Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ned-Land.
Kapitan Farragut dzielnym był marynarzem, godnym fregaty, którą dowodził; on i jego okręt — była to jedna całość, jedna dusza. O potworze nie wątpił ani na chwilę, i na pokładzie swego statku najmniejszego nie dozwalał zaprzeczenia jego istnieniu. Pojmował potwora jak żydzi Lewiatana, wiarą, a nie rozumem. Potwór istniał według niego, on więc przysiągł, że uwolni morza od potworu. Byłto pewien rodzaj kawalera Rodyjskiego, cudem zesłany Gozon idący na spotkanie węża niszczącego jego wyspę. Albo kapitan Farragut zabije narwala, albo narwal zabije kapitana Furragut’a. Inaczej być nie mogło, według jego rozumienia.
Oficerowie załogi podzielali zdanie swego zwierzchnika. Trzeba ich było słyszeć jak rozmawiali, sprzeczali się, obliczali różne szanse spotkania z potworem; jak rozważali niezmierną Oceanu rozległość. Nie jeden z nich wchodził na maszt strażniczy by pełnić tam z dobrej woli służbę, którąby przeklinał w każdym innym razie. Przez cały dzień majtkowie wdrapywali się na maszty, jakby im pomost okrętowy piekł nogi; nie mogli wytrzymać na miejscu. A jednak Abraham Lincoln nie pruł jeszcze dotąd podejrzanych wód Oceanu Spokojnego.
Ludzie załogi z upragnieniem czekali na spotkanie jednorożca, aby go ułowić, wciągnąć na pokład, obedrzeć ze skóry i poćwiartować. Z natężoną uwagą obserwowali morze. Prócz tego, kapitan Farragut mówił o jakichś dwóch tysiącach dollarów, przeznaczonych w nagrodę temu, kto pierwszy dostrzeże i wskaże potwora. Łatwo zgadnąć jakto się oczy wytężały na pokładzie Abrahama Lincolna.
Co do mnie, przyznam się że nie ustępowałem innym, i tak dobrze jak wszyscy, codzienne robiłem obserwacye. Fregatę najwłaściwiej byłoby teraz nazwać Argusem. Sam tylko Conseil obojętnością swoją, stanowił rażącą sprzeczność z ogólnym zapałem, ożywiającym wszystkich.
Powiedziałem już, że kapitan Farragut starannie zaopatrzył swój okręt we wszystko, co było potrzebne do złowienia olbrzymiego wieloryba. Statek płynący umyślnie na połów wielorybów, nie mógłby lepiej być uzbrojonym. Posiadaliśmy wszystkie machiny znane, od harpuna rzucanego ręką, aż do strzał najeżonych piórkami piorunującemi i kul wybuchających, z długich strzelb wyrzucanych. Na przednim pokładzie stała wielka armata udoskonalona, nabijana z tyłu, o bardzo grubych ścianach a bardzo wązkim wylocie, której model miał figurować na Wystawie powszechnej w 1867 roku. Szacowne to narzędzie pochodzenia amerykańskiego, wyrzucało pocisk stożkowy ważący cztery kilogramy, na odległość szesnastu kilometrów.
Zatem Abraham-Lincoln dobrze był zaopatrzony we wszystkie narzędzia niszczące: ale co najważniejsza, na pokładzie jego znajdował się Ned-Land, król oszczepników.
Ned-Land był to Kanadyjczyk niesłychanie zręczny i niezrównany w swem niebezpiecznem rzemiośle; posiadał on prócz zręczności, w najwyższym stopniu krew zimną, odwagę i przebiegłość. To też podobno nie było wieloryba tak silnego i przebiegłego, żeby uszedł przed jego harpunem.
Ned-Land miał lat około czterdziestu. Był to mężczyzna ogromnego wzrostu (przeszło sześć stóp angielskich), silnie zbudowany, z miną poważną; mało mówił, bywał niekiedy gwałtowny, a wpadał w szalony gniew, gdy mu się sprzeciwiano. Cała postać jego zwracała na siebie uwagę; a wejrzenie jego dziwnie było przenikliwe.
Sądzę że kapitan Farragut rozumnie postąpił, przyjmując tego człowieka na pokład swej fregaty. W obecnej wyprawie, ręka jego i oko starczyło za całą załogę. Nie mógłbym go z niczem lepiej porównać, jak z potężnym teleskopem, będącym zarazem armatą, w każdej chwili gotowa do wystrzału.
Kanadyjczyk znaczy toż samo prawie co Francuz i widać że narodowość nęciła go ku mnie, bo pomimo swej małomówności, Ned-Land okazywał do mnie wyraźną skłonność. Rozmawiał zemną często, i wtedy słuchałem bacznie owego języka, którym mówił jeszcze Rabelais, a który dotąd jest w użyciu w niektórych prowincyach Kanady. Rodzina oszczepnika pochodziła z Kwebeku, i stanowiła pokolenie śmiałych rybaków w owej już epoce, gdy to miasto należało do Francyi.
Zwolna Ned zasmakował w rozmowie, i lubiłem słuchać opowiadań jego o wypadkach, których doznał na morzach podbiegunowych. Z wdziękiem naturalnej poezyi opisywał on swoje łowy i walki; opowiadania jego przybierały formę epiczną i zdawało mi się, że słyszę jakiego Homera kanadyjskiego, śpiewającego Iliadę krain na krańcu północy leżących.
Opisuję tu śmiałego tego towarzysza takim, jakim go znalem rzeczywiście; bo chociażeśmy się postarzeli, pozostaliśmy przyjaciołmi — przyjaźń zaś nasza zrodziła się i zawiązała wśród najstraszniejszych wypadków i okoliczności. Chciałbym żyć sto lat jeszcze, żeby cię dłużej wspominać dzielny mój Nedzie!
Zobaczmyż jakie było zdanie Ned-Land‘a o potworze morskim. Nie bardzo on wierzył w jednorożca, i sam jeden ogólnej pod tym względem na statku nie podzielał opinii; unikał nawet starannie rozmowy w tym przedmiocie, w którym jednakże pragnąłem go kiedyś wybadać.
Pewnego ślicznego wieczora, 30-go lipca, to jest w trzy tygodnie po naszym wyjeździe, fregata znajdowała się na wysokości przylądka Białego, o trzydzieści mil od wybrzeży patagońskich. Minęliśmy już zwrotnik Koziorożca, i byliśmy o siedmset tylko mil na południe odlegli od cieśniny Magellańskiej. Za tydzień Abraham-Lincoln pruć będzie fale oceanu Spokojnego. Ja i Ned-Land siedzieliśmy na tyle okrętu rozmawiając o tem i owem, spoglądając na to tajemnicze morze, którego głębin aż dotąd oko ludzkie zbadać nie zdołało. Naturalnie naprowadziłem rozmowę na olbrzymiego jednorożca, zastanawiając się nad wszystkiemi widokami powodzenia naszej wyprawy; widząc że Ned pozwala mi mówić, a sam uporczywe zachowuje milczenie, chciałem go zmusić do odpowiedzi.
— Jak to być może Ned, zapytałem go, abyś nie był przekonany o istnieniu potwora, którego ścigamy? Czy masz jakie własne powody do niewierzenia.
Wielorybnik patrzył na mnie przez chwilę zanim odpowiedział; uderzył się ręka w szerokie swe czoło, co zresztą, czynił dość często, przymrużył oczy, jakby dla zebrania myśli — i nareszcie rzekł:
— Być, może, panie Aronnax.
— Jednakże mój drogi, jako wielorybnik z rzemiosła, oswojony z wielkiemi zwierzętami ssącemi żyjącemi w morzu — ty, którego wyobraźnia z łatwością przyjąć powinna przypuszczenie o wielorybach niezmiernej wielkości, mojem zdaniem, najmniejbyś ze wszystkich niedowierzania w tym razie okazać powinien.
— W tem właśnie mylisz się panie profesorze, odrzekł Ned. Pospólstwo może wierzyć w komety nadzwyczajne, przestrzeń przebiegające, lub w istnienie potworów przedpotopowych zaludniających wnętrze kuli ziemskiej — lecz ani astronom, ani geolog nie uwierzy w takie chimery. Tak samo i wielorybnik. Ścigałem już mnóstwo wielorybów wszelkiego gatunku; nachwytałem i nazabijałem ogromną, liczbę; lecz jakkolwiek dzielnie były uzbrojone, nie spotkałem takiego, coby ogonem swym lub zębem mógł uszkodzić żelazne okucie okrętu.
— A jednakże wymieniają statki, przebite na wskroś zębem narwala.
— Statki drewniane, być może, odpowiedział Kanadyjczyk — a i tych nawet nie widziałem jeszcze. Więc dopóki mieć nie będę dostatecznie przekonywającego mnie dowodu, zaprzeczam aby wieloryb, potfisz, lub jednorożec morski — mogły dokazać czegoś podobnego.
— Posłuchaj mnie, Ned…
— Nie, panie profesorze, nie! zrobię co chcesz, wyjąwszy tego. Czy czasem nie chcesz mi pan mówić o ośmionogu olbrzymim?
— Bynajmniej, ośmionóg jest mięczakiem, a sama już ta nazwa wskazuje wątłość jego ciała. Choćby miał pięćset stóp długości, ośmionóg nie należy do działu kręgowych, nie może być niebezpiecznym dla takich okrętów, jak Scotia, lub Abraham Lincoln. Trzeba więc do rzędu bajek zaliczyć wszystkie świetne czyny krakenów i innych potworów tego rodzaju.
— A więc, panie naturalisto — rzekł Ned-Land tonem sarkastycznym — obstajesz pan przy swojem, i przypuszczasz istnienie jakiegoś ogromnego wieloryba?
— Tak jest, Ned, powtarzam ci to z przekonaniem opartem na logice faktów. Wierzę w istnienie zwierzęcia ssącego, potężnie zbudowanego, z rodzaju grzbietnych jak wieloryby, potfisze lub delfiny, uzbrojonego zębem czy rogiem, którego siła niszcząca jest straszna.
— Hm! — pomruknął wielorybnik, potrząsając głową jak człowiek niedający się przekonać.
— Zgodzisz się na to mój zacny Kanadyjczyku — mówiłem dalej, że jeśli takie zwierzę istnieje, jeśli zamieszkuje głębie oceanu, jeśli przebywa w płynnych warstwach o kilka, mil pod powierzchnią wód, to zapewne musi posiadać organizm silny, z niczem porównać się nie dający.
— A na cóż mu ten organizm? — zapytał Ned.
— Bo trzeba siły niezmiernej, aby się utrzymać w warstwach tak głębokich, i oprzeć się ich ciśnieniu.
— Doprawdy? — rzekł Ned, patrząc na mnie przymrużenem okiem.
— Tak jest, i bez trudności cyframi ci to dowiodę.
— Cyframi! — zawołał Ned. — Wiem że papier jest cierpliwy, i cyfry na nim ustawiać można jak się komu spodoba.
— W interesach mój drogi — ale nie w matematyce. Posłuchaj. Przypuśćmy że ciśnienie jednej atmosfery, wyrażać się będzie przez ciśnienie kolumny wody na trzydzieści dwie stóp wysokiej. W rzeczywistości kolumna wody byłaby mniej wysoka, ponieważ idzie tu o wodę morską, której gęstość, a więc i ciężkość jest większa aniżeli wody słodkiej. Otóż gdy się zanurzasz, to ile razy po trzydzieści dwie stóp wody jest nad twojem ciałem, tyle atmosfer ciało twoje wytrzyma ciśnienia — to jest jeden kilogram na każdy centrymetr kwadratowy jego powierzchni. Ztąd wynika, że przy zanurzeniu się na trzysta dwadzieścia stóp, ciśnienie jest dziesięciu atmosfer; przy trzech tysiącach dwustu stopach, stu atmosfer; a przy trzydziestu dwóch tysiącach stóp, tysiąca atmosfer. Inaczej takby to można wyrazić: jeśli zdołasz dojść do takiej głębi oceanu, to wówczas każdy centymetr kwadratowy powierzchni twego ciała, wytrzyma ciśnienie tysiąca kilogramów. A wiesz mój drogi ile powierzchnia twego ciała może mieć centrymetrów kwadratowych?
— Ani się tego domyślam, panie Aronnax.
— Około siedmnastu tysięcy.
— Tylko tyle?
— A ponieważ ciśnienie atmosferyczne jest cokolwiek większe niż waga jednego kilograma na centrymetr kwadratowy, więc twoje siedmnaście tysięcy centymetrów kwadratowych, wytrzymują w tej chwili ciśnienie siedmnastu tysięcy pięciuset sześćdziesięciu ośmiu kilogramów.
— I ja ani wiem o tem?
— A ty ani wiesz o tem. I jeśli nie jesteś zdruzgotany takiem ciśnieniem, to tylko dla tego, że powietrze z równem ciśnieniem przenika wewnątrz twego ciała. Ztąd równowaga zupełna pomiędzy ciśnieniem wewnętrznem i zewnętrznem, które się zobojętniają, i to ci dozwala wytrzymać je bez trudności. Lecz w, wodzie rzecz całkiem inna.
— Tak jest, rozumiem — odpowiedział Ned, słuchający uważnie — bo woda otacza mnie a nie przenika.
— Właśnie dla tego, Ned. Otóż o trzydzieści dwie stóp pod powierzchnią morza, musiałbyś wytrzymać ciśnienie siedmnastu tysięcy pięciuset sześćdziesięciu ośmiu kilogramów; o trzysta dwadzieścia stóp, dziesięć razy większe ciśnienie, czyli sto siedmdziesiąt pięć tysięcy sześćset ośmdziesiąt kilogramów; o trzy tysiące dwieście stóp, sto razy większe ciśnienie, czyli tysiąc siedmset pięćdziesiąt sześć tysięcy ośmset kilogramów; o trzydzieści dwa tysiące stóp nareszcie, tysiąc razy większe ciśnienie, czyli siedmnaście milijonów pięćset sześćdziesiąt ośm tysięcy kilogramów. To jest, że byłbyś zgniecionym i spłaszczonym. jak gdyby cię wyciągnięto z machiny hydraulicznej.
— Do licha! — krzyknął Ned.
— Otóż mój zacny wielorybniku, jeśli zwierzęta długie na kilkaset stóp i odpowiednio grube, przebywają w podobnych głębinach — to gdy powierzchnia ich ciała wynosi milijony centymetrów kwadratowych, wytrzymywać one muszą milijardy kilogramów ciśnienia. Oblicz więc jaki musi być opór ich szkieletu kościstego, i jaka potęga ich organizmu, aby takiemu ciśnieniu oprzeć się zdołały.
— Muszą chyba — odpowiedział Ned Land, być wyrobione z blach żelaznych ośmiocalowych jak fregaty opancerzone.
— Tak jest, mój kochany! Pomyśl zatem o zniszczeniu, jakie może sprowadzić taka massa rzucająca się na okręt z szybkością pociągu pospiesznego.
— Tak… rzeczywiście… być może… — bąkał Kanadyjczyk, zachwiany moim rachunkiem ale nie chcący się poddać.
— Więc cię przekonałem?
— Przekonałeś mnie o jednej rzeczy, panie naturalisto; że jeśli podobne istoty istnieją w głębi mórz, to koniecznie muszą być tak silne jak mówisz.
— A Je jeśli nie istnieją, uparty wielorybniku, to czemże usprawiedliwisz wypadek jaki się zdarzył okrętowi Scotia.
— To może być… — mówil Ned z wahaniem się.
— Cóż może być?
— Że… to nie prawda! — odpowiedział Kanadyjczyk, powtarzający mimowiednie sławną, odpowiedź pana Arago.
Lecz tu odpowiedź dowodziła tylko uporu wielorybnika, i nic więcej. Tego dnia nie nalegałem już więcej na niego. Wypadek z okrętem Scotia nie ulegał najmniejszej wątpliwości; trudno bowiem zaprzeczyć istnieniu ogromnej dziury, którą zatkać było potrzeba. Otóż ta dziura nie zrobiła się sama z siebie; a ponieważ ani skały podmorskie, ani pale podwodne nie przedziurawiły spodu okrętu, więc musiał go przedziurawić ostry ząb zwierzęcia.
Według mego zdania, i z powodów wyżej przytoczonych, zwierzę to należało do działu kręgowych, do klassy ssących, do grupy ryb, a ostatecznie przeto do rzędu wielorybów. Pod względem familii, mógł to być wieloryb, potfisz lub delfin; co zaś do rodzaju i gatunku, później się to wyjaśni dopiero. Dla rozwiązania tej kwestyi, potrzeba pokrajać tego nieznanego potwora; aby go zaś pokrajać, trzeba go złowić, co już należy do naszego oszczepnika Ned-Land‘a, któremu dopomogą ludzie załogi wskazując go. A wskażą go dopiero wówczas, gdy go spotkamy — co już jest rzeczą wypadku.