karlinie, tylko Aleksy zbliżył się nieco do Anny, ośmielając się otwierać jéj z całą myślą swoją w tém nawet, w czém ona dzielić jéj nie mogła; tylko miłość Poli dla Juliana stała się ostrożniejszą i pokrywać zaczęła powierzchowną obojętnością, co zastraszyło Drabickiego; tylko Emil ożył z grobu wyprowadzony przyjazną dłonią człowieka, który mu wszystkie swe chwile wolne poświęcał.
Aleksy osmutniał, choć na swém stanowisku sumienie mu poświadczało, że wszystko spełnił, do czego był obowiązany i co tylko mógł uczynić. Choć nic nie pragnąc, nie śmiejąc marzyć o niczém, codzień pojony widzeniem Anny, codzień na wyższém stawiając ją podnóżu, codzień swój ideał większą opromieniając jasnością, uczuwał w sercu jakąś niemą, spokojną rozpacz niewytłómaczoną... Nie mógł on omylić się na uczuciach pięknéj swéj Beatrycy: przyjaźnie mu się uśmiechała, mówiła z nim, jak z chłodną rozmawia się książką, posługiwała się, dawała mu dowody przyjaźni i wdzięczności, ale się nie domyślała nawet, co się w jego sercu działo — nadto stała wysoko... Aleksy téż miał pozór chłodnego człowieka, właściwy ludziom, co najżywiéj czują, a czucie swe kryją, jak ranę bolesną, by jéj obca nie tknęła ręka; można go rychléj było posądzić o lodowatą obojętność na wszystko, niżeli męczarnie wewnętrzne, których nic nie zdradzało.
Jedna Pola czegoś się domyślała, coś przeczuła...
Pola zmieniła się do niepoznania od niejakiego czasu: osmutniała, zrobiła się ostrożniejszą, napozór unikała Juliana; ale ten symptom nie zwiódł Aleksego, który jasno widział postęp przywiązania i bolał nad jego przyszłością. Chwilami jeszcze Pola powracała do dawnego charakteru, ale nienaturalnie, przymusowo, umyślnie, jakby grała komedyę dla zbicia z tropu świadków, których się obawiała. Julian téż zmienił się wielce, i nie umiał taić z tém, co go przeważnie opanowało... Schodzili się w salonie, ledwie na siebie spojrzawszy, unikali się, potém pod jakim pretekstem, nie zawsze szczęśliwie wymyślonym, zbliżali, i już ich oderwać nic nie potrafiło.
Julian przed Aleksym wzdychał na zobojętnienie Poli, ale Drabicki śmiał się z tego, co znowu gniewało Karlińskiego. Postęp był codzień widoczniejszy dla oczów przyjaciela, choć Anna niczego jeszcze nie dostrzegła, a tak dalece była niewinną, że ilekroć Pola z Julianem zeszli się i utonęli w rozmowie cichéj, ciesząc się dla brata z téj, jak ją zwała, rozrywki... przerywać jéj nie dozwalała...
Jednego wiosennego wieczoru Aleksy z Anną chodzili po salonie, od którego drzwi były otwarte na ogród; Pola pierwsza się niemi wymknęła zamyślona i smutna, Julian krążył z początku po pokoju, słówkiem niekiedy mieszając się do rozmowy, potém niby pod pozorem zapalonego cygara, wysunął się na ganek. Aleksy widział, jak się tam zeszli, dostrzegł szeptów i ściśnienia ręki, które mu wyspowiadały niespodzianie, w jakim stopniu zbliżenia byli z sobą kochankowie i po dosyć niezgrabnych pozorach, domyślił się łatwo, że rozchodząc się w strony przeciwne, myśleli gdzieś naznaczyć sobie schadzkę w ogrodzie. Pierwszy to raz jaśniéj się przekonał, że Julian i Pola nie mieli już dla siebie tajemnic; niebezpieczeństwo obojga stanęło mu w oczach, los zwłaszcza nieszczęśliwéj Poli ścisnął mu serce...
Anna nie domyślała się nic wcale, spokojnie rozmawiała z Aleksym, skarżąc się tylko przed nim na smutek Juliana, na zmianę jego charakteru. Aleksy przywykł już z nią mówić szczerze.
— Nie wątpisz pani — rzekł — o mojém przywiązaniu do Juliana, nie weźmiesz mi więc za złe, gdy całą prawdę jéj powiem... takie życie, jakie on prowadzi, musi wydać owoc smutny: zwątpienie, zobojętnienie, znużenie... Julian nie ma celu, zajęcia, nie wyrobił sobie jasnego pojęcia przyszłości, zbytecznie się pieści i my go trochę za nadto pieścimy...
— Cóż pan chcesz, żeby robił?...
— Cokolwiek, byle się czém zajął... czemuby nie podróżował?... — dodał.
— Tak!... a jabym została samą!... samą w tym i tak pustym Karlinie.
— Pani, nie wierzę temu słowu, które z ust jéj słyszę... nie możesz się pani na swoję samotność uskarżać; pełna ona czynu, myśli i pracy. A gdyby przyszło i zatęsknić za Julianem, kiedy to dla niego konieczne?...
— Konieczne, ale ja mu to już nieraz, od prezesa będąc naglona, proponowałam; zawsze mi odpowiada, że nie cierpi podróży, że wyrywając go z Karlina, najboleśniejszą wyrządzilibyśmy mu krzywdę... On nas tak kocha!
Drabicki nie śmiał powiedziéć całéj prawdy; odezwał się tylko:
— Jak pani chce, iżby tego rodzaju chory sam dobrowolnie zgodził się na wzięcie lekarstwa? są słabości, a Juliana jest właśnie tego rodzaju, że inaczéj, jak przymusem i siłą ze zgubnego stanu wyprowadzić nie można... Julianowi brak woli, brak odwagi, trzeba, by obca wola zastąpiła mu własną...
— Tego nie rozumiem... on nie dziecko... trudno go zmusić...
— Prezes, pani, moglibyście uprosić... przekonać; ręczę, że to środek jedyny; młodości potrzeba pokarmu koniecznie, jak ta stepów Tataryi bajeczna roślina, zwana barańcem, która dokoła objadała, co żyło, nim sama uschła brakiem pokarmu; młodość pozostawiona w miejscu, spożywa, niszczy, co ją otacza, i gdy posiłku zabraknie, więdnie i kona... Zobaczyłabyś pani, jakimby nam Julian powrócił! Tu zestarzeje zawcześnie, przyrośnie do ziemi, do poduszek, do krzesła, zgnuśnieje i uśnie. Nie myśl pani, by zawsze dogadzanie instynktom chorego było zbawieniem dla jego przyszłości; czasem pragnie on trucizny...
Anna zamyśliła się głęboko.
— Ja tego dokonać nie potrafię — rzekła pocichu. — Prezesa użyć potrzeba, naradzić się, jeśli to konieczna... ale prezes wspominał mi o inném lekarstwie...
Zawahała się chwilę; lekki rumieniec twarz jéj pokrył.
— Cóż to takiego?
— Nie mamy dla pana tajemnic — odpowiedziała — znasz interesa nasze, stan ich znacznie się poprawił, jednakże sam pan powiadasz, że dla swobody w przyszłości, należałoby parę wsi sprzedać... Prezes nie widzi na to innego sposobu, nad bogate Juliana ożenienie... on utrzymuje, że żeniąc go, wwodząc w nowe życie i obowiązki...
— Gdyby to było podobna — rzekł Aleksy — gdyby...
Ale całéj swéj myśli powiedzieć nie mógł, Anna go nagliła.
— No? gdyby! kończ pan, proszę...
— Tu pojęcia nasze, moje i prezesa, a może moje i pani, wielce się różnią, nie zrozumielibyśmy się podobno... Państwo przywykliście wszystko zasadzać na stanie majątkowym, godności imienia; niezawisłość, znaczenie, szczęście, czynicie zależnemi od bogactwa... Prezes gotówby ożenić Juliana nawet przeciw sercu jego, byle bardzo świetnie i bogato... Na to ja się nie godzę...
— Pan... świat zawsze jakiś idealny masz przed oczyma; prezes przywykł patrzéć na rzeczywisty...
— Ale może być co rzeczywistszego — spytał Aleksy — nad miłość lub wstręt? a choćby obojętność, która wyradza znużenie i Bóg wie jak gwałtowne pragnienia?
— Jak tylko ten ktoś, kogo Julianowi przeznacza prezes, jest młody, piękny, dobrze wychowany... dla czegóżby się pokochać nie mieli i nie byli szczęśliwi?...
Aleksy się uśmiechnął.
— Dlaczego? a! to właśnie wielka tajemnica świata — rzekł z duszy — dlaczego z pośrodka tłumów jedna istota ku sobie nas pociąga, druga w całym blasku piękności odpycha lub na wieki pozostaje obojętną? Dlaczego jednę z tysiąca wybiera pierwsze wejrzenie, jeden rzut oka? dlaczego tęsknim za nią z przeczuciem, choć jéj nie znamy, a zobaczywszy, przywiązujemy się na wieki?...
— Téj tajemnicy — odpowiedziała Anna — nietylko nie rozwiążę, ale zdaje mi się, że jest urojoną... do każdego można się przywiązać...
— Tak, po chrześcijańsku i bratersku — rzekł Aleksy.
— I to dosyć... — zawołała Anna — namiętnych tych i tak wyłącznych przywiązań, przyznam się, nie pojmuję, mam je za obłęd i szał występny... człowiek się tak nie powinien wiązać sercem do ziemi!...
— Nie powinien; ale jeśli siła, co go pociąga, mocniejszą jest nad wszystko, jeśli w nim zaciera pamięć, rozwagę, rachubę, jeśli mu odbiera przytomność? jeśli go opanowywa...
— Powinien walczyć... — odpowiedziała — choć — dodała pochwili — ja tego nie rozumiem i pojąć nie mogę.
— Pani tego nie pojmiesz nigdy!... — rzekł smutnie młody człowiek — stoisz zanadto wysoko, nad ziemią, byś cokolwiek ziemskiego zapragnąć mogła... nie powiem, żebym to w pani pochwalał... wielkość jéj przestrasza mnie!...
Anna się rozśmiała i spuściła oczy...
— Cóżem temu winna, że w to nie wierzę i nie pojmuję tego?
— Ale możnaż zaprzeczać prawdziwie tego uczucia, którego się nie doznaje? nie możeż ono istniéć dla drugich, choć nie egzystuje dla pani?...
— Żal mi tych ludzi!
— Nie żałuj ich pani tak bardzo... wszystko na świecie tak jest opatrznie urządzone, że męczarnie stoją obok uniesień i rozkoszy dusznych, że im większa ofiara, tém zdobycz obfitsza... Za boleści serca płaci serce, za namiętności chwila szału, za chwilę szczęścia cierpienie...
— Słucham o tém, jak o królewnie zaklętéj — zawołała Anna. — Ale patrz pan, już dziesiąta, a myśmy się tak zagadali... Poli cały dzień głowa bolała, poszła pewnie do swego pokoju. Julian czegoś smutny, musiał także pójść do swoich książek...
I Anna wymknęła się i znikła, a Aleksy sam pozostał z wrażeniem rozmowy, która odbiła się przykro w głębi jego serca... Machinalnie wyszedł przeze drzwi otwarte do ogrodu... wieczór był cudny, a księżyc dodawał mu jeszcze wdzięku...
— Byłażby miłość istotnie występkiem? — mówił w duszy — byłażby szałem czysto cielesnym? nie masz-że w niéj przeczucia innego bytu, zjednoczenia wszystkich istot w nieśmiertelnéj całości u tronu bożego? Byliżbyśmy winni, wynosząc jednę istotę na tron i w niéj upatrując odblask doskonałości, której pragniemy? Na tożby tylko dane nam było to uczucie udoskonalające, podnoszące, oczyszczające, żebyśmy z niém walcząc, wyrabiali w sobie siły? Jest-że fałszem wszelka miłość, jest-li złudzeniem i popędem materyalnym, przebranym w szaty i skrzydła anioła?... Nie! nie! Ale dlaczegoż są istoty, co kochają świat cały, a nie pojmują, że kochać można jednę nad wszystko i wszystko w jednéj. Dlaczegoż Bóg w serce Anny nie wlał świętego ognia, a może... może on tam czeka, nie rozbudzony, jednego wejrzenia, co go ma rozpalić!
Tak myśląc zcicha, powoli szedł Aleksy ciemną ulicą i stanął nagle nie wiedząc, co począć z sobą, gdy go doszły słowa rozmowy, usłyszane niespodzianie o dwa kroki. Opamiętał się, spojrzał... księżyc jakby kroplami srebrnemi wpadał pomiędzy liście altany gęstéj, w któréj siedzieli Julian i Pola, zapomniawszy o całym świecie... Przytuleni do siebie, w uścisku namiętnym, z twarzami zwróconemi ku sobie, składali grupę wdzięczną, przypominającą Franceskę Danta...
Znikł z oczów ich świat, ludzie, obawy, jutro, wszystko, na co się człowiek zimny ogląda... wyrazy ich jak spojrzenia mieszały się, zlewały, obejmowały, jednoczyły; na twarzy Poli jaśniała, gorzała namiętność niepohamowana; szczęśliwa i rozmarzona, wyegzaltowana, podnosiła głos i błyskiem oczu oświecała, zda się, ciemną ustroń, w któréj się zeszli, wiedzeni szałem, którego dłużéj powstrzymać nie mogli... w uśmiechu jéj były łzy rozkoszy... Julian bardziéj milczący, ale zarówno opanowany, drżał jak liść, tracąc przytomność, omdlewając prawie zbytkiem swojego szczęścia. Ona płonęła życiem, ten konać się zdawał i umierać..
— Julku mój... — srebrnym głosem wołała Pola — a! długo, długo czekałam na tę chwilę... teraz już mogę umrzéć, nie chcę więcéj... Powiedz mi, że mnie kochasz.. powtórz sto razy! być-że to może?... Ty, mnie! ty! anioł, czysta, niebieska istota, ideał... mnie biedną, złamaną gorączką lat tylu, upadłą namiętnością, rzucającą ci się na szyję jak szalona... Ty mną nie gardzisz... ty mnie nie odpychasz?...
— Ja... cię kocham... Polo! Polo! a! jak kocham! a com wycierpiał... ilem walczył!
— Musiałeś się opierać? myślałeś, że mi się oprzéć potrafisz?... ja cię ciągnęłam... o! silną wolą téj miłości byłabym z grobu wyrwała umarłego! Ty nie wiesz, com ja wycierpiéć musiała... wstyd, pamięć przyszłości, wdzięczność... wszystko stłumiłam w sobie... a ile łez połknęłam... a ile razy chciałam umrzéć, sądząc, że nigdy nie wywiodę cię z tego odrętwienia!...
— Musiałem walczyć, ale czyż ci oczy moje nie powiedziały, co czułem?...
— Oczy!... oczów mi było zamało; usta! ust nie dosyć... ja szaleję! on mnie kocha... A! gdybym dziś umrzéć mogła, ot tak w uścisku twoim... Zabij mnie! a! zabij mnie... dasz mi szczęście... Jutro powstaje przede mną groźne, boję się wszystkiego, ludzi, ciebie, jéj... świata... nieszczęścia... siebie saméj... a dziś dostąpiłam szczytu pragnień, mam ciebie... i tak słodkoby umrzéć było...
— Polo! będziemy żyć!...
— Tak! mówisz to i kłamiesz, Julku, ty wiesz dobrze, że z sobą żyć nie możemy... ale na co truć dzisiaj temi myślami, które zawsze zaprędko wnijdą... Dziś tylko moje!
I objęła go za szyję i zjadała pocałunkami... Julian umilkł i zdawał się napół zemdlony... Aleksemu włosy powstały na głowie... cofnąć się nie mógł, pozostać nie chciał; scena ta przerażała go gwałtownością; jak wkuty stał słupem przy nich, a oni go nie widzieli...
— Polo! wracajmy! zobaczą... domyślą się...
— Niech widzą, niech się domyślają, niech cały świat wié, żem twoją... ja się tém chlubię, ja chcę tego! co mi tam oni wszyscy... ja-m dziś królowa... bo mam serce twoje...
Z takich, bezładnie z ust ich wyrywających się wyrazów składała się ta szalona rozmowa, w któréj słowa były niepotrzebnym i zbytecznym dodatkiem... Aleksy opamiętawszy się trochę, cofnął się kilkanaście kroków pocichu i zacząwszy świstać głośno, z hałasem zbliżył się do altany, dając czas Poli do ucieczki... Sądził on, że niebezpieczną tę schadzkę przybycie jego rozerwie, że dziewczę pierzchnie, a Julian pozostanie, udając, że wraca z przechadzki... ale się omylił, bo przyszedłszy do altany, znalazł tylko chustkę białą leżącą na ziemi, a kochanków ani śladu... W ciemnéj ulicy mignęli mu się jak dwa cienie i znikli... nic ich rozerwać nie mogło... Aleksy poszedł daléj, podjąwszy chustkę, którą schował, i umyślnie śledził uciekających, aby ich zmusić do rozstania; schwytać ich wszakże nie potrafił... Pola porwała Juliana i uniosła z sobą w cieniste głębie ogrodu.
Po półgodzinnych nadaremnych poszukiwaniach, oburzony na Karlińskiego, Aleksy poszedł wprost do jego pokoju, postanowiwszy czekać tam i nie oszczędzać mu gorzkiéj prawdy... wyrzucał sobie nawet, że tego wprzódy nie uczynił... że go nie zmusił do wyznania i szukania rady w przyjacielu, rady dziś może mającéj przyjść zapóźno.
Zdziwił się, zastawszy go już w fotelu z cygarem w ustach, napozór znużonego i chłodnego, z książką w ręku dla niepoznaki. Na twarzy jednak Juliana widne jeszcze były ślady sceny w ogrodzie: pomieszanie, szał, zniecierpliwienie zarazem; zpod oka poglądał na Aleksego, badając go, czy ich widział, czy wié o czém, lub nie.
Drabicki obejrzawszy wprzód, że ich nikt podsłuchać nie może, stanął przed nim jak surowy sędzia, wyjął chustkę, którą miał na piersiach i rzucił ją Julianowi, jako znak widomy schadzki, któréj był świadkiem.
— Znalazłem to w altanie — rzekł — gdzieście z Polą tak szaloną odegrali scenę; mimowolnie byłem waszym powiernikiem, bom zszedł was zadumany... ale widać, że los opatrzny chciał tego.
Julian zadrżał i zapłonął gniewem, którym miał wybuchnąć.
— Nie nastraszysz mnie gniewem swoim — przerwał mu, nim słowo wyrzekł, Aleksy — ja téż nie przyszedłem z wymówkami, ale z politowaniem: Julianie, na Boga, co myślisz i co robisz, opamiętaj się!... Nie wierzysz przyjaźni i sercu memu, wybaczam; wezwij własnego instynktu i rozwagi!
Julian zadrżał rozbrojony, rzucił mu się na szyję.
— Ja wiem! — zawołał — ja wiem i czuję, że zadaleko zaszedłem, ale to nad siły moje.. oprzéć się nie mogłem... nie umiałem... Pola pociągnęła mnie... ratuj... radź!... drogi Aleksy, bądź przyjacielem, nie sędzią.
— Nadto człowiekiem jestem i zbyt słabym — rzekł Aleksy — ażebyś się po mnie mógł spodziewać nielitościwych jakichś wyrzutów; nie z czczą wymówką, ale z dłonią do powstrzymania cię gotową przyszedłem...
Julian oczy zakrył dłonią.
— Teraz powtarzam ci — zawołał Drabicki — albo stanowczo powiedz sobie, że się z nią ożenisz, albo uciekaj natychmiast... Mojém zdaniem nie zważając na przesądy i nierówności wymyślone, powiedziałbym ci: idź śmiało do ołtarza, nie lękaj się pracy i ubóstwa, podziel z nią życie, jak podzieliłeś serce... jeśli na to nie masz odwagi, uciekaj jutro, natychmiast... w téj chwili...
— Już zapoźno!... — rzekł złamanym głosem Karliński.
— Wiesz więc, co masz począć? — odezwał się Aleksy — rada moja byłaby obelgą... jednę masz tylko drogę uczciwą...
— Zrobię, com powinien, nie wątpij — odpowiedział Julian — ona mnie kocha... ja szaleję za nią, nic nas nie rozłączy; ale na Boga, proszę cię o tajemnicę; muszę przygotować stryja, Annę, muszę sam się uzbroić w męstwo, bo wiem, że spotkam zawady straszne... Milcz... zaklinam cię, i daj mi czas...
— Rób, jak chcesz — rzekł Aleksy siadając — ale nie sądź, ażeby zwłoka dała ci siły... Obawiasz się wybuchu: tego nie unikniesz, to napróżno, dziś czy jutro, jednakie będzie.
— Muszę zebrać myśli, osnuć plan... zaklinam cię, zachowaj mi milczenie...
— Bądź o to spokojny, nigdym nie zdradził nikogo, nie domyśli się nikt, że mnie przypadek zrobił panem waszéj tajemnicy; będę milczał... zamknę oczy, bo jeszcze wierzę w ciebie...
Chwilę trwała rozmowa, a Aleksy wyszedł z politowaniem nad Julianem, przewidując, że przyszłość ciężkie dla niego próby gotuje, którym siły nie będzie miał podołać. Smutny, zwrócił się do swojéj izdebki i widokiem może téj miłosnéj schadzki rozmarzony, mimowolnie zapłakał nad sobą... Jakaś niepoczciwa zazdrość zrodziła się w sercu jego... wydziedziczony, wymawiał niebu to szczęście, które innym spadało samo, a dla niego nigdy, nigdy żadném zaklęciem wywołane być nie mogło. Ale ten smutek czysty, kto wie, czy nie większą był rozkoszą od upojenia Juliana, którego myśl i serce wzburzone z groźną się już pasowały przyszłością. W boleści Aleksego był jakiś spokój, w rozkoszy Karlińskiego tkwiły zarody cierpień przechodzących jego siły: miotał się uciśniony szczęściem, pochwycony wirem, nad którym nie panował; spodziewał się i obawiał, pragnął i drżał, myśl sięgała poza uczucie i mierzyła już czarne przepaście... Namiętność trwała zbyt długo, wybuchnęła zbyt gwałtownie, by się w biegu jakąkolwiek rozwagą powstrzymać dała i skierować...