Dwa Bogi, dwie drogi/Tom I-szy/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom I-szy
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy tak z jednej strony usiłowano Różyczkę ratować od szalonego zaawanturowania się, pan Soter, który niedarmo siedział w stolicy, codzień widywał Ottona i wiele rzeczy mimowolnie się dowiadywał, a wiele domyślał, — przeląkł się o swojego klienta. Wiedział w jakie wpadł ręce.
— Oskubią go jak gęś, mówił sam do siebie, albo — albo gorzej jeszcze. Co najszczęśliwszego spotkać go może, to ruina!
P. Soter widział bransoletę, i liczył dobrze na jakie wydatki narażony był Kellner przez Różyczkę. Pieniądze płynęły jak woda, niepodobna ich było nastarczyć. Uwagi starego adwokata codzienne, wcale nie skutkowały; Otton ściskał go, całował, zamykał mu usta, śmiał się, a powstrzymać nie dawał.
Soter znał Kwiryna, dawnego ukochanego nauczyciela Ottona, w którym on miał nieograniczoną ufność i miłość dlań dziecinną. Zdawało mu się iż powinien był oznajmić o niebezpieczeństwie jemu, bo on jeden mógł wpłynąć na ucznia dawnego. Lecz na to potrzeba było wyłuszczyć otwarcie sprawę całą, tyczącą się rodzonego brata i bratowej Kwiryna, niebardzo dla nich chlubną.
Soter chodził z tą myślą długo, wahał się, obawiał, ale w końcu sumienie go ruszyło: siadł do listu...
Nie był on łatwy do napisania, bo okoliczności które musiał wyłuszczać były wielce drażliwej natury, a — scripta manent. Po wtóre Soter, który w powszedniej rozmowie nie miał najmniejszej pretensyi uchodzić za oratora, gdy pióro wziął w rękę, silił się na styl i obroty, czując się do tego obowiązany, aby powołaniu swojemu nie uchybić. Stripta manent — nigdy więc się nie obchodził bez raptularza, a ten bywał tak pomazany, pokreślony, obciążony dopiskami, iż sam Rekszewski przepisując na czysto, gubił się w tych labiryntach kółek, krzyżyków, pałek i znaczków. Pisząc do profesora języków starożytnych, do uczonego, Soter tém więcej czuł się obowiązanym listem wstydu nie zrobić palestrze. Skutkiem tych wysiłków i nadmiernych starań, była elukubracya najdziwaczniejsza w świecie, nieudatna, lecz nie można jej było odmówić pewnej oryginalności. Brzmiało to, mutatis mutandis, jak następuje.
„Czcigodny profesorze
Dobrodzieju!
„Wyobrażam sobie, iż odebrawszy pismo to, zdziwiony jego rozmiarami, z przestrachem spójrzysz na stronę ostatnią i zobaczywszy na niej podpis mój, zżymniesz się wołając. Co ten stary kauzyperda może mieć za potrzebę do mnie pisać na całym arkuszu? Wykrzyknik ten byłby zupełnie usprawiedliwiony, gdyby szło o niżej podpisanego, gdyby w łupinie listu nie znalazł się twardy orzech do zgryzienia, gdyby fantazya wcisnęła mi pióro w rękę, a próżniactwo je nad miarę przetrzymało.
„Zatem, patientia! szanowny profesorze! czytaj i nie feruj dekretu, dopóki nie wysłuchasz sprawy.
„Dnia..... miesiąca.... roku, miałem zaszczyt i przyjemność, jako doradca prawny, towarzyszyć dawnemu Jego uczniowi, panu Ottonowi von Kellner do stolicy, w sprawie zawikłanej ze Ściborowiczami. Nie mogę inaczej rzec, tylko żem w towarzystwie ze wszech miar miłém, młodzieńca wesołego i żywego temperamentu, doznał prawdziwej przyjemności, której żaden obłoczek nie przyćmił. Wesoło nam było w drodze, ochoczo się rozpoczęło życie w wielkiej stolicy północnej, augurować mogłem, iż się téż szczęśliwie zakończy. Tymczasem zaszły pewne impedymenta, które i pobyt nasz tu przeciągnęły i o końcu jego wróżb już tak pomyślnych czynić nie dopuszczają.
„Nim przystąpię do wyłuszczenia okoliczności, które sprawę we właściwém świetle postawią, muszę zawarować sobie, ażeby mi otwartość moja i prawdomówność za złe poczytaną nie była.
„Powtóre, honorem waćpana dobr. wiążę, iż list ten, jako zwierzenie się moje poufne, zachowasz sub rosa.
„Syn mojego niegdyś pryncypała Radcy von Kellner’a, pan Otton, uczeń pański, przymiotami serca i umysłu wzbudził we mnie afekt, który jest tego zwierzenia się pobudką.
„Początki nasze w stolicy, acz mogły budzić obawy, iż młodzieniec da się pokusom wielkiego miasta pociągnąć, nie były tak groźne, aby aż o przyszłość lękać się należało.
„Starałem się go skłonić, by powierzywszy zdolnemu pełnomocnikowi chodzenie około interesu, sam co rychlej na wieś powracał, gdyż aura miast wielkich, dla ludzi jego wieku zdrową nie jest.
„Byłoby mi się może to powiodło, gdybyśmy szukając onego Feniksa nie natrafili na — rodzonego brata pańskiego, pana Rajmunda.
„Tu parenthezę uczynić muszę, zawarowując iż ani z rodziców na dzieci, ani w rodzeństwie z jednego na drugie grzechy i winy nie spadają. Mam najwyższy szacunek dla pana dobrodzieja, ale pana Rajmunda, chociaż jest zdolnym i zręcznym, nie mogę z nim na równi postawić.
„Przez miłość dla pana, dawnego mistrza swojego, p. Otton rzucił się w objęcia jego brata. O ile to dla sprawy jest dobrém i korzystném, przyszłość okaże, lecz samej osobie młodzieńca zagraża niebezpieczeństwo.
„Małżonka brata pańskiego, osoba tu z piękności słynąca, prawie primo impetu, od pierwszego spotkania schwyciła za serce p. Ottona, nawzajem mu taką okazując czułość, iż tu już nietylko skandalu obawiać się trzeba, lecz wybryku jakiegoś, który fractis vinculis matrimonii, poprowadzi do ołtarza młokosa, z osobą o lat dobrych kilka od niego starszą, a we władaniu życiem o całe niebo silniejszą. Szczęścia z tego nie będzie. Pan Bóg takim związkom nie błogosławi, namiętności się wyczerpią, zgryzoty zostaną, młodzieniec się zgubi. Mój głos jest — jak wołającego na puszczy, nieskutecznym. Wiem że już rapt się gotuje albo coś podobnego. Do kogóż miałem się udać o ratunek, jeśli nie do tego, którego jak ojca szanuje i kocha p. Otton??
„Periculum in mora, działać należy prędko, silnie, stanowczo, jeżeli jeszcze jest co do zrobienia. Miłość do zwyciężenia byłaby fraszką; tu mamy do czynienia nie z nią, ale z szałem namiętności, który uszów nie ma, a oczy sobie zakrywa.
„Wołam więc do was, Profesorze, wybaw nas! Profesorze, zmiłuj się nad nami! Profesorze, wysłuchaj nas! In te speravi! Gdy nie ty, nie potrafi nikt!
„Jak masz działać? jakich zażyjesz środków? ani wiem, ani ci je myślę poddawać. Czyń co ci miłość dla ucznia i dla brata natchnie, albowiem i to dodać muszę, że utrata żony dla p. Rajmunda, o ile ja tu grunt zbadać mogłem, jest nie mniej groźną, jak dla mego klienta jej pochwycenie. Tamtemu ona jest narzędziem potrzebném, nam zabójczém brzemieniem.... i t. d.“
W dopisku prosił Soter o spalenie listu, lecz wiedział dobrze, iż te właśnie o których zniszczenie się prosi, najskrzętniej bywają zachowywane.
Wyprawiwszy długo układane pismo, adwokat liczył dnie, kiedy mogło dójść rąk Profesora, i — wywołać krok jakiś z jego strony.
Wszystkie rachuby, z folgami nawet dla nieregularności pocztowych poczynionemi — zawiodły. Od Profesora pisma, ni znaku życia nie było.
— Powinien mi był choć parę słów odpowiedzieć! mówił sobie Soter. Toć przecie obowiązek towarzyski. Miałżeby się za bratowę i brata obrazić??
Kwiryn, który cały był oddany swym obowiązkom nauczycielskim, a spraw żadnych i korespondencyj nie miał, oprócz naukowych, nie odbierał téż listów, na któreby nagle odpowiadać było potrzeba.
Miał więc zwyczaj, te które nadchodziły, trzymać na biurku przy którém pracował, i z kolei je tempore opportuno brać do ręki. List p. Sotera uległ prawu ogólnemu: spoczywał na kupce, bo Profesor był jakąś leksykograficzną kwestyą nadzwyczaj zaprzątnięty, i dopiéro w dni dziesiątek z koperty został wydobyty.
Kwiryn przywykły do stylu zwięzłego, do logiki ścisłej klasycznych pisarzy, do wyrażania myśli w niewielu dobranych słowach, z początku po piśmie adwokata błądził jak w lesie.
Zrozumiawszy wreszcie o co chodziło i zajrzawszy do daty, przestraszył się i ręce załamał!
Nie wiedział czy jeszcze mógł się przydać na co, a w życiu praktyczném, powszedniém tak mało miał doświadczenia, iż wcale sobie radzić nie umiał.
Wpaść, uściskać, prosić, błagać, byłby potrafił; ale dróg do działania przeciw tego rodzaju niebezpieczeństwu nie znał, wymyślić ich nie umiał.
Tego dnia chodził jak nieprzytomny. Nie wahałby był się wziąść urlop, lecieć do Ottona, paść mu do nóg — lecz nie miał o czém jechać i nie był pewien czy się na co przyda ta ofiara.
Zdawało mu się naostatek, że wymówny, serdeczny list do dawnego ucznia, nad wszystko skuteczniejszym być może.
Siadł pisać, nie w ten sposób jak Soter, bo mu nie szło o styl, ani o popis żaden, ale o wydanie takiego krzyku boleści i zgrozy, ażeby z serca trafił do serca. Do Rekszewskiego odpowiedział tylko w kilku słowach, z których trwogę i rozpacz łatwo wyczytać było. Odebrawszy je stary, a razem zawiadomienie iż Profesor do ucznia pismo wyprawił, Soter czekał skutku.
Wieczorem wszedł p. Otton do jego mieszkania, z twarzą nad zwyczaj swój posępną, zadumaną, zmienioną.
Wesołości powszedniej, z którą zawsze nawiedzał swojego towarzysza, śladu na nim tego dnia nie było. Rekszewski powziął z tego dobrą otuchę.
Przeszedłszy się milczący kilka razy po pokoju, Kellner zwrócił się zakłopotany do adwokata.
— A co? stary mój przyjacielu, rzekł, podobno nie mamy tu co robić dłużej. Sprawę powierzyłem Marwiczowi, jedźmy do domu!
Soter ręce podniósł ku niebiosom uradowany.
— A! panie! święte słowa! złote słowa! Wracajmy! jedźmy! choćby dziś. Sprawę możnaby wprawdzie w lepsze oddać ręce, lecz niech już będzie co chce, byleśmy się my ztąd wyrwali!
Nic nie odpowiedział na ten gorący wykrzyk młodzieniec i po namyśle, dodał chłodno.
— Pojutrze będziemy mogli wyjechać.
— Ja gotów jestem natychmiast — odparł stary.
— Pojutrze! powtórzył Otton. Pojedziemy razem aż do ostatniej poczty przed Barweniszkami, a ztamtąd pan pewnie do Wilna — ja do domu.
— Nawet dla dokumentów których wymagają, potrzebuję być w Wilnie, podchwycił Soter. Czém prędzej, tém lepiej.
Rozmowa bardzo chłodna przeciągnęła się jeszcze minut parę. Otto wyszedł. Rekszewski z niewymowną radością pakować się zaczął.
— Ani chybi, mówił do siebie, list mój uczynił skutek. Profesor mu zmył głowę, młodzieniec się opamiętał, i dzięki Bogu, ocaliliśmy go z tych sieci pajęczych, w którychby był życie dać musiał.
Wesół, rad z siebie p. Soter nazajutrz pojechał z ostatniemi wizytami, z papierami, i zwijał się tak, że wieczorem rozpatrując notatkę, nic w niej pominiętego i zapomnianego nie znalazł.
Ottona przez cały ten dzień nie było w domu, wrócił z tym samym co wczoraj humorem, gorączkowo się zaczął pakować i układać wszystko. Konie zamówione zostały na dzień następny.
Około północy, jakby sobie coś jeszcze przypomniał, Kellner wyjechał z domu znowu, zabawił z godzinę i wielce wzruszony powrócił.
Z Soterem nie mówił o niczém, tylko o podróży. Adwokat znając jego usposobienie, chciał po dawnemu na ton żartobliwy nastroić rozmowę, lecz struna ta nie odpowiadała. Kellner uśmiechnął się smutnie, zamilkł.
W podróży był także zadumany i posępny.
— Nic dziwnego, mówił sobie Rekszewski — oderwać się od takiej czarownicy nie łatwo! Bądź co bądź, zawsze to boli.
Pomimo dosyć złych dróg, gdyż wiosenna pora się zbliżała, jechali niezmiernie pośpiesznie, prawie bez wytchnienia tak, że Soter na ostatniej stacyi żegnając się z pryncypałem, którego serdecznie pokochał, oświadczył mu iż bodaj dzień jaki wytchnąć musi, tak się znużonym czuje. Otton nie rozbierając się nawet, wziął natychmiast konie do domu.
— No, żeśmy wyszli obronną ręką, dzięki Bogu — odezwał się do siebie Soter nakładając szlafmycę, aby użyć spoczynku w łóżku, którego nie znał od dni kilku. Sprawę licho weźmie, bo gdybyśmy ją i wygrali, gra świecy nie warta, koszta zjedzą zysk cały. Lecz mniejsza z tém, gdy młodzieniec tak dobry, ocalony! Przy pierwszej zręczności pojadę Profesora uścisnąć! Cudu dokazał!
W tych błogich przekonaniach o odniesioném nad pasyą zwycięstwie, trzeciego dnia udał się p. Soter do Wilna, i z pociechą wielką znalazł się na łonie rodziny, w swych spokojnych a brudnych izdebkach przy Ostrobramskiej ulicy.
Nadchodziła wiosna; upłynął miesiąc po powrocie ze stolicy, gdy jednej poczty przyniesiono p. Rekszewskiemu list, na którego kopercie poznał rękę Ottona.
— A! przecież mnie sobie przypomniał! rzekł uśmiechając się do rozłożonego pół-arkusza. Co też pisze? Ciekawym...
List, pośpiesznie jakoś i zamaszysto pisany, był krótki. Oznajmywał w nim p. Otton pełnomocnikowi swemu, iż w Wilejce przyznał mu ogólną do wszystkich swych interesów plenipotencyą, prosząc go aby się niemi i nadzorem nad majątkami zajmował, gdyż on sam zmuszony jest dla zdrowia, na czas jakiś udać się za granicę!
Raz i drugi odczytawszy pismo, w którém bardzo korzystne dla siebie znalazł warunki, za zwiększoną pracę jakiej podjąć się musiał, p. Soter pochwalił w duchu postanowienie młodzieńca. Podróż mogła go rozerwać, ukształcić i zabezpieczyć od recydywy, której się Rekszewski obawiał.
— Niech jedzie! rzekł w duchu — tém ci lepiej — byle non bis in idem, bo i za granicą malowanych pań na bogatą młodzież polujących nie braknie.
W tydzień potém szedł spokojnie ulicą Zamkową p. Soter, z papierami pod pachą, gdy powóz zbliska zaturkotał tak, iż z obawy aby go koło nie potrąciło, rzucił się w bok p. Soter, a podniósłszy oczy, ujrzał w nim siedzącą z prawej strony panią Marwiczowę, którą mu pokazywano w Petersburgu, przy niej znajomego sobie z dawnych czasów starego Szambelana, a naprzedzie — byłby przysiągł że siedział Otton.
Wszystko to jednak mignęło, przesunęło się i znikło mu z przed oczu tak szybko, iż nim mógł sprawdzić domysł, zobaczył tylko tył powozu i na nim puste siedzenie, które się dziwnie dygotało.
Rekszewski stanął jak osłupiały — Ottona nie był pewny, lecz zdało mu się, byłby zakład trzymał, że go widział. Poznał go nie tylko z twarzy, ale po pewnym płaszczu sprawionym w stolicy, aksamitem podbitym, ze sznurami jedwabnemi, za który młodzieniec taką sumę zapłacił, iż mu tego Rekszewski przebaczyć nie mógł.
Bijąc się z sobą, z myślami sprzecznemi, z niepokojem który go opanował, powrócił Rekszewski do domu, ale tu wysiedzieć nie mogąc puścił się po hotelach.
Młodego Kellnera śladu nie znalazł nigdzie, i to go utwierdziło w przekonaniu, iż widzenie jakie miał na ulicy, musiało być prostém optyczném złudzeniem — imaginacyą.
Niepokój jednak pozostał.
Otton, gdyby najkrócej był w mieście, przecieżby swojego pełnomocnika odwiedzić musiał?
Śmiał się tedy sam z siebie, iż mając w myśli Kellnera, wszędzie go widział przed sobą. Wątpliwą nawet wydała mu się p. Marwiczowa, i ze trojga jeden Szambelan pozostał jako rzeczywisty.
W kilka dni potém spotkał go idącego ulicą, a że się jego znajomością zaszczycał, skłoniwszy mu się grzecznie, nie mógł się powstrzymać od zaczepienia.
— Pan Szambelan tu już oddawna? spytał.
— Od dni kilku!
— Wprost ze stolicy?
— Tak jest.
— Parę dni temu, dodał Soter, miałem osobliwsze widzenie, którego sobie wytłómaczyć nie umiem. Byłbym przysiągł że w powozie spotkałem pana hrabiego z panią Marwiczową i moim pryncypałem, młodym Kellnerem. Ależ to nie może być, co on by tu robił?
Usta hrabiego, który słuchał ciekawie zapytania, powoli się wydymały, ułożyły w maleńki ryjek i zostały chwilkę zwinięte tak, jakby im trudno się było otworzyć.
Rekszewski śmiał się.
— Pani Marwiczowej ja jestem opiekunem — odparł powoli hrabia — o tém pan zapewne wiesz. Wyjechała ona dla słabości piersiowej do Włoch, a o młodym Kellnerze, nic nie wiem.
Soter pobladł, drgnął i tak się zmięszał nagle, że zdjął tylko kapelusz, słowa nie rzekł i pożegnał Szambelana.
Teraz mu się wszystko wyjaśniać zaczęło! Otton pojechał do Włoch, Marwiczowa dążyła w tę samę stronę, nic więc nie pomógł list Kwiryna. Oszukali wszystkich, i biedny młodzieniec został zgubionym.
Caput mu! — rzekł Rekszewski krocząc do domu — teraz go już żadna siła ludzka nie wyrwie z białych rączek zwodnicy — Caput!!
Stary zgryzł się tak, iż nazajutrz po doktora Wikszemskiego posłać musiał i przeciw pobudzeniu żółci wziął lekarstwo.
Rozbierając wszystkie okoliczności widział teraz, że kobieta nawet opiekuna na swą stronę przeciągnęła i użyła go za narzędzie, dla łatwiejszego wyrwania się z domu.
Jakiś czas upłynął od tej katastrofy, i funkcye wątroby a żółci znowu przyszły do normalnego stanu, gdy Rekszewski odebrał list ze stolicy od Marwicza, suchy, krótki, dziwaczny, zapytujący o miejsce pobytu p. Ottona Kellnera.
— Aha! rzekł Soter. — W sam czas się opatrzył. Ale — może téż jeszcze pora salwować ich. Nie mam obowiązku taić gdzie się p. Otton znajduje, o sekret mnie nie proszono. Ja, o niczém nie wiem.
Siadł tedy i odpisał simpliciter iż p. Otton von Kellner, dla poratowania zdrowia do Włoch wyjechał.
Nastąpiło milczenie złowrogie, gdy znowu po pewnym przeciągu czasu, zjawił się w mieszkaniu starego adwokata, blady i zmieniony p. Rajmund Marwicz.
Przybycie do Wilna człowieka tak interesami przykutego do stolicy, było wielkiego znaczenia. Pomimo panowania nad sobą i nawyknienia do grania w potrzebie obojętności, p. Rajmund zdradzał poruszenie wewnętrzne.
Po przywitaniu i kilku słowach obojętnych, Marwicz poszedł do drzwi aby się upewnić iż podsłuchiwanemi nie będą, i wprost natarł na p. Sotera.
— Kochany kolego, rzekł głosem drżącym — mamy w tém, zdaje mi się, interes wspólny, aby —
Tu się zaciął.
— Krótko a węzłowato, poprawił się, — zdaje mi się że waćpana pryncypał, pupil, klient, czy, nie wiem jak go mam nazwać — pojechał do Włoch goniąc za moją żoną. Ta kobieta jest mi — potrzebną, a dla p. Ottona, który chce się podobno z nią ożenić, stanie się kamieniem u szyi. Pomóżcie mi ażebym ją odzyskał, a razem was ocalę.
W czasie gdy to mówił przerywanym i niepewnym jakimś głosem, Soter miał czas się trochę rozmyśleć jak mu wypadało się stawić, neutralnym, czynnym — obojętnym czy gorliwym współpracownikiem. Upłynęła jednak dobra chwila nim się zebrał na odpowiedź.
— Sąto, rzekł zlekka podnosząc ramiona — rzeczy nowe dla mnie. Ja o niczém nie wiem. P. Kellner pojechał do Włoch dla zdrowia, to mi wiadomo... więcej, nic.
Rajmund patrzał mu ostro w oczy, Rekszewski się tém nie zmięszał.
— Ależ ja wam powiadam jak rzeczy stoją! dodał żywo.
— Więc cóż ja mogę na to radzić?? odparł Soter.
— Waćpan wiesz dokąd pojechał mianowicie? Kiedy?
— Myślisz pan gonić za nim? zapytał Soter z trochą szyderstwa.
Rajmund zamilkł gryząc paznogcie.
— Oprócz oznajmienia że wyjeżdża na czas dłuższy do Włoch, dodał Soter — żadnej innej wiadomości o obrocie p. Ottona nie mam. Na to panu daję słowo uczciwego człowieka.
— Zważ tylko, mówił powoli, że ten, czy ci co uciekają a spodziewają się że za niemi gonić będą, wybierają i drogi i środki takie, aby ich doścignąć nie było łatwo. Wątpię, przypuszczając iż cel podróży Kellnera jest taki jak pan mówisz, by młodzieniec dał się schwytać i zastraszyć lub odpędzić. Trochę zapóźno się kolega wziąłeś do tego. Pocóżeś, nie mając w żonie zaufania, puścił ją od siebie?
— Ba! wykrzyknął Rajmund — Szambelan jest jej opiekunem, wyposażył ją, winienem mu pierwszą protekcyą, nie mogłem odmówić pozwolenia wyjazdu z tym, który niemal ojca jej zastępuje. Wyjechali jakby dla odwiedzenia ciotki p. Okułowiczowej, a ztąd mi dopiéro doniosła żona, że, się do Włoch wybiera z rozkazu — doktora!
Rajmund gwałtownie ręką targnął włosy i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Mów pan o tém z Szambelanem — rzekł Soter.
— Wracam od niego — odparł Rajmund. Flejtuch, ciemięga, stary zniedołężniały birbant! Prowadzi go za nos kto zechce, każdy mu wmówi co się komu podoba. Na nic mi się nie zdał. Całuje mnie, ramionami ściska, mruczy bez sensu coś — i koniec.
Soter zamilkł. Przybyły gość począł rzucając się, po pokoju przechadzać zrozpaczony, ledwie przytomny.
— Jeżeli się spotkali i są razem, o czém nie wątpię, bo to zmowa być musiała, — rzekł nagle Rajmund, niema już nic do zrobienia — jestem zgubiony!!
— Nie widzę tego — odparł Soter, raczej mój p. Otton zgubionym nazwać się może. Pan masz już stosunki w stolicy, a skoro rozwód nastąpi...
— Wystaw-że sobie — z wybuchem wtrącił Marwicz. Rozwód!! za rozwód mógłbym coś utargować, nieprawdaż? Toby mnie jeżeli nie ocaliło, przynajmniej ulgę przyniosło — tymczasem, licho nadało, ślub mój wzięty pod ścisły rozbiór, wedle praw kanonicznych jest tak kruchy, iż pryśnie, byle kto się o uznanie jego nielegalności odezwał.
— A to jakim sposobem? spytał Soter.
— Dawał go obcy ksiądz bez pozwolenia proboszcza, który swojego czasu protestował — rzekł wzdychając Rajmund. Zagłuszyliśmy to i ubili, lecz odezwie się teraz łatwo.
Rekszewski zrobił minę kondolecyjną.
— Jestem zgubiony! powtórzył Rajmund.
Soterowi żal się robiło nie Marwicza, ale młodego Ottona; pomyślał nieco.
— Wiesz pan co — odezwał się ciszej — o.... wybryk żony chodzić mu pewno nie będzie, i przyjmiesz ją nazad do domu, chociażby się trochę skompromitowała.
Rajmund głową to przypuszczenie potwierdził.
— Probuj pan ostatniego środka — ciągnął dalej Soter. Brat pański Kwiryn ma ogromną przewagę nad Ottonem, którego wychował. Jedź do niego, namów go by jechał, gonił i ratował swego dawnego ucznia. Jeden to człowiek co to uczynić może.
Uderzyła rada pana Rajmunda.
— Mój brat? ale on ma miejsce stałe profesora w Swisłoczy, urlopu mu nie dadzą. Jeżeli się zerwie bez pozwolenia z tej posady, to ją straci. Na podróż z pewnością pieniędzy nie ma — to mniejsza, jabym ich dostarczył, lecz jego wyprawić w pogoń! dokąd? do Włoch, do tej ziemi klasycznej, którą dotknąwszy stopą zapomni o wszystkiém i w manuskryptach starych się zagrzebie!!
Śliczna myśl! szkoda że niewykonalna!!
Soter słuchał cierpliwie.
— Trudna do wykonania, nie przeczę, lecz żeby całkiem była niewykonalną, nie powiem.
Słabego Szambelana nakłoń pan aby urlop i pasport wyrobił dla brata. To mu przyjdzie łatwo gdy zechce. Z pasportem i pieniędzmi jedź wprost do Swisłoczy. Co do kierunku podróży pana Ottona, jeżeli zainteresujesz Szambelana, dodał Soter, on ci wskaże — boć wie dokąd pupila udać się musiała.
Zresztą łatwo i tak zgadnąć, że nie mogli minąć Werony, Wenecyi, Florencyi — a może powędrowali do Rzymu...
Szambelan wie o pupili — dokończył Soter. Zatém jeżeli...
Nie dokończył, bo Rajmund już chwytał za kapelusz i z pośpiechem ścisnąwszy jego rękę, biegł próbować wskazanego mu środka ratunku.
Byłto w istocie może jedyny — jeżeliby Kwiryn nie odmówił.
Przez cały ten dzień Rekszewski nie ruszał się z domu, spodziewając się powrotu Marwicza, który ani tego ani następnego dnia nie dał znać o sobie. Trzeciego dopiéro z widocznemi ślady zmęczenia chorobliwego na twarzy, wpadł do Sotra.
— Przychodzę panu podziękować tylko — zawołał, posłuchałem jego rady. Pomogła mi Szambelanowa u męża, zmiękczyliśmy go, mam urlop i pasport dla brata, trochę pieniędzy, a ufam że Kwiryn mi nie odmówi. Nie może jednak być, by panu wskazówki jakiej do korespondencyi nie dał pan Otton? Dokąd listy kazał adresować?
— Ba! odparł Rekszewski — on mi pisać do siebie zakazał!! Szambelan coś przecie o swej — pupilce wiedzieć musi.
— Gdyby ona sama mogła wiedzieć naprzód co zrobi z sobą — zawołał Rajmund. To kapryśnica, której wpół drogi może się nie wiedzieć co zamarzyć.
Westchnął ciężko.
— Kwiryn najlepszy człowiek w świecie, będzie czynił co tylko jest w jego mocy aby dogonić Ottona, ale niepraktyczniejszego, łatwowierniejszego w świecie nie znam. Rozum wielki nie przeszkadza mu w sprawach powszednich być ograniczonym, dziecinnym. Jemuby do podróży niańki potrzeba!!
Załamawszy ręce, Rajmund się jakiś czas przechadzał po pokoju.
— Zdesperowane wszystko! rzekł, robię co mogę, a czuję że się to na nic nie zdało.
Między nami mówiąc, od niechcenia jednemu z wielbicieli mojej żony, dobrze widzianemu przez nią Senatorowi S. — zwierzyłem się, że pojechała do Włoch — sama. Jestem pewien że i on za nią pogoni, i przeszkadzać przynajmniej będzie p. Ottonowi. Wszystko to liche wybiegi przeciw kobiecie, która ma tysiąc dróg aby się od nich osłonić.
Soter mocno zdumiony, potrząsał głową.
— A pan, powracasz do stolicy? zapytał.
— Muszę, rzekł sucho Rajmund; potrzeba się i do ruiny przygotować, kiedy się ją przewiduje. Któż wie? potrafię może utrzymać się na mém stanowisku bez niej, lecz zdaje mi się to niepodobieństwem. Zbyt wielką rolę dałem jej grać w mojém życiu i domu. Bez niej jestem jak bez ręki.
Rekszewski nic już nie odpowiadał, Marwicz zwolna wybierał się do wyjścia.
— Dziś jadę do brata! rzekł — mam nadzieję, że mi nie odmówi — za kilka dni będę nazad w stolicy. Sprawa p. Kellnera, jak panu wiadomo, jest w moich rękach, mam rachunki, potrzebuję pieniędzy — dasz mi je pan?
— W teraźniejszym składzie okoliczności? zapytał Soter. Widzisz pan sam że to niepodobieństwo, myśmy dziś nieprzyjaciołmi... a sprawa...
— Sprawa przepadnie! zawołał Rajmund.
— Hm! rzekł Rekszewski, niech już sprawa przepada sama, bo lękam się by inaczej i ona i pieniądze nie przepadły!!
— Tak pan myśli? spytał Rajmund.
— Pełnię obowiązek — dokończył Soter — który jednak nie dopowiedział całej swej myśli. Nazajutrz bowiem z mocy swej plenipotencyi miał odwołać wydaną Marwiczowi i sprawę zlecić innemu.
Pożegnali się jednak dosyć grzecznie, bo Marwicz postępowanie ostrożnego kolegi, znalazł zupełnie wytłómaczoném i naturalném.

KONIEC TOMU I-go.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.