Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nie zapomniano zapewne dotąd wypadku dziwnego, niepojętego i trudnego do objaśnienia zjawiska, jakiem się odznaczył rok 1866. Nie mówiąc już o pogłoskach niepokojących ludność portów, i zajmujących ogół na wszystkich lądach, dodać wypada, że marynarze byli najmocniej zaniepokojeni. Kupcy, armatorowie, dowódzcy okrętów, szyprowie i sternicy statków europejskich i amerykańskich, oficerowie marynarki wojennej wszystkich krajów, a nawet rządy różnych państw obu lądów, do najwyższego stopnia zajęci byli tem wydarzeniem.
Od niejakiego czasu okręty napotykały na morzu „jakąś rzecz ogromną,“ przedmiot długi, kształtu wrzecionowatego, niekiedy świecący, nieskończenie większy i szybszy od wieloryba.
Wieści dotyczące się tego zjawiska, notowane na różnych wybrzeżach, zgadzały się zupełnie w szczegółach o budowie przedmiotu, czy też jestestwa, w mowie będącego, również jak o szybkości niesłychanej jego poruszeń zadziwiającej sile posuwania się, o żywotności nareszcie szczególnej, jaką zdawał się być obdarzonym. Jeśli to był wieloryb, to wielkością przechodził wszystkie gatunki, jakie nauka dotąd określiła. Ani Cuvier, ani Lacépéde, ani Dumeril, ani de Quatrefages, nigdzie dotąd nie wspomnieli o istnieniu takiego potwora — a więc zapewne i nie widzieli go na własne oczy, oczy uczonych.
Wziąwszy na uwagę średni wypadek spostrzeżeń wielokrotnych, odrzucając wątpliwe oznaczenie długości tego przedmiotu na dwieście stóp, równie jak i przesadzone opisy, dające mu milę szerokości, a trzy mile długości — można jednakże utrzymywać. że ta istota fenomenalna (jeśli tylko istniała kiedykolwiek). przechodziła o wiele rozmiary dotąd przez ichtyologów dostrzegane.
Istnieniu jej jednak zaprzeczyć było niepodobna, bo fakt sam w sobie był niezaprzeczalnym; wziąwszy zaś na uwagę skłonność mózgu ludzkiego do cudowności, zrozumiemy jakie wrażenie w świecie całym sprawiło to zjawisko niezwyczajne. Stanowczo trzeba się wyrzec zaliczenia go do rzędu bajek.
I w rzeczy samej, dnia 20-go lipca 1866 roku, parowiec Governor-Hiqqinson, należący do stowarzyszenia zwanego: „Calcutta and Burnach steam navigation Company,” spotkał tę masę poruszająca się w odległości pięciu mil na wschód od wybrzeży Australii. Kapitan Beker sądził zrazu, że trafił na skałę nieznaną; już nawet zabierał się do oznaczenia dokładnego jej położenia, gdy wtem dwa słupy wody ze świstem tryskać zaczęły z tego niepojętego przedmiotu, na wysokość stu pięćdziesięciu stóp. Jeśli zatem we wnętrzu tej skały nie było ukryte źródło gorące wybuchające peryodycznie, to okręt widocznie miał do czynienia z jakiemś ssącem, wodnem zwierzęciem, nieznanem dotąd, wyrzucającem przez swe nozdrza słupy wody zmięszanej z powietrzem i parą.
Takiż sam fakt zauważył dnia 23-go lipca tegoż samego roku, na morzach oceanu Spokojnego, Cristobal-Colon, statek należący do „West India and Pacific steam Navigation Company.” Tak więc, ten nadzwyczajny wieloryb mógł się przenosić z miejsca na miejsce z szybkością zadziwiającą — bo w przerwie trzech dni tylko, Governor-Hiqqinson i Cristobal-Colon widziały go na dwóch punktach, na siedmset mil morskich od siebie oddalonych.
W piętnaście dni później, o dwa tysiące mil ztamtąd, Helvetia, okręt należący do „Compagnie nationale,” i Shannon, należący do „Royal-Mail,” płynące z różnych stron po oceanie Atlantyckim pomiędzy Europą i Stanami Zjednoczonemi, przy spotkaniu się, zakomunikowały sobie nawzajem wiadomość o dostrzeżeniu potwora pod 42° 15' szerokości północnej, a 60° 35' długości na zachód od południka Greenwichskiego. Z tych relacyi obustronnych, można było oznaczyć długość zwierzęcia co najmniej na trzysta pięćdziesiąt stóp angielskich[1], gdyż Shannon i Helvetia, były mniejsze od niego, jakkolwiek każdy z tych statków miał sto metrów długości. Największe wieloryby napotykane w okolicach wysp Aleutyjskich, Kulammok i Umgullil, nigdy nie miały więcej niż pięćdziesiąt sześć metrów długości, a i tej rzadko kiedy dochodziły.
Takie wieści, nadchodzące jedne po drugich; nowe spostrzeżenia czynione na pokładzie zaatlantyckiego statku Pereire; protokuł sporządzony przez oficerów francuskiej fregaty la Normandie, bardzo gruntowne spostrzeżenia, zebrane przez sztab komandora Fitz-James na statku Lord-Clyde, poruszyły i zaniepokoiły opinię publiczną. W krajach lekkiego humoru żartowano ze zjawiska — ale kraje poważne i praktyczne, jak Anglia, Ameryka, Niemcy, żywo się tem zajęły.
Potwór stał się modnym przedmiotem rozmowy we wszystkich punktach, w których się liczniej ludzie schodzili. Śpiewano o nim w kawiarniach, szydzono zeń w dziennikach, grano o nim sztuki w teatrze. Plotek różnorodnych było co niemiara. Gazety jedne za drugiemi powtarzały baśnie o istotach urojonych i olbrzymich, począwszy od białego wieloryba, strasznego „Moby Dick” z krańcowych stref północy, aż do bezmiernego Kraken’a, którego macki mogły w głębiach oceanu zanurzyć statek o pięciuset beczkach obejmu. Twierdzenie swe popierano powagą czasów starożytnych, zdaniami Arystotelesa i Pliniusza, którzy przypuszczali istnienie takich potworów; potem przytaczano norweskie powieści o biskupie Pontoppidan, relacye Pawła Heggede, i nareszcie raporty p. Rarington, którego dobra wiara nie może być podejrzaną, gdy twierdzi, że w 1857 roku, będąc na pokładzie okrętu Castillan, własnemi oczyma widział tego ogromnego węża, który do owego czasu przebywał tylko w morzach gazeciarskich dawnego Constitutionnela.
Wybuchła nieskończona polemika pomiędzy wierzącymi i niedowiarkami, w zgromadzeniach uczonych i dziennikach naukowych. „Kwestja potworu” zapalała umysły; dziennikarze, bawiący się w naukę, w walce ze swymi kolegami, bawiący się w dowcip, wyleli morze atramentu podczas tej pamiętnej kampanii, a niektórzy nawet i kilka kropel krwi — bo od węża morskiego, przyszło do osobistości najbardziej znieważających.
Przez sześć miesięcy walka trwała zawzięcie. Na poważne artykuły Instytutu Geograficznego Brazylijskiego, Berlińskiej Królewskiej Akademii Nauk, Stowarzyszenia Brytańskiego, Instytucyi Smithsońskiej w Waszyngtonie — na dyskusje pism: „The Indian Archipelago”, „Cosmos” księdza Moignon’a, „Mitteilungen” Petermanna, na kroniki naukowe wielkich dzienników francuzkich i zagranicznych, drobna prasa odpowiadała z werwą niewyczerpaną. Dowcipni jej pisarze, parodyując zdanie Linneusza, przytoczone przez przeciwników potwora, utrzymywali, że „natura nie tworzyła głupców,” i zaklinali swych współczesnych, aby krzywdzili natury przypuszczając istnienie jakichś Kraken’ów, węży morskich, Moby-Dick’ów i innych mozolnie spłodzonych niedorzeczności morskich. Nareszcie w artykule pewnego z najniebezpieczniejszych dzienników satyrycznych, jeden z jego redaktorów rzucił się na potwora jak Hippolit, zadał mu cios ostatni, i dobił wśród głośnych wybuchów śmiechu ogólnego. Dowcip pokonał naukę!
W pierwszych miesiącach 1867 roku kwestya zdawała się stanowczo pogrzebaną — aż znów odrodziła się, gdy nowe fakta podane zostały do wiadomości publicznej. Nie chodziło już wtedy o rozwiązanie zagadnienia naukowego, ale o uniknienie rzeczywistego i bardzo groźnego niebezpieczeństwa. Potwór stał się teraz wysepką czy skałą podwodną, ale skałą uciekającą, niepochwyconą, nieokreśloną.
Dnia 5-go, marca 1867 roku okręt Moravian należący do „Montréal Océan Company,“ znajdując się nocną porą pod 27° 30ʹ szerokości i 72° 15ʹ długości, uderzył prawym bokiem swej tylnej części o skałę, której w tem miejscu żadna karta nie oznaczała. Party siłą wiatru i swoich czterechset koni parowych, pędził on z szybkością trzynastu węzłów na godzinę. Doskonałej więc tylko budowy spód Moraviana, jakkolwiek przedziurawiony przy tym wypadku, ocalił okręt od zatonięcia, wraz z 237 podróżnymi, których wiózł do Kanady.
Wypadek ten zdarzył się około piątej godziny rano, właśnie gdy dnieć poczynało. Oficerowie służbowi rzucili się ku tylnej części okrętu, i z największą uwagą badali powierzchnię oceanu — lecz nic nie dojrzeli, prócz silnego wiru jakby gwałtownie poruszonej wody, w odległości około 400 sążni. Zapisano jak najdokładniej położenie tego miejsca, i Moravian popłynął spokojnie w dalszą drogę. Czy uderzył o skałę podmorską, czy też o jaki ogromny szczątek rozbitego statku — niewiadomo. Lecz gdy opatrzono dobrze zewnętrzny spód okrętu, okazało się, że belka przez całą długość spodu idąca, w części była strzaskaną.
Zdarzenie to, jakkolwiek bardzo ważne, zostałoby zapomniane jak tyle innych, gdyby się nie powtórzyło we trzy tygodnie później, i nabrało ogromnego rozgłosu, z powodu wziętości towarzystwa, którego statek był własnością.
Komuż nieznane nazwisko sławnego armatora angielskiego, Cunard? Rozumny ten i zręczny przemysłowiec, zaprowadził w 1840 roku komunikacyę pocztową pomiędzy Liwerpoolem i Halifaxem, obsługiwaną przez trzy okręty drewniane, których koła miały po czterysta koni siły, a ładunki po 1,162 tonnów. W ośm lat potem tabor kompanii powiększył się o cztery okręty o sile po 650 koni i 1,820 tonnów ładunku, a jeszcze w dwa lata potem przybyły znowu dwa statki większej siły i większego obejmu. W roku 1853 kompania Cunard, której odnowiono przywilej przewożenia depesz, powiększała kolejno swój tabor okrętami: Arabia, Persia, China, Scotia, Jawa, Russia — wszystko największego kalibru, tak że oprócz słynnego Great-Estern, żaden większy od nich statek nie pruł fal oceanu. Tak więc w 1867 roku, kompania posiadała już dwanaście okrętów, to jest ośm kołowych i cztery szrubowce.
Daję te krótkie i pobieżne szczegóły dlatego, aby każdy wiedział jak ważne jest znaczenie tej kompanii transportów morskich, znanej światu całemu ze swej rozumnej i pożytecznej działalności. Nigdy przedsiębiorstwo żeglugi zaoceanowej, nie było jeszcze z większą poprowadzone zręcznością; nigdy interes lepszem nie był uwieńczony powodzeniem. Od dwudziestu sześciu lat okręty kompanii Cunard dwa tysiące razy przepłynęły Atlantyk—a jednak ani jedna z tych podróży nie chybiła; opóźnienie nawet nigdy nie miało miejsca. Nietylko człowiek lub statek, ale nawet list żaden nigdy nie został zatracony. Dlatego też, pomimo potężnego współzawodnictwa Francyi, pasażerowie przekładają linię kompanii Cunard, nad inne, jak to się okazuje z urzędowych dokumentów lat ostatnich. — Po tem wszystkiem nikt nie zadziwi się, że takiego rozgłosu nabrał wypadek jednego z najpiękniejszych parowców, do tej kompanii należących.
Dnia 13-go kwietnia 1867 roku przy spokojnym stanie morza i wietrze sprzyjającym, okręt Scotia znajdował się pod 15° 12’ długości i 45° 27’ szerokości. Płynął on z szybkością trzynastu węzłów, popychany siłą swych tysiąca koni parowych. Koła jego rozbijały wodę morską z nadzwyczajną regularnością; zanurzał się na 6 metrów 70 centimetrów, a wypychał wody 6524 metrów kubicznych.
O godzinie 4 minut 18 wieczorem, gdy pasażerowie zebrani byli w wielkim salonie, lekkie wstrząśnienie dalo się uczuć od spodu przy kole z lewej strony okrętu.
Okręt nie uderzył, ale był uderzony przez coś ostrego i dziurawiącego. Potrącenie tak zdawało się lekkiem, że niktby na nie uwagi nawet nie zwrócił, gdyby nie krzyk służbowych. którzy wpadli na pomost wołając: „Toniemy! toniemy!“
Zrazu pasażerowie bardzo się przelękli, ale uspokoił ich naraz kapitan Anderson. I w rzeczy samej niebezpieczeństwo nie mogło być groźne, okręt bowiem podzielony był na siedm przedziałów, tylomaż szczelnemi przegrodami; w żadnym przeto wypadku woda nie mogła się wszędzie przedostać.
Kapitan Andrerson udał się na tychmiast na spód okrętu, i zobaczył, że piąty przedział zalany był wodą, a gwałtowność jej przypływu dowodziła. że przedziurawienie musiało być dość znaczne. Na szczęście w tym przedziale nie było kotłów od machiny, bo ogień byłby zalany bezzwłocznie.
Kapitan Anderson kazał jednemu z majtków nurkować dla rozpoznania uszkodzenia; w chwilę potem dowiedziano się, że w zewnętrznym spodzie okrętu jest dziura na dwa metry szeroka. Takiego otworu nie można było zatkać naprędce; parowiec przeto z kołami do połowy zanurzonemi, musiał dalszą odbywać drogę. Znajdował się on wtedy o trzysta mil od przylądka Clear, a po trzech dniach opóźnienia żywo niepokojącego Liverpool, wpłynął nareszcie do portu kompanii.
Wtedy inżynierowie przystąpili do obejrzenia okrętu, i własnym nie wierzyli oczom. Na półtrzecia metra głęboko pod częścią statku nie zanurzając się, ujrzeli rozdarcie foremne w kształcie trójkąta równoramiennego; blacha żelazna tak czysto była przekrajana, jakby jakiem bardzo ostrem narzędziem, które przeszywszy blachę na cztery centymetry grubą, cofnęło się samo trudnym do zrozumienia ruchem wstecznym.
Takim był ten ostatni fakt, który do najwyższego stopnia zainteresował na nowo uwagę powszechną, i od tej rzeczywiście chwili wszystkie wypadki na morzu, nie mające wyraźnie oznaczonej przyczyny, szły na karb potwora. Fantastyczne to zwierzę musiało dźwigać odpowiedzialność za wszystkie rozbicia, których niestety liczba tak znaczną bywa, bo na trzy tysiące okrętów, o których zaginięciu corocznie podawaną jest wiadomość w Bureau–Veritas, liczba parowców i żaglowców uważanych za stracone, z powodu zupełnego braku wiadomości o nich, dochodzi do dwustu.
Odtąd tedy, słusznie czy niesłusznie „potwora“ obwiniano o ich zgubę; a ponieważ z tego powodu drogi
pomiędzy różnemi lądami stawały się coraz mniej bezpieczne, głos przeto powszechny zaczął się stanowczo
i kategorycznie domagać, aby nareszcie pomyślano o uwolnieniu mórz od tego strasznego wieloryba.