Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nautilus.
Kapitan Nemo powstał, a ja poszedłszy za nim przez podwójne drzwi w głębi sali, wszedłem do pokoju takiej samej rozległości, jak ten który opuściłem.
Była to biblioteka. Wysokie z czarnego palisandru szafy inkrustowane miedzią, na szerokich swych półkach dźwigały znaczną liczbę książek jednostajnie oprawionych. Szafy te stały naokoło sali, według jej kształtu, a u stóp ich rozścielały się obszerne sofy, pokryte ciemną skórą, powyginane bardzo wygodnie — i ruchome pulpity, w miarę potrzeby dające się zbliżyć lub oddalić. Na środku stał wielki stół, a na nim mnóstwo broszur, pomiędzy któremi widać było kilka starych już dzienników. Światło elektryczne oblewało całość tę harmonijną, a padało z trzech kul nawpół wpuszczonych w ozdobny architektoniczne sufitu. Z prawdziwem zdziwieniem patrzyłem na tę salę tak dowcipnie urządzoną, i zaledwiem wierzył mym oczom.
— Kapitanie Nemo — rzekłem do mego gospodarza, który rozsiadł się na sofie; ta biblioteka przyniosłaby zaszczyt niejednemu z pałaców na lądzie stałym, i prawdziwie jestem zachwycony gdy pomyślę, że ona idzie z tobą w największe głębiny oceanu.
— Gdzież można znaleźć większą samotność, głębsze milczenie, panie profesorze? — odpowiedział kapitan Nemo. — Czy pański gabinet w muzeum może ci zupełniejszy zapewnić wypoczynek.
— Nie, panie i muszę dodać, że mój gabinet jest bardzo ubogim w porównaniu z pańskim. Pan tu posiadasz sześć do siedmiu tysięcy tomów…
— Dwanaście tysięcy, panie Aronnax. Są to jedyne węzły jakie mnie jeszcze łączą z ziemią. Lecz świat skończył się dla mnie w dniu, w którym mój Nautilus po raz pierwszy zanurzył się pod wodę. W tym dniu zakupiłem ostatnie tomy dzieł, ostatnie broszury, ostatnie dzienniki, i od tamtej chwili pragnę wierzyć, że ludzkość ani myśleć, ani pisać nie umie. Te książki, panie profesorze, są na twoje usługi; możesz z nich korzystać ile ci się spodoba.
Podziękowałem kapitanowi i zbliżyłem się dla przejrzenia biblioteki. Obfitowała ona w książki traktujące we wszystkich językach o nauce, moralności i literaturze — lecz nie dostrzegłem nigdzie ani jednego dzieła o ekonomii politycznej, która jak się zdawało, nie została dopuszczoną. Na uwagę zasługuje ten ciekawy szczegół, że wszystkie te książki ustawione były bez względu na języki, w których je napisano — a ta mieszanina dowodziła, że kapitan Nautilusa musiał czytać zarówno biegle wszystko co mu popadło w ręce.
Pomiędzy temi dziełami, zauważyłem dzieła mistrzów starożytnych i nowoczesnych: to jest wszystko co ludzkość najpiękniejszego stworzyła w historyi, poezyi, romansie i nauce — od Homera do Wiktora Hugo; od Ksenofonta do Micheleta, od Rabelais’ego aż do pani Sand. Nauka jednak przeważała; dzieła o mechanice, balistyce, hydrografii, meteorologii, geografii, geologii i t. p., zajmowały nie mniej miejsca jak dzieła dotyczące historyi naturalnej; zrozumiałem, że się niemi głównie kapitan zajmował. Widziałem tam kompletne dzieła takich pisarzy, jak: Humboldt, Arago, Foucault, Henryk Sainte-Claire-Deville, Chasles, Milne-Edwards, Quatrefages, Tyndall, Faraday, Berthelot, ksiądz Secchi, Petermann, kapitan Maury, Agassis, i t. d.; pamiętniki akademii nauk, buletyny różnych towarzystw geograficznych, i t. p. Pomiędzy dziełami Józefa Bertranda, jego książka „Założyciele astronomii.” wskazała mi jednę datę bardzo pewną; a ponieważ wiedziałem, że wyszła w ciągu 1865 roku, mogłem ztąd wnosić, że instalacya Nautilusa nie dalszej sięgała epoki. Tak więc od trzech lat dopiero najwyżej kapitan Nemo zaczął swój byt podwodny. Spodziewałem się zresztą, że jeszcze inne dzieła pozwolą mi bardziej stanowczo określić tę epokę; lecz miałem mieć dość czasu na to poszukiwanie, a nie chciałem opóźniać, dalszej przechadzki po cudownym Nautilusie.
— Dziękuję panu — rzekłem do kapitana — że mi pozwalasz używać tej biblioteki. Są to skarby wiedzy, a ja nie zaniedbam z nich korzystać.
— Ta sala nie samą jest tylko biblioteką; służy ona także i do palenia — rzekł kapitan.
— Do palenia? — zawołałem — więc można palić na tym okręcie?
— A naturalnie!
— To mnie skłania do mniemania, że pan zachowałeś stosunki z Havaną.
— Bynajmniej — odrzekł kapitan — przyjmij pan to cygaro, panie Aronnax, a chociaż ono nie pochodzi z Havany, będziesz z niego zadowolony jeśli jesteś znawca.
Przyjąłem podane mi cygaro, formą swoją, przypominające londressy; ale zdawało się być wyrobione z liści złotych. Zapaliłem je i wciągałem w siebie pierwsze jego dymki z namiętnością amatora, który nie palił od dwóch dni.
— To wyborne — rzekłem — ale to nie tytoń.
— Nie — odpowiedział kapitan — ten tytoń nie pochodzi ani z Havany, ani ze Wschodu. Jest to rodzaj porostu wodnego bogatego w nikotynę, którego mi trochę skąpo morze udziela. Ale nie zatęsknisz pan za swojemi londressami.
— O kapitanie! gardzę niemi od dnia dzisiejszego.
— Pal więc dowoli, i nie myśl o pochodzeniu tych cygar. Choć ich straż skarbowa nie kontrolowała, nie mniej przeto są dobre, jak mi się zdaje.
— Tem lepsze.
W tej chwili kapitan Nemo otworzył drzwi, będące naprzeciw tych któremi wszedłem do biblioteki i weszliśmy do salonu bardzo dużego i oświetlonego wspaniale. Był to obszerny czworobok długi na dziesięć metrów, szeroki na sześć. a na pięć wysoki. Świetlny sufit lekkiemi przyozdobiony arabeskami, rozrzucał jasne i łagodne światło na wszystkie cuda nagromadzone wtem muzeum. Było to rzeczywiście muzeum, w którem ręka rozumna, hojna, zgromadziła wszystkie skarby natury i sztuki z tym nieładem artystycznym, jakim się odznaczają pracownie malarzy.
Ze trzydzieści obrazów mistrzowskich w ramach jednostajnych, oddzielonych tylko od siebie iskrzącemi się pękami emblematycznemi, zdobiło ściany okryte tkaniną mającą desenie w stylu surowym. Były tam płótna co najwyższej wartości, które po większej części podziwiałem już dawniej, w zbiorach prywatnych europejskich i na wystawach obrazów. Różne szkoły malarskie dawnych mistrzów, były tu reprezentowane taką naprzykład „Madonną” Rafaela, „Dziewicą” Leonarda da Vinci, „Nimfą” Corregia, „Kobietą” Tycyana, „Adoracyą” Veronesa, „Wniebowzięciem” Murilla, „Portretem” Holbeina, „Mnichem” Valasqueza, „Męczeństwem” Ribeiry, „Jarmarkiem” Rubensa. Były jeszcze dwa „krajobrazy” flamandzkie Teniersa, trzy niewielkie „obrazki rodzajowe” Gérarda Dow, Metsu’a, Pawla Pottera; dwa płótna Géricault’a i Prud’hona, kilka widoków morskich Backuysena i Verneta. Z dzieł młodszego malarstwa odznaczały się obrazy podpisane przez: Delacroix, Ingrès, Decamp, Troyon, Meisonnier, etc. Kilka zmniejszonych posągów z marmuru lub bronzu, skopiowanych z najpiękniejszych wzorów starożytności, wznosiło się na piedestałach po rogach tego wspaniałego muzeum. Otumanienie, jakie mi przepowiedział dowódzca Nautilusa, zaczęło już ogarniać mój umysł.
— Panie profesorze — rzekł wtedy ten niepojęty człowiek — wybacz mi pan, że tak bez ceremonii pana przyjmuję i nieporządek, jaki panuje w tym salonie.
— Panie — odpowiedziałem — nie badając kto jesteś, czy niewolno mi w panu odgadnąć artystę?
— Co najwięcej, to amatora. Lubiłem kiedyś zbierać te piękne dzieła ręki ludzkiej; chciwie poszukiwałem, szperałem niestrudzony i zdołałem zgromadzić nieco przedmiotów wysokiej wartości. Są to ostatnie moje wspomnienia z tej ziemi, która umarła dla mnie. W moich oczach, wasi artyści tegocześni są już starożytni, jakby istnieli przed dwoma lub trzema tysiącami lat. Mistrze nie mają wieku.
— A ci muzycy? — rzekłem, wskazując na partycye Webera, Rossiniego, Mozarta, Beethovena, Haydna, Meyerbeera, Herolda, Wagnera, Aubera, Gounoda i wielu innych, rozrzuconych na wielkich rozmiarów fortepianie i organie zarazem, zajmującym jednę ścianę salonu.
— Ci muzycy — odpowiedział kapitan — są to współcześni orfeusze, bo różnice chronologiczne zacierają się we wspomnieniu zmarłych, a ja zamarłem, panie profesorze, tak samo jak twoi przyjaciele, którzy spoczywają na sześć stóp pod ziemią.
Kapitan Nemo zamilkł i zdawał się być głęboko pogrążonym w swojej zadumie; żywo wzruszony patrzyłem na niego, rozbierając w milczeniu dziwne zmiany jego fizyonomii. Wsparty na łokciach o kosztowny stolik mozajkowy, nie widział mnie, albo też zapomniał o mojej obecności; szanowałem tę zadumę, i przepatrywałem zbiór ciekawości bogacących salon.
Obok dzieł sztuki, rzadkości przyrody ważne zajmowały miejsce. Były to głównie rośliny, muszle i inne produkcye oceanu, które zapewne poznajdywał kapitan osobiście. W pośrodku salonu wodotrysk oświecony światłem elektryczem, spadał do zbiornika utworzonego z olbrzymiej trydakny. Muszla ta należąca do największego z mięczaków bezgłowych, miała brzegi ślicznie ufalowane, a obwód jej wynosił około sześciu metrów, była więc znacznie większa niż owe piękne trydakny, które Rzeczpospolita Wenecku darowała Franciszkowi I-mu, a które ten monarcha złożył w kościele świętego Sulpicyusza w Paryżu, gdzie z nich zrobiono dwie olbrzymie kropielnice.
W około tego zbiornika, za szybami oprawnemi w okucie mosiężne, były ustawione i opatrzone napisami najrzadsze płody morskie, jakie kiedykolwiek naturalista oglądał. Można pojąć mój profesorski zachwyt.
Dział zwierzokrzewów przedstawiał nadzwyczaj ciekawe okazy polipów i jeżokorów. Z pierwszy „tubipory” (organki), wachlarzowate gorganie, miękkie gąbki syryjskie, członkowaty izys molucki, pannatula zwana piórem morskiem, dziwna wirgularya z morza norwegskiego; dalej przeróżne „madrepory,” które mistrz mój Milne-Edwards tak umiejętnie rozklasyfikował na sekcye, a pomiędzy któremi dostrzegłem śliczne flabelliny, oczkowce zwane koralem białym — wreszcie wszystkie te ciekawe gatunki polipów, których nagromadzenie tworzy wyspy, i z których znowu kiedyś powstaną lądy. Z jeżokorów odznaczających się kolczystą swą powłoką, gwiazdy morskie, pentakryny komatule, jeżowce, holuturye i t. d., tworzyły bogatą kolekcyę tego działu gatunków.
Konchyliolog nieco nerwowy, stanąłby niewątpliwie jak wryty, przed liczniejszemi jeszcze okazami z działu mięczaków. Brakłoby mi czasu, gdybym chciał opisywać zbiór ten nieoszacowany. Wymienię tylko dla pamięci — ozdobny „młot królewski” z oceanu Indyjskiego, w regularne plamy tak żywo odbijające od tła czerwono brunatnego; „spondylus cesarski” świetnej barwy, cały najeżony długiemi kolcami, rzadkość niesłychana w zbiorach europejskich. Ceniłem go na dwadzieścia tysięcy franków. „Młot pospolity” z mórz Nowej Holandyi, o który także nie łatwo; podzwrotnikową „senegalską skruszelkę” — delikatną, białą muszlę dwuskorupną, co jak bańka mydlana od dmuchnięcia zdaje się pryśnie; kilka jawańskich gatunków „kropideł sitkowatych,” w kształcie rurki wapiennej o wywiniętym fryzowanym brzegu, zasklepionej wypukłem denkiem poprzebijanem dziurkami, jak w koneweczce ogrodniczej. Dalej cały szereg „wartołków“ (Trochus), to zielonawo-żółtych z mórz amerykańskich, to różowo-brunatnych, z wód Nowej Holandyi; to o skrętach dachówkowatych z zatoki meksykańskiej, to jeszcze inne australskie. Wreszcie ze wszystkich najrzadszy „wartołek” ostrogowaty z Nowej Zelandyi. Innych nawet rodzajów nie wyliczyć; owe „turbanki, ”littoryny,” „delfinule,” „jantyny,” „owula,” „olinsy,” „woluty,” „porcelanki” używane za monetę w Afryce i Indyach, „miry,” „purpury,” „arfy,” „murezy,” „wieżyczki,” „wrzecionki,” „skrzydłacze,” „patelki,” „trąby Trytona;” owe prześliczne wzorzyste „stożki,” jak ów mało komu znany cocnodulli, i wszystkie odmiany porcelanowatych, a między niemi najdroższa z muszel oceanu Indyjskiego gloria maris (chwała morza).
Obok, w osobnych przedziałach rozwijały się sznury najpiękniejszych pereł, w świetle elektrycznem ognistemi migoczących iskrami; pereł różowych znajdowanych w skrzelicy (pinna) z morza Czerwonego, pereł zielonych ze ślimaka haliotis inis, pereł żółtych, niebieskich, czarnych — rzadkości dostarczanych przez różne mięczaki wszystkich oceanów; nakoniec kilka okazów pereł nieocenionej wartości, wysączanych przez najrzadsze muszle perłowe. Niektóre były większe od gołębiego jaja, i warte były tyleż a może więcej niż ta, którą podróżnik Tavernier sprzedał szachowi perskiemu za trzy miliony — a miały pierwszeństwo przed ową perłą imana Maskatu, którą miałem dotąd za niedorównaną.
Tak więc niepodobna było oznaczyć cyfrą wartości tego zbioru. Kapitan Nemo musiał wydać miliony na nabycie tych różnych okazów, i pytałem się sam siebie, zkąd on czerpał możność zadawalniania swej fantazyi zbieracza, gdy nagle przerwały mi te jego wyrazy.
— Rozpatrujesz się pan w moich muszlach, panie profesorze; rzeczywiście mogą, one zainteresować naturalistę. Lecz dla mnie mają one jeden powab więcej, bom je zebrał wszystkie własną ręką, a niema morza na kuli ziemskiej w którembym nie czynił poszukiwań.
— Rozumiem kapitanie, rozumiem tę rozkosz przebywania w pośród tylu bogactw. Jesteś pan z liczby tych, którzy sami swoje skarby zgromadzili. Żadne muzeum w Europie nie posiada podobnego zbioru tworów oceanu. Ale wyczerpię moje całe podziwienie dla tych zbiorów, to mi nie zostanie sił do podziwiania okrętu niosącego te ciekawości! Nie chcę bynajmniej przenikać tajemnic pańskich; przyznam się jednak, żem ciekawy niezmiernie poznać siłę poruszającą Nautilusa, przyrządy pozwalające nim kierować, potężny czynnik, który go ożywia. Na ścianach tego salonu widzę porozwieszane narzędzia, których przeznaczenia nie znam jeszcze: czy mogę wiedzieć?…
— Panie Aronnax — odrzekł mi kapitan Nemo — mówiłem panu, że będziesz zupełnie swobodnym na moim okręcie, żadna przeto część Nautilusa nie jest panu wzbronioną. Możesz go więc rozpatrywać, we wszystkich szczegółach, a ja chętnie dam panu wszelkie objaśnienia.
— Nie wiem jak mam panu podziękować, ale nie myślę nadużywać grzeczności pańskiej. Chciałbym tylko wiedzieć do czego służą te narzędzia fizyczne.
— Takie same narzędzia znajdują się w moim pokoju, i tam to właśnie będę miał zaszczyt wyjaśnić panu ich użycie. Lecz najprzód chodź pan obejrzeć przygotowaną dla siebie kajutę; powinieneś pan przecie widzieć, jak będziesz mieszkał na Nautilusie.
Poszedłem za kapitanem przez jedne ze drzwi w każdej ścianie salonu będących, na korytarz okrętowy. W stronie przodu okrętowego znalazłem nie kajutę, ale pokoik elegancki z łóżkiem, toaletą i różnemi innemi meblami. Było za co podziękować mojemu gospodarzowi.
— Pański pokój przytyka do mojego — rzekł otwierając drzwi — a mój prowadzi do salonu, któryśmy tylko co opuścili.
Wszedłem do pokoju u kapitana. Miał on pozór bardzo surowy, prawie klasztorny. Stało tam łóżko żelazne, stolik do pracy, kilka sprzętów pomocnych przy ubieraniu się — wszystko oświetlone półświatłem. Nic coby ku wygodzie służyło. Tylko co koniecznie potrzebne.
Kapitan Nemo wskazał mi krzesło.
— Racz pan usiąść — rzekł do mnie.