Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Pan wód.

Mówił to dowódzca statku.
Na te wyrazy Ned-Land podniósł się nagle. Służący okrętowy o mało co nie zduszony, wyszedł chwiejąc się, na znak swego pana, a taka była władza dowódzcy na jego okręcie, że człowiek tamten najmniejszym ruchem nie śmiał zdradzić swej niechęci do Kanadyjczyka. Conseil zaciekawiony mimowolnie, a ja oniemiały, czekaliśmy w milczeniu na rozwiązanie tej sceny. Dowódzca oparty o róg stołu, z rękami na piersi skrzyżowanemi, przypatrywał się nam z głęboką uwagą. Czy wahał się mówić? czy żałował tych kilku wyrazów wymówionych po francuzku? Tak można było sądzić.
Po kilku chwilach milczenia, którego nikt z nas przerywać nie miał zamiaru, rzekł głosem spokojnym i przejmującym:
— Panowie, umiem zarówno dobrze po francuzku, po angielsku, po niemiecku i po łacinie. Mogłem więc odpowiedzieć wam przy pierwszem zaraz widzeniu się z wami, lecz chciałem was najprzód poznać, a potem zastanowić się. Wasze czterokrotne zupełnie zgodne opowiadanie wczorajsze, upewniło mnie co do tożsamości osób waszych. Wiem teraz, że przypadek postawił wobec mnie pana Piotra Aronnaxa, profesora historyi naturalnej w muzeum paryzkiem, mającego misyę naukową zagraniczną; Conseila jego służącego i Ned-Landa Kanadyjczyka z pochodzenia, oszczepnika na pokładzie fregaty Abraham Lincoln z marynarki narodowej Zjednoczonych Stanów Ameryki.
Ukłoniłem się przytakująco. Komendat pytań mi nie robił, więc odpowiadać nie było na co. Wyrażał się z wielką łatwością i bez zatrącania jakimkolwiek akcentem. Frazesy jego płynęły jasno, wyrazów dobierał właściwych, łatwość jego w wypowiadaniu się była zadziwiająca. A jednak „nie czułem“ w nim rodaka.
Rozmowę wiódł dalej w sposób następujący:
— Zapewne zdawało się panu, żem się zbyt ociągał z odwiedzeniem was powtórnem. Uczyniłem to dlatego, że sprawdziwszy tożsamość osób, chciałem dobrze rozważyć co mam z wami zrobić. Długo się wahałem. Najprzykrzejsze okoliczności postawiły was wobec człowieka, który zerwał z ludzkością. Przyszliście zakłócić moje istnienie…
— Mimowolnie — rzekłem.
— Mimowolnie? — odrzekł nieznajomy silniejszym nieco głosem. — A więc Abraham Lincoln ścigał mnie mimowolnie po wszystkich morzach? czyż mimowolnie wsiedliście na pokład tej fregaty? A kule wasze, czy także mimowolnie odskakiwały od mego okrętu, a jegomość pan Ned-Land mimowolnie uderzył w niego swoim oszczepem?
W tych wyrazach widoczny był dla mnie, powściągany gniew. Lecz na wszystkie te zarzuty miałem bardzo naturalną odpowiedź, i dałem ją.
— Panie — rzekłem — nie są ci zapewne obce wszystkie dyskusye, jakie wywołałeś w Europie i Ameryce. Pan nie wiesz o tem, że różne wypadki wywołane uderzeniem o pański statek podmorski, wstrząsnęły opinię publiczną na obu półkulach. Nie mówię już o licznych przypuszczeniach czynionych dla wyjaśnienia trudnego do wytłomaczenia zjawiska, którego tajemnicę pan sam tylko posiadałeś; lecz wiedz pan o tem że ścigając cię po morzach oceanu Spokojnego, Abraham Lincoln był przekonany, że poluje na potężnego jakiegoś potwora, od którego za jakąbądź cenę wypadało ocean uwolnić.
Półuśmiech rozjaśnił usta dowódzcy, który rzekł tonem już spokojniejszym:
— Panie Aronnax, śmiałbyś pan twierdzić, że wasza fregata nie ścigałaby tak dobrze statku podmorskiego, jak potwora i nie strzelała do niego?
Pytanie to mocno mnie zakłopotało; byłem pewny, że dowódzca Farragut nie wahałby się ani na chwilę. Niezawodnie miałby sobie za obowiązek zniszczyć przyrząd tego rodzaju, tak samo jak narwala olbrzymiego.
— Pojmujesz więc pan — ciągnął dalej nieznajomy. — że mam prawo traktować was jako mych nieprzyjaciół.
Nie było co na to odpowiedzieć, a zresztą poco rozbierać położenie, gdy siła może zniweczyć wszelkie rozumowania?
— Długo się wahałem — mówił dalej dowódzca. — Nic mnie do gościnności dla was nie zobowiązywało. Jeśli miałem rozstać się z wami, to nie miałem poco widzieć was powtórnie. Dosyć byłoby wywieść, was na platformę tego statku, który wam służył za schronienie, zanurzyć się w głębokościach morza, to jużby się i zapomniało żeście na świecie istnieli. Nie miałżebym prawa tak uczynić?
— Dziki mógłby dać sobie to prawo — odpowiedziałem — ale nie człowiek ucywilizowany.
— Panie profesorze — żywo odpowiedział dowódzca — ja nie jestem tem, co pan nazywasz człowiekiem ucywilizowanym! Zerwałem ze społeczeństwem z przyczyn, które roztrząsać ja sam tylko mam prawo. Nie podlegam więc społecznym przepisom, i proszę pana nigdy się na nie w mojej obecności nie powoływać.
Było to wypowiedziane bardzo dobitnie. Gniew i pogarda paliły się w oczach nieznajomego; w życiu tego człowieka straszną dopatrywałem przeszłość. Nietylko usunął się z pod praw ludzkich, ale jeszcze uczynił się niezależnym, wolnym w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu, niedosięgniętym. Kto śmiałby ścigać go w głębie morskie, skoro na ich powierzchni żartował sobie z usiłowań przeciw niemu wywieranych? Jaki okręt oparłby się uderzeniu tego monitora podmorskiego? Jakiej grubości pancernik wytrzymałby uderzenie ostrogi jego statku. Nikt z ludzi nie mógł od niego żądać rachunku ze spraw jego. Bóg tylko, jeśli wierzył w niego — sumienie tylko jeśli je miał, jedynemi, którymby mógł uledz, sędziami jego być mogli.
Takie uwagi szybko przebiegły mój umysł, a nieznajomy tymczasem milczał zamyślony, jakby zamknięty w sobie. Patrzałem na niego z przestrachem i podziwieniem, tym samym zapewne wzrokiem jakim Edyp na Sfinksa spoglądał.
Po dość długiem milczeniu, dowódzca znowu mówić zaczął:
— Wahałem się więc — ale pomyślałem, że interes mój da się pogodzić z tą litością przyrodzoną, do jakiej każda istota ludzka ma prawo. Zostaniecie na moim statku, ponieważ fatalność na niego was rzuciła; będziecie na nim swobodni, a za tę swobodę, względną zresztą, jeden wam tylko postawię warunek, który mi słowem waszem poręczycie.
— Mów pan — odpowiedziałem — sądzę że warunek będzie taki, jaki każdy uczciwy człowiek przyjąć może.
— Tak jest panie. Być może że wypadki nieprzewidziane, zmuszą mnie zatrzymać panów w ich kajucie przez kilka godzin, a może na wet i przez kilka dni. Nie chcąc nigdy używać gwałtu, w tej okoliczności więcej jeszcze niż w każdej innej, wymagam od panów biernego posłuszeństwa. Tak działając, usuwam od was wszelką odpowiedzialność, bo odemnie już wtedy będzie zależeć nie dać wam widzieć tego, czegoście widzieć nie powinni. Czy przyjmujecie ten warunek?
Musiały więc odbywać się tam rzeczy co najmniej dziwne, skoro nie mogli ich widzieć ludzie którzy się nie wyrzekli praw społecznych. Nie najmniejsza to była z niespodzianek, jakiemi nas przyszłość miała obdarzyć.
— Przyjmujemy — odpowiedziałem. — Jednakże ośmielę się uczynić panu jedno tylko zapytanie.
— Słucham pana.
— Powiedziałeś, że będziemy zupełnie swobodni na twym statku?
— Najzupełniej.
— Zapytuję więc pana, jak rozumiesz tę swobodę?
— Ależ swobodę chodzenia, patrzenia, przyglądania się nawet wszystkiemu co się tu dzieje, tak samo jak i moi towarzysze, wyjąwszy w niektórych okolicznościach.
Widocznieśmy się nie rozumieli.
— Daruj pan — rzekłem — ale to swoboda więźnia mającego prawo chodzić po swojej celi… Tego nam zamało.
— A jednak musi wam to wystarczyć.
— Jakto, więc mamy się wyrzec ujrzenia kiedyś naszej ojczyzny, naszych przyjaciół, naszych krewnych!
— Tak jest, panie. Lecz wyrzec się tego nieznośnego jarzma na ziemi, które ludzie nazywają wolnością, nie tak jest trudno jak się zdaje!
— A to pięknie! — zawołał Ned-Land — ja nigdy nie dam słowa na to, że nie będę chciał umknąć.
— Nie żądam słowa, mości Ned-Land — rzekł zimno dowódzca.
— Panie — wtrąciłem unosząc się mimowolnie — pan nadużywasz swego względem nas położenia. To jest okrucieństwo!
— Nie, panie, to jest łaskawość. Jesteście moimi jeńcami wojennymi. Ocaliłem was, choć mógłbym jednem słowem zanurzyć was w przepaściach oceanu! Wyście mnie napadli! wyście mi przyszli wydrzeć tajemnicę, której żaden człowiek wiedzieć niepowinien, tajemnicę mojego bytu! I mniemacie, że ja was odeślę na tę ziemię, która już więcej znać mnie nie powinna! Nigdy! zatrzymując was, nie was, ale siebie samego ochraniam.
Te wyrazy okazywały stanowcze dowódzcy postanowienie, przeciwko któremu nie pomogłyby żadne argumenta.
— Tak więc — rzekłem — dajesz nam pan poprostu wybór pomiędzy życiem i śmiercią!
— Nieinaczej.
— Moi przyjaciele — rzekłem — na tak postawione twierdzenie niema co odpowiedzieć. Ale żadne słowo nie wiąże nas względem dowódzcy tego statku.
— Żadne, panie — odpowiedział nieznajomy.
I dodał głosem łagodniejszym.
— Teraz pozwólcie mi skończyć co miałem powiedzieć. Znam pana, panie Aronnax. Jeśli nie pańscy towarzysze, to pan nie masz co tak bardzo się uskarżać na wypadek wiążący cię z moim losem. Między ulubionemi mi książkami, do których się w moich studyach uciekam, znajdziesz pan i swoje dzieło „O wielkich głębiach morskich.” Czytałem je często. Posunąłeś się pan w niem tak daleko, jak ci na to pozwalała nauka ziemska. Lecz nie wiesz pan wszystkiego, nie wszystko widziałeś. Pozwól sobie powiedzieć panie profesorze, że nie pożałujesz czasu spędzonego u mnie. Odbędziesz pan podróż po krainie cudów. Będziesz pan prawdopodobnie w ciągłem zdziwieniu i osłupieniu, nie tak łatwo się nasycisz widokiem, jaki ci się ciągle nastręczać będzie. W tej nowej podróży podmorskiej, którą odbędę, a która być może ostatnią już będzie, ujrzę nanowo wszystko com badał w głębi tych mórz, tyle razy przezemnie przebieganych, a pan będziesz moim w studyach towarzyszem. Od dnia dzisiejszego wchodzisz pan w nowy całkiem żywioł, zobaczysz pan to, czego nie widział żaden jeszcze człowiek; bo ja z moimi nie liczymy się wcale, a nasza planeta, dzięki moim staraniom, ostatnie panu swoje wykryje tajemnice.
Nie mogę zaprzeczyć, że wyrazy te bardzo dobry na mnie wywarły skutek; dotknięto mej słabej strony, i zapomniałem na chwilę, że rozpatrywanie tych rzeczy wzniosłych nie mogło zastąpić wolności straconej. Zresztą liczyłem coś i na przyszłość, dla załatwienia tej ważnej kwestyi. Dlatego też poprzestałem na odpowiedzi:
— Panie, jeżeli zerwałeś z ludzkością, to przecież nie wyparłeś się uczuć ludzkich. Jesteśmy rozbitkami przyjętymi z litości na twój pokład, nie zapomnimy o tem. Ja z mej strony pojmuję, że jeśli dla nauki można się wyprzeć wolności, to w towarzystwie pańskiem znajdę czem ją zastąpić.
Sądziłem, że dowódzna poda mi rękę na stwierdzenie naszego porozumienia się, ale tego nie uczynił. Żałowałem tego nie dla siebie, ale dla niego.
— Ostatnie jeszcze pytanie — rzekłem w chwili, gdy niepojęty ten człowiek zdawał się chcieć oddalić.
— Słucham cię, panie profesorze.
— Jak mam pana nazywać?
— Dla pana — odpowiedział dowódzca — jestem kapitanem Nemo; pan zaś i pańscy towarzysze jesteście dla mnie pasażerami na Nautilusie[1].
Na zawołanie kapitana Nemo, wszedł służący. Kapitan wydał mu rozkazy w tym dziwnym języku, którego nie mogłem rozeznać; potem zwracając się do Kanadyjczyka i Conseila rzekł:
— Znajdziecie posiłek w waszej kajucie, udajcie się za tym człowiekiem.
— Tego się nie odmawia — zamruczał oszczepnik.
Wyszli nareszcie z tej celi, w której siedzieli zamknięci od trzydziestu przeszło godzin.
— A teraz panie Aronnax, pójdziemy i my na śniadanie. Pozwól mi pan służyć sobie.
— Jestem do usług pańskich, kapitanie.
Poszedłem za kapitanem Nemo, i zaraz po przejściu drzwi weszliśmy w korytarz elektrycznie oświetlony, podobny do tych przejść, jakie zwykle bywają wewnątrz okrętów. Po przejściu jakich dziesięciu metrów, drugie drzwi otworzyły się przed nami. Weszliśmy do sali jadalnej, przybranej i umeblowanej z pewną prostota smaku. W dwóch krańcach sali wznosiły się wysokie dębowe kredensy hebanem inkrustowane, zapełnione na pólkach fajansem, szkłem, porcelana wysokiej wartości. Naczynia srebrne i złote ciskały świetny blask w oświetleniu promieniejącem, złagodzony wytwornem na suficie malowaniem.
Na środku sali stał stół bogato zastawiony. Kapitan Nemo wskazał mi miejsce, które zająć miałem.
— Siadaj pan — rzekł do mnie — i jedz jakbyś już nigdy w życiu jeść nie miał.
Śniadanie składało się z kilku potraw dostarczonych przez morze, i kilku takich których nie znalem natury ani pochodzenia. Przyznam że było to dobre, ale miało swój smak zupełnie odrębny, do którego nie trudno mi się było przyzwyczaić. Różne te pokarmy zdawały mi się obfitować w fosfor, i sądziłem że ich pochodzenie musiało być morskie.
Kapitan Nemo patrzył na mnie. Nie pytałem go o nic, ale on sam zgadywał moje myśli, i sam odpowiadał na pytania które radbym mu zadać.
— Większej części tych potraw nie znasz pan wcale — rzekł do mnie — jednakże możesz ich pan używać bez obawy. Zdrowe są, i pożywne. Oddawna wyrzekłem się pokarmów na ziemi używanych, i nie cierpię na tem bynajmniej. Ludzie stanowiący załogę mego statku, są silni a żyją tem samem co i ja.
— Zatem wszystkie te pokarmy pochodzą, z morza? — zapytałem.
— Tak panie profesorze, morze zaspakaja wszystkie nasze potrzeby. To zakładam sieci i wydobywam je pełne; to znowu poluję wśród tego żywiołu, który zdaje się być nieprzystępnym dla człowieka; zdobywam zwierzynę kryjącą, się w moich lasach podmorskich. Moje trzody, jak trzody starego pasterza Neptuna, pasą się bez obawy na rozległych łąkach oceanu. Mam ja tam obszerna posiadłość, z której wciąż czerpię, i którą wciąż zasiewa ręka Stwórcy wszech rzeczy.
Patrzyłem na kapitana Nemo z pewnem zdziwieniem i odrzekłem:
— Bardzo to pojmuję, panie kapitanie, że pańskie sieci dostarczają ci ryb wybornych; mniej pojmuję polowanie na zwierzynę wodną, ale zupełnie nie widzę, zkadbyś pan mógł mieć choćby kawałek mięsa.
— Ja też panie — odpowiedział kapitan Nemo — nie używam nigdy mięsa zwierząt lądowych.
— A cóż to jest takiego — rzekłem wskazując półmisek, na którym pozostało jeszcze kilka kawałków polędwicy.
— To co się tobie wydaje mięsem, panie profesorze, jest poprostu polędwica z żółwia morskiego. Patrz, oto tu wątróbka z delfina, którąbyś wziął za potrawkę z wieprzowiny. Mój kucharz jest mistrzem w przyrządzaniu tych przeróżnych płodów oceanu. Kosztuj wszystkich tych potraw. Oto konserwa z holoturyi, którą Malajczyk ogłosiłby za niezrównaną, tu znów krem, do którego wymię wieloryba dostarczyło mleka, a cukru porosty z morza północnego; wreszcie pozwól pan sobie zalecić konfitury z anemonów morskich, bo nie ustępują w niczem konfiturom z najsmaczniejszych owoców.
I kosztowałem wszystkiego, wprawdzie raczej jako ciekawy niż jako smakosz, a tymczasem kapitan Nemo zdumiewał mnie nieprawdopodobnemi swemi opowiadaniami.
— Ale co jeszcze panie Aronnax, to morze, niewyczerpane źródło pożywienia, nietylko że mnie karmi, ale jeszcze i odziewa. Tkaniny które cię okrywają, robione są z włókien pewnych muszli, a ten odcień fioletowy otrzymują, z Aplizyi, mięczaka żyjącego w morzu Śródziemnem. Perfumy które stoją na toalecie w twojej kajucie, są wydystylowane z roślin morskich. Pościel twoja jest z najmiększej zostery, rośliny morskiej zwanej włosiem roślinnem. Pióro którem pisać będziesz jest z fiszbinu, atrament cieczą, wydzieloną przez sepije. Wszystko teraz mam z morza, jak kiedyś wszystko wróci do niego!
— Zakochany jesteś w morzu, kapitanie!
— Tak, kocham morze! morze jest wszystkiem! Pokrywa ono siedm dziesiątych powierzchni naszego globu. Jego tchnienie jest czyste i zdrowe. Jest to niezmierzona pustynia, gdzie jednak człowiek nie jest nigdy sam, bo wszędzie czuje w około siebie życie drgające. Morze, to dźwignia potężnego i cudownego istnienia; całe jest ruchem i miłością. Jest to żyjąca nieskończoność, jak się jeden z waszych poetów wyraził. Tak jest panie profesorze, natura objawia się tu w każdem ze swoich trzech królestw: mineralnem, roślinnem i zwierzęcem. To ostatnie przedstawiają cztery gromady zwierzokrzewów, trzy gromady zwierząt stawowatych, pięć gromad mięczaków, trzy gromady kręgowych, ssące, płazy, i te niepoliczone legiony ryb — zastęp bez końca, obejmujący więcej niż trzynaście tysięcy gatunków, z których zaledwie część dziesiąta żyje w wodach słodkich.
Morze, to niezmierne zbiorowisko natury! Morzem, że się tak wyrażę, glob się nasz począł, i kto wie czy morzem nie zakończy. Tu jest największy spokój. Morze nie da się podbić. Na jego powierzchni mogą jeszcze ludzie wykonywać swoje niegodziwe prawa: bić się na niej, pożerać się, przenieść na nią wszystkie okropności ziemskie. Ale już o trzydzieści stóp pod jego powierzchnią, kończy się ich władza — wpływ ich w nic się obraca, potęga niknie! Ah, panie! żyć, żyć tylko w łonie morza! Tu tylko jest niepodległość! Tu nie znam nad sobą pana! Tu jestem wolny!
Kapitan Nemo umilkł nagle, wśród zapału lejącego się z niego. Byłże to skutek niezwykłego wybuchu, mówiłże zbyt wiele? Przez czas jakiś chodził bardzo wzruszony, lecz wkrótce nerwy jego uspokoiły się, fizyonomia wróciła do zwykłej swej zimnoty; zwracając się do runie rzekł:
— Teraz panie profesorze, jeśli chcesz zwiedzić Nautilusa, jestem na twoje rozkazy!




  1. Nemo znaczy „nikt,” nautilus znaczy „pływak.”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.