Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Mobilis in mobile.

To gwałtowne porwanie spełniono na nas z szybkością błyskawicy. Nie mieliśmy czasu obejrzeć się, jak to powiadają: nie wiem czego doświadczyli moi towarzysze, czując się wciąganymi do tego więzienia pływającego, lecz mnie dreszcz przebiegł po całem ciele. Z kim mieliśmy do czynienia? Zapewne z jakiemiś rozbójnikami nowego rodzaju, wyzyskującymi morze w swój sposób.
Zaledwie zamknął się za mną ciasny otwór, znalazłem się w ciemności zupełnej; nagle przeniesiony ze światła w ciemnicę, nic w pierwszej chwili dostrzedz nie mogłem. Czułem, że nogi moje nagie wlokły się po stopniach żelaznej drabiny. Ned-Land i Conseil silnie pochwyceni, wleczeni byli za mną. U spodu drabiny drzwi uchyliły się i natychmiast za nami zamknęły z ponurym odgłosem.
Byliśmy sami. Gdzie? wówczas nie wiedziałem jeszcze. Wszystko było czarne, ale to tak czarne, że po upływie kilku minut oczy moje nie mogły jeszcze pochwycić tej jasności nieokreślonej, jaka wydobywa się z pośród najgłębszej nawet ciemności.
Ned-Land rozgniewany takim sposobem postępowania, nie powściągał swego oburzenia.
— Do miliona dyabłów — wołał — oto ludzie którzy gościnnością Kaledończyków przypominają! Brakuje tylko aby byli ludożercami. Nie dziwiłoby mnie to wcale; ale doprawdy, nie dałbym się zjeść tak łatwo.
— Uspokój się przyjacielu, uspokój się — rzekł spokojnie Conseil. — Nie unoś się przedwcześnie. Jeszcze przecież nie jesteśmy na rożnie.
— To prawda, że nie na rożnie — odparł Kanadyjczyk — ale już w piecu z pewnością! Tak tu ciemno, ale na szczęście, mam mój „bowie-knif”[1] przy sobie, i widzę jeszcze tyle, że użyć go potrafię w potrzebie. Pierwszy z tych zbójów który się zbliży do mnie…
— Nie gniewaj się bezpotrzebnie Ned, i nie narażaj nas wszystkich tą przedwczesną gwałtownością. Kto wie czy nas nie podsłuchują. Lepiej starajmy się dowiedzieć, gdzie jesteśmy.
Szedłem poomacku. Wkrótce napotkałem ścianę z belek żelaznych spajanych. Zwracając się w przeciwną stronę, znalazłem stół drewniany obstawiony stołkami bez poręczy. Podłoga tego więzienia zasłana była dość grubą warstwą rośliny fornium, co przygłuszało odgłos kroków. Na gołych ścianach nigdzie nie było śladów drzwi ani okien. Conseil idąc z przeciwnej strony, spotkał się ze mną — i powróciliśmy do środka tej kajuty, mającej, jak się zdawało, dwadzieścia, stóp długości, a dziesięć szerokości; wysoką zaś była tak, że Ned-Land pomimo swego ogromnego wzrostu, swobodnie się tam mieścił.
Pół godziny tak upłynęło bez żadnej zmiany, gdy nagle z zupełnej ciemności wzrok nasz przeszedł do światła bardzo natężonego. Więzienie nasze rozwidniło się od jednego razu, to jest: napełniło się światłem tak mocnem i żywem, że z początku znieść tego blasku nie było można. Po białości i natężeniu, poznałem to oświetlenie elektryczne, rodzące w około statku podmorskiego owo zjawisko fosforescencyi. Zamknąłem zrazu oczy mimowolnie, a otworzywszy je potem, spostrzegłem że światło wydobywało się z matowej półkuli, umieszczonej w górnej części kajuty.
— Nareszcie widać coś przecie! — zawołał Ned-Land, który ze swym nożem w ręku stał w postawie odpornej.
— Nie umiej jednak — zauważyłem w sposób antytezy — położenie nasze ciągle jest ciemne.
— Cierpliwości! — odezwał się powolny i spokojny Conseil.
Oświetlenie kajuty pozwoliło mi obejrzeć ją w najdrobniejszych szczegółach. Nic w niej nie było prócz stołu i pięciu stołków. Drzwi ukryte musiały być hermetycznie zamknięte. Żaden szmer nie dochodził do naszych uszu. Wszystko zdawało się martwem wewnątrz tego statku. Czy posuwał się on naprzód, czy był na powierzchni oceanu, czy też zanurzył się w jego głębinach — odgadnąć tego nie mogłem.
Jednakże światło nie bez przyczyny się ukazało. Sądziłem, że w ślad za niem przyjdą i ludzie. Nie oświetla się miejsca, w którem się chce zapomnieć istot tam zamkniętych.
Nie omyliłem się. Wkrótce posłyszeliśmy hałas odsuwanych rygli; drzwi się uchyliły, weszło dwóch ludzi.
Jeden był małego wzrostu, muskularny, barczysty, z członkami silnie rozrośniętemi, z głową dużą, obficie pokrytą czarnemi włosami, z wąsem gęstym, wzrokiem żywym i przenikliwym — w całej swej postawie nacechowany tą południową żywością, która charakteryzuje we Francyi ludność prowansalską. Diderot słusznie utrzymywał, że gest człowieka jest metaforycznym. Ten mały człowieczek żywem był zdania tego twierdzeniem. Czuć było odrazu, że w zwykłej swej mowie musiał on hojnie używać prozopopei, metonimii, lub innych tego rodzaju postaci mowy — czego zresztą nigdy sprawdzić nie mogłem; gdyż w obecności mojej używał zawsze jakiegoś szczególnego i całkiem dla mnie niezrozumiałego języka.
Drugi nieznajomy zasługuje na bardziej szczegółowe opisanie. Jaki uczeń Gratiolet’a lub Eugela, z jego fizyonomii czytałby jak z otwartej księgi. Ja poznałem w nim odrazu przeważne jego przymioty — ufność w sobie samym, bo głowa jego wspaniale odbijała na luku z linii jego ramion, a czarne jego oczy z chłodną spoglądały pewnością; spokój, bo skóra jego blada raczej niż kolorowa, stwierdzała krew zimną; energię, którą poznać było można z nagłego marszczenia brwi; odwagę nareszcie, bo jego silny i pełny oddech zapowiadał znaczny zasób sił żywotnych.
Dodam jeszcze, że ten człowiek miał minę wyniosłą, że pewny i spokojny wzrok jego odbijał wielkie myśli; a wszystko to razem połączone z jednorodnością wyrażeń w ruchach ciała i twarzy, składała się wedle fizyonomitów, na wytworzenie szczeroty niezaprzeczonej.
Czułem się w obec niego mimowolnie uspokojonym, ztąd wróżyłem dobrze o naszem spotkaniu.
Czy ten człowiek miał trzydzieści pięć lat, czy też pięćdziesiąt, tego dokładnie oznaczyćbym nie umiał. Wzrost miał wysoki, czoło szerokie, nos prosty, usta czysto narysowane, zęby śliczne, ręce delikatne, długie, niezmiernie „pychiczne” używając wyrażenia chirognomonicznego, to jest godne służyć duszy namiętnej. Człowiek ten przedstawiał niezawodnie najcudniejszy typ, jaki mi się kiedykolwiek napotkać zdarzyło. Miał to szczególnego, że oczy jego nieco oddalone jedno od drugiego, mogły jednocześnie ogarnąć prawie czwartą część widnokręgu. Własność ta, sprawdziłem później — wzmagała się jeszcze bystrością wzroku, większą niż posiadał Ned-Land. Gdy ten nieznajomy patrzył na jaki przedmiot, wówczas marszczył brwi, przymrużał szerokie swe powieki, jakby chciał tym sposobem zmniejszyć dla źrenicy rozległość przestrzeni, na którą spoglądał. A cóż to był za wzrok! jakże on zwiększał przedmioty zmalałe przez oddalenie! jak on przenikał te masy wodne, i czytał w głębi oceanów!
Dwaj nieznajomi mieli na głowach berety z futra wydry morskiej; odzież zaś z jakiejś tkaniny szczególnej, która dobrze odznaczała ich postać i dozwalała wielkiej swobody ruchów.
Wyższy z nich, widocznie dowódzca statku — przypatrywał nam się z nadzwyczajną uwagą, nie mówiąc ani słowa. Potem zwracając się do swego towarzysza, rozmawiał z nim niezrozumiałym dla mnie językiem. Był to język brzmienny, harmonijny, giętki, którego samogłoski zdawały się ulegać bardzo niejednostajnemu akcentowaniu.
Drugi odpowiedział poruszeniem głowy i dodał dwa lub trzy wyrazy całkiem niezrozumiałe; poczem wzrokiem wyraźnie mnie badał.
Odpowiedziałem mu po francuzku, że uie rozumiem jego języka, lecz on nie zdawał się rozumieć tego co mówię; położenie więc stawało się coraz kłopotliwsze.
— Niech pan opowie nasza historyę — rzekł do mnie Conseil. — Może ci panowie choć jakie wyrazy pochwycą z tego.
Rozpocząłem więc opowiadanie naszych przygód, bardzo pomału i dobitnie, nie opuszczając najmniejszego szczegółu; wymieniłem nasze nazwiska i stan każdego, a potem formalnie przedstawiłem siebie jako profesora Aronnax, Conseil’a jako mego sługę, i Ned-Landa jako oszczepnika.
Człowiek z oczyma łagodnemi i spokojnemi słuchał umie cierpliwie, grzecznie nawet i z widoczną uwagą. Lecz z twarzy jego nie można było wnosić czy zrozumiał moje opowiadanie. Gdy skończyłem, nie wyrzekł ani słowa.
Wypadało sprobować języka angielskiego. Może damy się zrozumieć w tej mowie, która dziś stała się prawie powszechna. Umiałem po angielsku tak dobrze jak i po niemiecku, ale do czytania tylko a nie do rozmowy, a tu chodziło głównie o zrozumienie się zobopólne.
— No, teraz na ciebie kolej — rzekłem do oszczepnika — na ciebie kolej mości Land; zdobądź się na najlepszą angielszczyznę jaka kiedykolwiek mówił czystej krwi Anglo-Sakson, a może będziesz odemnie szczęśliwszym.
Ned prosić się nie dał i powtórzył moje opowiadanie. Rzecz była ta sama, lecz opowiadanie różniło się forma. Kanadyjczyk ożywił je bardzo w skutek porywczości swego charakteru. Skarżył się gwałtownie na uwięzienie go z pogwałceniem wszelkich praw ludzkich; zapytywał na mocy czego był zatrzymanym, powoływał się na habeas corpus, groził że będzie dochodzić swej krzywdy, rzucał się, krzyczał, gestykulował, a w końcu znakiem bardzo wyraźnym dał do zrozumienia, że umieramy z głodu.
Tak było w istocie, choć prawieśmy o tem zapomnieli.
Wielce się zdziwił oszczepnik, widząc że go nie lepiej odemnie zrozumiano. Nasi goście zdawali się nic nie pojmować: ani w mowie Araga, ani w języku Faraday’a.
Mocno zakłopotani, wyczerpawszy napróżno nasze zasoby filologiczne, nie wiedzieliśmy co dalej czynić, kiedy Conseil szepnął mi do ucha:
— Gdyby pozwolili, to ja opowiedziałbym rzecz całą po niemiecku.
— Jakto! ty umiesz po niemiecku? — zawolałem.
— Jak Flamandczyk, z przeproszeniem pana.
— Nie masz za co przepraszać. I owszem mój chłopcze i owszem, zaczynaj.
Conseil spokojnym głosem po raz trzeci opowiadał nasze przygody. Lecz pomimo eleganckich zwrotów i silenia się na najlepsze jak być może wymawianie, niemczyzna także została bezskuteczną.
Nakoniec, potrzebą przynaglony, przypominając sobie wszystko co mi w pamięci pozostało ze szkolnych mych czasów, chciałem rzecz przedstawić po łacinie. Cyceron byłby sobie zatkał uszy i wypędził mnie do kuchni. Bądź co bądź wybrnąłem z przedsięwzięcia — lecz… bez skutku!
Po tej ostatniej próbie, dwaj nieznajomi zamieniwszy ze sobą kilka wyrazów w swej mowie niezrozumiałej, wyszli, nie pożegnawszy nas nawet jednym z owych uspokajających gestów, rozumianych w całym świecie.
Gdy się drzwi za niemi zamknęły Ned-Land gwałtownie zawołał.
— To niegodziwość! Jakto! mówią do tych łotrów po francuzku, po angielsku, po niemiecku, po łacinie, a żaden z nich nie chce odpowiedzieć.
— Uspokój się Ned — rzekłem do wrzącego oszczepnika — gniew do niczego nie doprowadzi.
— Ale czy wiesz panie profesorze — odpowiedział nasz gniewliwy towarzysz — że możnaby śmiało z głodu umrzeć w tej klatce żelaznej.
— Oh! — odparł filozoficznie Conseil — jeszcze dość długo można wytrzymać.
— Moi przyjaciele — rzekłem — nie trzeba tracić, nadziei. Znajdujemy się wprawdzie w nienajlepszych warunkach, ależ czekajmy, aż sobie będziemy mogli wyrobić opinię o dowódzcy i załodze tego statku.
— Ja mam już o nich dokładną opinię — odpowiedział Ned-Land. — są to łotry…
— Dobrze, ale z jakiego kraju?
— Z kraju łotrów!
— Mój puczciwcze, ten kraj nie jest, jeszcze dokładnie oznacozny na mapie, a tu właśnie narodowość tych dwóch nieznajomych najtrudniejszą jest do oznaczenia! Wiemy tylko, że nie Frnucuzi, nie Anglicy i nie Niemcy. Jednakże nie wiem dlaczego, ale tak mi się coś koniecznie zdaje, że obaj oni zrodzeni są w strefie umiarkowanej. Jest w nich coś południowego. Ale czy to są Hiszpanie, Turcy, Arabowie, czy Indyanie, tego z ich typu fizycznego poznać nie można. Co do ich mowy, tej stanowczo nie rozumiem.
— Co to za nieprzyjemności spotykają człowieka, gdy nie posiada wszystkich języków — wtrącił Conseil — jak to źle, że niema jednego dla wszystkich wspólnego języka!
— I toby się na nic nie zdało — odpowiedział Ned-Land. — Czyż nie widzisz, że ci ludzie mają swój odrębny język, język wymyślony na to, aby do rozpaczy przywodzić biednych ludzi żądających obiadu. Przecież we wszystkich krajach na świecie zrozumianoby mnie, skorobym otworzył usta, poruszył szczękami, chłapnął zębami i wargami? Czyż to nie znaczy, tak dobrze w Kwebeku jak i w Pomotu, w Paryżu jak i u Antypodów: „Głodny jestem! dajcie mi jeść?…”
— O! — rzekł Conseil — są natury tak niedomyślne!…
Gdy domawiał tych słów, drzwi się otworzyły. Wszedł posługacz niosący dla nas odzież: kamizelki i spodnie do żeglugi morskiej przydatne, zrobione z materyi, której gatunku rozpoznać nie mogłem. Z pośpiechem ubraliśmy się, a posługacz tymczasem, niemy może i głuchy nawet, ustawił stół i płożył na nim trzy nakrycia.
— A, to już coś na seryo — rzekł Conseil i wcale się nieźle zaczyna.
— Eh do dyabła! — mruknął gniewliwy oszczepnik — cóż my tu jeść możemy? wątróbkę żółwią, polędwicę z rekina i befsztyk z psa morskiego!
— Zobaczymy — odpowiedział Conseil.
Półmiski przykryte srebrnemi pokrywami, symetrycznie ustawione na stole, czekały na nas. Usiadłszy, poznaliśmy że mamy do czynienia z ludźmi ucywilizowanymi — i gdyby nie zalewające nas światło elektryczne, sądziłbym że się znajduję w jadalnej sali hotelu Adelphi w Liverpoolu, albo Grand-Hôtel w Paryżu. Jednakże dodać muszę, że chleba i willa brakowało zupełnie. Woda była czysta i świeża, ale to zawsze woda tylko — co wcale nie przypadało do smaku Ned-Landowi. Pomiędzy potrawami jakie nam podano, poznałem różne ryby delikatnie przyrządzone — lecz o niektórych daniach nic nie umiałem powiedzieć, a to tak dalece, że nie umiałbym oznaczyć czy one należą, do królestwa zwierzęcego, czy też roślinnego. Co do nakrycia, to było i wytworne i gustowne. Łyżki, widelce, noże, talerze — miały na sobie literę otoczona wyrazami dewizy, co się tak przedstawiało.

Mobilis
N.
In mobile.

„Ruchome w ruchomem!” Dewiza ta stosowała się do tego statku podmorskiego — i dlatego właśnie przyimek in tłomaczy się przez w a nie przez na. Litera N. była zapewne początkową głoską imienia zagadkowej osoby, rozkazującej w głębinach morskich.
Ned i Conseil nie wdając się w żadne uwagi lub rozbiory, zabrali się do jedzenia, a ja wkrótce poszedłem za ich przykładem. Zresztą bylem spokojny o nasz los, i widziałem tyle przynajmniej, że nasi gospodarze nie mieli zamiaru zamorzyć nas głodem.
Wszystko jednakże ma swój koniec na tym padole; wszystko mija, nawet głód ludzi którzy nie jedli od piętnastu godzin. Zaspokoiwszy apetyt, uczuliśmy gwałtowną potrzebę snu. Reakcya bardzo naturalna, po nieskończenie długiej nocy, podczas której walczyliśmy ze śmiercią.
— Pewny jestem, że będę spał wybornie — rzekł Conseil.
— A ja już śpię! — odpowiedział Ned-Land.
Dwaj moi towarzysze wyciągnęli się na dywanie, i wkrótce w najgłębszy sen zapadli.
Ja nie tak łatwo uległem gwałtownej potrzebie snu. Do mojej głowy zbyt wiele cisnęło się myśli, zbyt wiele przedstawiało mi się pytań i zagadnień nie rozwiązanych, abym tak łatwo mógł zmrużyć powieki. Gdzie byliśmy? Jakaż dziwna i niepojęta siła nas niosła? Czułem, a przynajmniej zdawało mi się że czuję, jak przyrząd zanurzał się w najgłębsze warstwy morza. Widma mnie jakieś ścigały. W tem tajemniczem schronieniu dostrzegałem cały świat zwierząt nieznanych, których bratem rodzonym, żywym, poruszającym się i jak one wielkim, był ten statek podmorski… Wkrótce jednak mózg mój uspokoił się; wyobraźnia rozpłynęła się w niewyraźnej jakiejś, błędnej senności, i zapomniałem o wszystkiem, pogrążony w śnie głębokim.




  1. Duży nóż, jaki Amerykanie zwykle noszą przy sobie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.