Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Gniewy Ned-Land’a.

Nie wiem jak długo trwał ten sen, ale musiał być długi, bo przebudziwszy się czułem, żem zupełnie wypoczął. Obudziłem się pierwszy; towarzysze moi spoczywali jeszcze głęboko uśpieni, każdy w swoim kącie.
Zaledwiem powstał z posłania dość twardego, uczułem się rzeźwym na umyśle i rozpocząłem zaraz przegląd baczny naszej celki.
Nic się nie zmieniło w jej urządzeniu wewnętrznem. Więzienie pozostało więzieniem, a więźniowie więźniami. Służący tylko podczas naszego snu zdjął ze stołu nakrycie. Nic przeto nie zapowiadało blizkiej zmiany w naszem położeniu, i na seryo zapytywałem sam siebie, czy przeznaczeniem naszem było na zawsze pozostać w tej klatce.
Byłoby mi to tem przykrzejsze, że o ile głowę czułem swobodniejszą, o tyle piersi czułem przytłoczone. Oddychałem z trudnością, i ciężkie powietrze nie wystarczało dla płuc moich. Jakkolwiek cela była dość, przestronna, widocznie jednak zużyliśmy w większej części tlen w niej zawarty. Wiadomo, że każdy człowiek zużywa w godzinę tlen zawarty w stu kwartach powietrza — a powietrze w kajucie nasycone wówczas prawie taką, samą, ilością, kwasu węglowego, stało się niezdatnem do oddychania.
Trzeba je było koniecznie odświeży, a zapewne i atmosferę całego statku podmorskiego.
Tu mi się nastręczało pytanie, jak sobie radził w takim razie dowódzca tego budynku pływającego? Jeśli otrzymywał powietrze sposobami chemicznemi, to jest wywiązując tlen za pomocą gorąca z chloranu potażu — a uniważniając kwas węglowy wodanem potażu, to musiał utrzymywać stosunki z lądem, aby sobie zapewnić materyały potrzebne do tego. Może poprzestawał na nagromadzeniu powietrza pod wysokim ciśnieniem, w zbiornikach i wypuszczaniu go następnie odpowiednio do potrzeby swojej załogi? Być może. Albo też używał sposobu najprostszego, najwygodniejszego, najtańszego, a przeto najpraktyczniejszego i wypływał jak wieloryb na powierzchnię wód, dla oddychania i odświeżenia swego zapasu atmosfery na dwadzieścia cztery godzin? Jakiejkolwiek używał metody, to użyć jej powinien coprędzej.
Już coraz częściej i trudniej oddychałem dla wciągnięcia w siebie niewielkiej ilości tlenu, jaki się jeszcze w celi naszej znajdował — gdy nagle orzeźwił mnie prąd powietrza czystego i przesiąkłego słonemi wyziewami. Był to powiew morski orzeźwiający i nasycony jodem. Otworzyłem szeroko usta, wciągając do płuc świeże powietrze. W tejże samej chwili uczułem kołysanie, nie gwałtowne wprawdzie, ale bardzo wyraźne. Statek, potwór żelazny, wypływał widocznie na powierzchnię oceanu, aby tam odetchnąć jak wieloryb. Poznałem więc sposób odświeżania powietrza na okręcie.
Gdym się już pełną piersią nałykał świeżego powietrza, szukałem komunikacyi z powietrzem zewnętrznem, czyli aerifera, jak go nazywają, który nam je dostarczał, i znalazłem go bez trudności. Po nad drzwiami była dziura do przewiewu, przepuszczająca kolumnę czystego powietrza, i odświeżająca tym sposobem zepsutą celki atmosferę.
Gdym się temi spostrzeżeniami zajmował Conseil i Ned zbudzili się razem prawie, pod wpływem wietrzyka orzeźwiającego. Przetarli oczy, przeciągnęli ramiona i zerwali się na równe nogi.
— Czy pan dobrze spał? — zapytał Conseil, ze zwykłą swą codzienną grzecznością.
— Bardzo dobrze, mój kochany — odpowiedziałem. — A ty, panie Ned-Land?
— Smacznie i głęboko, panie profesorze; ale czy nie jestem w błędzie, bo zdaje mi się jakbym oddychał morskiem powietrzem.
Marynarz nie mógł się omylić w tym względzie. Opowiedziałem Kanadyjczykowi co zaszło podczas snu jego.
— Wybornie — rzekl — to nam właśnie objaśnia te ryki jakie słyszeliśmy, gdy mniemany narwal znajdował się w takiej od Abrahama Lincolna odległości, że widzieć go ztamtąd było można.
— Tak jest, mości Land, to było jego oddychanie.
— Panie Aronnax, nie mogę zmiarkować która godzina, lecz zdaje mi się że to już pora obiadu!
— Obiadu? powiedz raczej śniadaniu, mój zacny przyjacielu, bo o ile miarkuję, wczoraj już minęło.
— Coby nas przekonywało — wtrącił Conseil, że spaliśmy dwadzieścia cztery godzin.
— I mnie się tak zdaje — odpowiedziałem.
— Oto się spierać nie myślę — odrzekł Ned-Laud. — Lecz obiad czy śniadanie… mógłby już coś przynieść sługa okrętowy.
— Mógłby przynieść jedno i drugie razem — dodał Conseil.
— Tak jest — wtrącił Kanadyjczyk — mamy prawo do dwóch jedzeń, i co do mnie, zaręczam że dam im radę.
— Czekajmy — odpowiedziałem. — Widocznie nie mają tu zamiaru głodem nas umorzyć, bo pocoby nam dawali wczoraj obiad.
— Czy tylko nie mają zamiaru nas utuczyć — zauważył Ned.
— Ale gdzież tam — odrzekłem — nie wpadliśmy przecie w ręce kannibala.
— Z jednego zdarzenia sądzić nie można — rzekł Kanadyjczyk całkiem seryo. — Kto wie, czy ci ludzie nie są oddawna pozbawieni świeżego mięsa; a, w takim razie, trzy zdrowo i dobrze zbudowane indywidua, jak pan profesor, jego służący i ja…
— Pozbądź się tych myśli panie Land — rzekłem do oszczepnika — a co najważniejsza, nie bierz tego za punkt wyjścia do wystąpienia przeciwko naszym gospodarzom, co mogłoby tylko pogorszyć nasze położenie.
— W każdym razie! — wrzasnął oszczepnik — jeść mi się chce jak sto dyabłów, a tu nie przynoszą ani śniadania ani obiadu.
— Trzeba się zastosować do przepisów na pokładzie przyjętych, a zdaje mi się, że nasz żołądek idzie wcześniej niż zegar tutejszy.
— To trzeba jeden zatrzymać lub posunąć drugi — spokojnie dodał Conseil.
— Poznaję cię przyjacielu Conseil — odpowiedział niecierpliwy Kanadyjczyk. — Nie wiele zużywasz żółci i nerwów! zawsze spokojny! wolałbyś z głodu umrzeć aniżeli narzekać.
— Bo i nacóżby się to przydało? — odpowiedział Conseil.
— I to coś znaczy! I gdyby ci rozbójnicy, a nazywam ich tak przez wzgląd na pana profesora, który ich zabrania nazywać kannibalami — wyobrażali sobie, że zatrzymają mnie w tej klatce zaduszonej, to gruboby się pomylili. Co myślisz panie Aronnax, czy długo oni zamierzają nas trzymać wtem żelaznem pudle?
— Prawdę powiedziawszy, nie więcej wiem pod tym względem od ciebie, przyjacielu Land.
— Ale jak pan przypuszczasz?
— Przypuszczam, że przypadek uczynił nas panami ważnej tajemnicy. Otóż jeżeli załoga tego podmorskiego statku, ma interes w zachowaniu jej, a interes ten większym jest niż życie trzech ludzi, to życie nasze jest mocno narażone. W przeciwnym wypadku, potwór wypuści nas na świat przy pierwszej lepszej sposobności.
— Czy tylko nie zechce zaliczyć nas do swej załogi, i zatrzymać nas tym sposobem…
— Aż do chwili — wtrącił Ned-Land — w której jakaś fregata szybsza lub zręczniejsza niż Abraham Lincoln, opanuje to gniazdo łotrów i wyśle je swobodnie odetchnąć świeżem powietrzem, na wielkim jego maszcie.
— Wszystko to dobrze panie Ned-Land — dorzuciłem — lecz dotychczas nic jeszcze nam nie grozi. Pocóż mówić o rzeczach przypuszczalnych? Powtarzam że wypada czekać, więc czekajmy; a nie róbmy nic, dopóki niema co robić.
— Przeciwnie, panie profesorze — odrzekł rozdrażniony oszczepnik, trzeba coś robić koniecznie.
— Cóż więc chcesz robić?
— Ocalić nas.
— Z więzienia ziemskiego umknąć zwykle bardzo już trudno, ale z podmorskiego, zdaje mi się całkiem niepodobna.
— A cóż mości Ned powie na to? — wtrącił Conseil — Przecież Amerykaninowi nigdy pomysłu zabraknąć nie powinno.
Oszczepnik widocznie zakłopotany milczał. Ucieczka w warunkach, w jakich nas wypadki postawiły, była całkiem niepodobną. Lecz Kanadyjczyk jest zawsze na pół Francuzem, jak tego Ned-Land dowiódł swą odpowiedzią.
— Więc panie Arunnax — rzekł po chwili zastanowienia — nie zgadujesz co mają robić ludzie nie mogący ujść ze swego więzienia?
— Nie mój przyjacielu.
— Tak się urządzić, aby w niem pozostać mogli.
— A w każdym razie — dodał Conseil — lepiej pozostać w środku, niż z wierzchu lub pod spodem.
— Wyrzuciwszy naprzód strażników i kluczników — dodał Ned-Land.
— Jakto Ned, więc myślisz na seryo o opanowaniu tego statku?
— Bardzo na seryo — odpowiedział Kanadyjczyk.
— To być nie może.
— Dlaczego nie? Możemy się przecie doczekać jakiejś przyjaznej sposobności i skorzystać, z niej. Jeśli ich tu niema więcej jak dwudziestu ludzi, to sądzę że się ich nie zlękną dwaj Francuzi i jeden Kanadyjczyk.
Pomyślałem sobie, że lepiej będzie przyjąć, propozycyę oszczepnika, aniżeli się nad nią zastanawiać; dlatego też odpowiedziałem:
— Czekajmy wypadków, mości Ned-Land, a zobaczymy; tymczasem błagam cię, powstrzymaj twą niecierpliwość. Tu działać można tylko podstępem, a więc oględnie i chłodno. Daj mi słowo, że cokolwiek bądź zajdzie, nie będziesz się gniewać.
— Daję słowo, panie profesorze — odpowiedział Ned-Land, acz tonem nie bardzo upewniającym. — Ani jeden gwałtowny wyraz nie wyjdzie z ust moich; nie zdradzę się żadnym gestem, choćby nawet służba stołowa nie szła z pożądana dla umie regularnością.
— Mam więc twoje słowo — rzekłem do Kanadyjczyka.
Rozmowa umilkła, a każdy z nas rozważał położenie sam z sobą. Przyznam się że co do mnie, pomimo zapewnień oszczepnika, nie łudziłem się bynajmniej i nie spodziewałem się tych szans przyjaznych, jakie się jego myśli nastręczały. Statek podmorski tak wybornie kierowany, wymagał widocznie znacznej liczby ludzi do swej obsługi, a więc na wypadek walki mielibyśmy do czynienia z licznymi przeciwnikami. Zresztą trzeba było najprzód być wolnymi, a myśmy byli zamknięci i nie widziałem sposobu wyjścia z celi hermetycznej. Jeśli dziwny dowódzca tego statku chciał zachować tajemnicę, co zdawało się prawdopodobnem, to nie pozwoli nam działać swobodnie na pokładzie swojego okrętu. Jeśli zaś gwałtem nas się pozbędzie, to gdzież nas wyrzuci, kiedy i na jaki kawałek ziemi? Wszystko można było przypuszczać, i chyba tylko jeden oszczepnik mógł mieć nadzieję odzyskania wolności.
Widziałem, że i Ned-Landa myśl pracuje.
Zaczynał powoli kląć, a ruchy jego coraz groźniejsze były. Wstawał, chodził jak zwierz dziki w klatce, bił o ścianę pięściami i nogami, a czas płynął swoją drogą, głód coraz silniej uczuwać się dawał, sługa zaś okrętowy nie przybywał. Jeśli nie miano nic złego nam zrobić, to postępowanie takie z nami było bardzo niewłaściwe.
Ned-Land dręczony wymaganiami swego olbrzymiego żołądka, zapalał się coraz więcej i obawiałem się, aby pomimo danego mi słowa, nie wybuchnął przy zetknięciu się z ludźmi załogi.
Taki stan trwał jeszcze przez dwie godzin; gniew Ned-Lanaa wzrósł do strasznych rozmiarów. Wołał, krzyczał, ale napróżno. ściany żelazne były głuche. Nie słyszałem nawet najmniejszego szmeru z zewnątrz, jakby na statku wszyscy wymarli. Nie poruszał się on, bo czułbym drżenia jego szkieletu pod działaniem śruby; zapewne zanurzony w przepaści wód, nie należał już do ziemi. Ponure to milczenie przerażało mnie.
Nie umiałem sobie zdać sprawy z czasu, przez jaki już byliśmy zamknięci. Traciłem nadzieję, jaką powziąłem po pierwszem ujrzeniu naszego dowódzcy. Słodycz spojrzenia tego człowieka, łagodny wyraz jego fizyonomii, jego szlachetna postawa — wszystko to zacierało się w mych wspomnieniach. Zagadkowa ta postać ukazywała mi się teraz taką, jaką koniecznie być musiała: nie wzruszoną, okrutną. Czułem że człowiek ten zerwał z ludzkością, zabronił do siebie przystępu wszelkiemu uczuciu litości, został wrogiem swych bliźnich, którym musiał wypowiedzieć wieczną, wojnę!
Chciałże nas zamorzyć głodem wtem ciasnem więzieniu?
Ta straszna myśl ogarnęła mnie całego, a rozdrażniony jeszcze głodem, zapadłem w straszne przerażenie. Conseil stał spokojny, Ned-Land ryczał z wściekłości.
W tej chwili dał się słyszeć szmer z zewnątrz. Kroki rozległy się po metalowej podłodze. Odsunięto wrzeciądze, drzwi otworzono i ukazał się sługa okrętowy.
Zanim zdążyłem przeszkodzić, Kanadyjczyk rzucił się już na niego, powalił go na ziemię i ścisnął go za gardło. Sługa dusił się pod tym uściskiem.
Conseil poskoczył na pomoc biedakowi na pół już uduszonemu — a i ja zabierałem się poprzeć mego służącego, gdy nagle jak przybity do ziemi wstrzymałem się, słysząc te wyrazy po francuzku:
— Uspokój się mości Land, a pan panie profesorze chciej mnie posłuchać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.