Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Jak im się podoba.

Trzy sekundy przed nadejściem listu pana J. B. Hobsona tylem myślał o ściganiu jednorożca, jak o poszukiwaniu przejścia podbiegunowego północno-zachodniego. W trzy sekundy po odczytaniu listu czcigodnego sekretarza marynarki, byłem dostatecznie przekonany, że prawdziwym celem mojego życia było ścigać tego potwora i uwolnić świat od niego.
A jednak powracałem z przykrej podróży, strudzony i spragniony wypoczynku. Tęskniłem za moim krajem, za moimi przyjaciołmi, za mojem mieszkaniem w Ogrodzie Botanicznym, za mojemi kasztanami i kochanemi zbiorami. Lecz nic nie mogło mnie zatrzymać. Zapomniałem o wszystkiem: o trudach, przyjaciołach, zbiorach — i anim się zawahał przyjąć ofiarę rządu amerykańskiego.
Zresztą, myślałem sobie, wszystkie drogi prowadzą do Europy, jednorożec będzie zapewne tak grzeczny, że mnie doprowadzi do wybrzeży francuzkich. Szlachetne to zwierzę da się złapać na morzach Europy, dla mojej jedynie przyjemności — w skutek czego będę mógł złożyć w paryzkiem Muzeum historyi naturalnej, przynajmniej pół metra jego halabardy kościstej.
Nim do tego jednak przyjdzie, wypadało szukać narwala w północnej stronie Oceanu Spokojnego, co odnośnie do powrotu do Francyi, było to samu co jechać do antypodów.
— Conseil! — zawołałem głosem niecierpliwym.
Conseil byłto mój służący. Przywiązany chłopiec ten towarzyszył mi we wszystkich podróżach. Byłto dzielny Flamandczyk, którego lubiłem i który i się takiem samem wywzajemniał uczuciem. Flegmatyk z natury, akuratny z zasady, gorliwy z nawyknienia, nie dziwił się nadzwyczajnościom życia; bardzo był biegły w robocie ręcznej, sposobny do wszystkiego, i na przekór swemu imieniu, nigdy nie radził[1], nawet gdy tego żądano od niego.
Ocierając się o uczonych naszego niewielkiego światka w Ogrodzie Botanicznym, Conseil nabył niejakich wiadomości. Miałem z niego bardzo biegłego specyalistę w klassyfikacyach przedmiotów należących do historyi naturalnej, przebiegającego ze zręcznością akrobaty całą drabinę działów, grupp, gromad, rzędów, rodzin, rodzajów, podrodzajów, gatunków i odmian. Lecz tu był kres jego wiadomości. Klassyfikowanie było jego życiem, jego namiętnością, ale też nic więcej nie umiał. Bardzo biegły w teoryi klassyfikacyi, mało obeznany z praktyką, nie umiałby jak sądzę, odróżnić potfisza od wieloryba; mimo to był dzielnym i zacnym chłopcem.
Conseil od dziesięciu lat jeździł wciąż ze mną, wszędzie gdzie mnie ciągnęło pragnienie nauki. Nigdy najmniejszej nie pozwolił sobie uwagi nad długością, albo trudami podróży; ochotnie pakował walizę do jakiegobądź kraju, do Chin czy Kongo, choćby najodleglej położonego. Jechał wszędzie z jednaką gotowością, a przytem taki był zdrów, że mógł sobie żartować ze wszystkich chorób; muskuły miał tęgie, ani pozorów nerwów — rozumie się w znaczeniu moralnem.
Miał lat trzydzieści — a wiek ten do wieku jego miał się jak piętnaście do dwudziestu. Proszę mi darować, że w taki sposób przyznaję się do mojej czterdziestki.
Jednakże Conseil miał jedną wadę. Formalista zaciekły, mówił do mnie zawsze w trzeciej osobie, tak że się to aż nudnem i obraźliwem w końcu stawało.
— Conseil! — wołałem, zabierając się ręką drżącą z niecierpliwości, o przygotowań podróżnych.
Byłem pewny gotowości mego chłopca i zazwyczaj nie pytałem go nigdy czy chce lub nie chce jechać ze mną w podróż; teraz jednak chodziło o wyprawę, która mogła się przeciągnąć bardzo długo, o przedsięwzięcie zuchwałe, bo o ściganie zwierzęcia, które mogło zatopić fregatę jak łupinę orzecha! Było się nad czem zastanowić, nawet człowiekowi najobojętniejszemu w świecie. Co też powie Conseil?
— Conseil! — krzyknąłem poraz trzeci.
Conseil wszedł.
— Czy to mnie wołają? — zapytał.
— Tak mój chłopcze. Przygotuj wszystko do podróży. Za dwie godziny pojedziemy.
— Jak im się podoba. — spokojnie odpowiedział Conseil.
— Nie mamy ani chwili do stracenia. Zapakuj w moją walizę wszystkie moje przybory podróżne, suknie, koszule, obuwie i t. d. — ale co najwięcej i jaknajprędzej.
— A zbiory jego! — zauważył Conseil.
— Później się niemi zajmiemy.
— Jakto! a archiothery i hyracothery, oreodonsy, cheropotamy i inne wasze szkielety i kadłuby?
— Pozostaną w hotelu.
— A babiroussa żywa!
— Żywić ją tu będą, przez czas naszej nieobecności. Zresztą wydam rozporządzenia, aby nam do Francyi wysłano całą naszą menażeryę.
— Więc nie powrócimy do Paryża! — zapytał Conseil.
— I owszem… tak… tak… — odpowiedziałem wykręcając się — ale musimy trochę zboczyć z drogi.
— Jak im się podoba.
— Oh! to będzie drobnostka! trochę zboczymy z drogi, nic więcej! — pojedziemy na fregacie Abraham Lincoln.
— Jak im będzie najwygodniej. — spokojnie odpowiedział Conseil.
— Ty wiesz, mój przyjacielu, tu chodzi o potwora… o sławnego narwala.... Pojedziemy, aby oczyścić z niego morza!… Autor dzieła in quarto w 2-ch tomach: „O tajemnicach wielkich głębin podmorskich“, nie mnie odmówić przyjęcia udziału w tej wyprawie zaszczytnej… lecz niebezpiecznej zarazem! Niewiadomo dokąd jedziemy! Te bestye mogą być bardzo kapryśne! Lecz pomimo to pojedziemy, tem bardziej z tak dzielnym jak Farragut dowódzcą.
— Co zrobią, to i ja uczynię — odpowiedział Conseil.
— Ale pomyśl dobrze, bo nie chcę nic ukrywać przed tobą. Jestto jedna z tych podróży, z których się nie zawsze powraca.
— Jak im się podoba.
W kwadrans potem nasze pakunki były gotowe. Conseil tęgo się uwinął, i pewny byłem że nic nie brakowało — bo on koszule i suknie klassyfikował równie dobrze jak ptaki i zwierzęta ssące.
Na windzie hotelowej zjechaliśmy do wielkiego przysionka w antresolach, zkąd kilka już tylko schodków na dół prowadziło. Zapłaciłem mój rachunek w kantorze zawsze napełnionym interesentami. Dałem zlecenie, aby wysłano do Paryża moje paki ze zwierzętami wypchanemi i zasuszonemi roślinami; zapewniłem sobie otwarty kredyt dość znaczny dla babiroussy, i wraz z Conseil’em wskoczyłem do powozu.
Za dwadzieścia franków powieziono nas z Broadway na Katrin-street, i ztamtąd koleją żelazną przejechaliśmy do Brooklyn, wielkiego przedmieścia Nowego-Yorku, rozłożonego na brzegu rzeki Wschodniej — a w kilka minut potem byliśmy w przystani, gdzie Abraham Lincoln otworami dwóch swoich kominów, wyrzucał gęste kłęby czarnego dymu.
Bagaże nasze bezzwłocznie przeniesione zostały na pomost fregaty. Wskoczyłem na pokład i zapytałem o dowódzcę Furragut’a. Jeden z majtków zaprowadził mnie do oficera z dziarską miną, który wyciągając rękę rzekł.
— Pau Piotr Aronuax?
— Ja sam — odpowiedziałem. — Dowódzca Farragut?
— W swojej własnej osobie. Witani pożądanego gościa w osobie szanownego profesora. Kajuta pańska jest na pańskie usługi.
Nie chcąc kapitanowi przerywać zatrudnień jego przed odjazdem. poprosiłem aby mnie zaprowadzono do przeznaczonej mi kajuty.
Abraham Lincoln i wybrany był doskonale, i bardzo dobrze zaopatrzony odpowiednio do swego przeznaczenia. Była to fregata wielkich rozmiarów, z przyrządami ogrzewalnemi, które dozwalały doprowadzić natężenie pary do siedmiu atmosfer. Pod takiem ciśnieniem, średnia szybkość fregaty wynosiła ośmnaście mil i trzy dziesiąte na godzinę; prędkość to bardzo znaczna, ale jeszcze nie dostateczna do walki z olbrzymim potworem.
Urządzenie wewnętrzne fregaty odpowiadało jej przymiotom żaglownym. Byłem bardzo zadowolony z mojej kajuty w tylnej części okrętu, położonej w obrębie obwodu oficerskiego.
— wygodnie nam tu będzie, rzekłem do Conseil’a.
— Tak wygodnie z przeproszeniem pana, odpowiedział Conseil, jak pustelnikowi w ślimaczej skorupie.
Zostawiłem Conseil’a zajętego naszemi tłomokami, a sam wyszedłem na pomost, aby się przypatrzyć przygotowaniom do podróży.
W tej chwili dowódzca Farragut kazał odwiązać ostatnie łańcuchy przytrzymujące, okręt w przystani Brooklyn. Tak więc, gdybym się był spóźnił o kwadrans, mniej może nawet, byłbym stracił sposobność odbycia tej wyprawy nadzwyczajnej, nadprzyrodzonej, nieprawdopodobnej, której opis jakkolwiek rzetelny może obudzić czyjeś niedowierzanie.
Dowódzca chciał nie tracić ani jednego dnia, ani jednej godziny: jak najprędzej dostać się na morza, na których spodziewano się spotkać potwora. Kazał zawołać przełożonego nad machinami parowemi.
— Czy mamy dosyć pary? zapytał.
— Mamy, odpowiedział mechanik.
— „Go head” zawołał dowódzca Farragut.
Na ten rozkaz, przesłany maszynie za pomocą, ścieśnionego powietrza, maszyniści puścili w ruch kola zamachowe, para zagwizdała, skrzydła śruby z coraz większą gwałtownością zaczęły rozbijać fale, i Abraham Lincoln poważnie wypłynął, otoczony mnóstwem małych statków parowych, zapchanych ciekawymi którzy go odprowadzali.
Przystań Brooklyn, i cała część Nowego-Yorku leżąca nad brzegiem rzeki Wschodniej, roiły się tłumami ludności. Pół miliona piersi wyrzuciło w powietrze trzykrotne hurra! Tysiące chustek unoszących się ponad tym tłumem, wiewały ku fregacie aż do jej przybycia na wody Hudsonu, to jest do krańca tego przedłużonego półwyspu, który formuje miasto Nowy-York.
Wtedy fregata od strony New-Jersey płynąc wzdłuż prawego brzegu rzeki, cudnemi zasianego willami, przeszła pomiędzy fortami, które powitały ją wystrzałem z swych dział największego kalibru. Abraham Lincoln odpowiedział trzykrotnem podniesieniem i spuszczeniem swego pawilonu amerykańskiego, którego trzydzieści dziewięć gwiazd błyszczały na wierzchołku tylnego masztu. Potem zwalniając swój bieg dla wypłynięcia na kanał, zachodzący w zatokę uformowana przez cypel Sandy-Hook, przesunął się raz jeszcze około tej ławy piaszczystej, z której biegło pożegnanie tysiąca widzów.
Trzecia godzina wybiła. Sternik wskoczył do swego czółna, i podpłynął do goeletki oczekującej nań pod wiatrem. Wówczas ogień podsycono, śruba z większą o fale uderzyła gwałtownością; fregata płynęła wzdłuż nizkiego i żółtego brzegu Long-Island, a o godzinie ósmej wieczorem, całą siłą pary pędziła już po szarych wodach Atlantyku.




  1. Conseil po francuzku znaczy rada





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.