Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXV.

Podwale i wieloryby.

Nocą z 13-go na 14-ty marca Nautilus wrócił do kierunku na południe. Mniemałem że doszedłszy do przylądka Horn, zwróci się na zachód i puści się na ocean Spokojny, by tam zakończyć swą drogę naokoło ziemi. Stało się inaczej; popłynęliśmy dalej ku Australii! Więc gdzież się udamy? do bieguna. To szaleństwo! Zacząłem przypuszczać, że zuchwalstwa kapitana Nemo usprawiedliwią obawy Ned-Landa.
Od niejakiego czasu nie rozpowiadał mi już Kanadyjczyk o swych projektach ucieczki: stał się małomówny, milczący prawie. Widziałem, że niewola ciężyła mu niezmiernie, że się w nim gromadziły burze gniewu. Jego oczy płonęły ciemnym ogniem gdy spotkał kapitana — i obawiałem się ciągle, aby gwałtowność wrodzona Kanadyjczyka, nie powiodła go do jakiego wybuchu.
Dnia 14-go przyszedł z Conseilem do mej kajuty; zapytałem ich co mi powiedzą.
— Mam panu zrobić jedno maleńkie pytanie — rzekł Ned Land.
— I owszem, słucham.
— Jak też pan myśli, ilu ludzi jest na pokładzie Nautilusa?
— Nie umiem na to odpowiedzieć, mój przyjacielu.
— Zdaje mi się, że obsługa tego tatku nie wielu potrzebuje ludzi.
— Zapewne — odpowiedziałem; — zdaje mi się, według tego jak jest urządzony, że dwunastu ludzi powinnoby mu wystarczyć.
— Zapewne — rzekł Kanadyjczyk — coby ich tu więcej robiło!
— Coby ich tu więcej robiło? — zagadnąłem.
Patrzyłem bystro w oczy Kanadyjczykowi, zgadując jego zamiary.
Nautilus, jak mi się zdaje ze wszystkiego. nietylko jest statkiem ale i schronieniem dla tych, którzy jak i kapitan Nemo, zerwali ze światem.
— Być to może — wtracił Conseil; — ale koniec końców Nautilus może pomieścić pewna tylko liczbę ludzi, i możeby pan umieli ich obliczyć?
— A to jakim sposobem, Conseilu?
— Przez kombinacyę. Znając objem statku, a więc i ilość powietrza jaką zawiera; wiedząc z drugiej strony, ile go każdy człowiek zużywa przez oddychanie, można coś wnosić o konieczności jakiej Nautilus ulega, wypływania co dwadzieścia cztery godzin na powierzchnię…
Conseil nie skończył co chciał powiedzieć, alem odgadł resztę.
— Rozumiem — rzekłem; — ale ten rachunek, łatwy zresztą do zrobienia, da cyfrę bardzo niepewną.
— Mniejsza o to — rzekł Ned-Land z naciskiem.
— A więc rachujmy. Każdy człowiek potrzebuje na godzinę tyle kwasorodu, ile go się zawiera w stu kwartach powietrza; a więc w ciągu dwudziestu czterech godzin zużywa dwa tysiące czterysta kwart powietrza. Poszukajmy teraz, ile razy objętości Nautilusa zmieści się dwa tysiące czterysta kwart powietrza.
— Otóż to właśnie! — wtrącił Conseil.
— Objętość tego statku wynosi tysiąc pięćset tonnów, a jeden ton znaczy tysiąc kwart; zatem Nautilus zawiera w sobie milijon pięćkroć sto tysięcy kwart, co podzieliwszy przez dwa tysiące czterysta… (policzyłem szybko za pomocą ołówka) otrzymamy na iloraz sześćset dwadzieścia pięć. Zatem powietrze zawarte w Nautilusie, mogłoby wystarczyć dla sześciuset dwudziestu pięciu ludzi przed dwadzieścia cztery godziny.
— Sześćset dwudziestu pięciu! — wykrzyknął Ned.
— Pewnym jednak być można, że załoga, dowódzcy i my wreszcie, nie stanowimy wszyscy razem, ani dziesiątej części tej liczby.
— I to za wiele na trzech! — mruczał Conseil.
— Tak więc mój kochany Nedzie, musisz być cierpliwy.
— Mało jest powiedzieć cierpliwy — trzeba być zrezygnowanym.
Conseil dobrze powiedział.
— Ale przecież — dodał Conseil — niepodobna aby ten kapitan Nemo płynął ciągle na południe; będzie się musiał zatrzymać, choćby u samych lodów — wówczas wróci na cywilizowańsze morza. Wtenczas pomyślimy o spełnieniu naszych zamiarów.
Kanadyjczyk wstrząsnął głową, potarł dłonią czoło, i odszedł nic nie mówiąc.
— Niech mi wolno będzie zrobić jedną uwagę — rzekł wówczas Conseil; — ten biedny Ned ciągle myśli tylko o tem, czego mieć nie może. Dawniejsze jego życie ciągle mu przychodzi do głowy, i żałuje wszystkiego czego musi sobie odmówić. Gniotą go dawne wspomnienia i dla tego jest smutny. Co on tu ma do roboty? Ani on taki uczony jak pan, ani kocha się tak jak my w osobliwościach morza; poświęciłby wszystko, aby się dostać do jakiej knajpy, w swym kraju.
Zapewne że jednostajność życia na Nautilusie, nieznośną musiała być dla Kanadyjczyka przywykłego do żyda swobodnego i czynnegl. Mało co zdarzało się takiego, coby go głęboko zająć moglo. Przecież tego dnia właśnie zdarzyło się coś, co mu przypomniało piękne jego dni oszczepnika.
Około jedenastej rano Nautilus płynący po powierzchni, wpadł między trzodę wielorybów — co mnie bynajmniej nie zdziwiło, bom wiedział że te zawzięcie prześladowane zwierzęta, schroniły się w okolice pod wysokiemi szerokościami położone.
Wieloryb ważną gra rolę w świecie morskim, a jego wpływ na odkrycia geograficzne był znakomity. Upędzający się za wielorybem, Baskowie zrazu, potem Asturyjczycy, dalej Anglicy i Holendrzy, ośmielili się do oceanu; wieloryby to prowadziły ich z jednego końca ziemi w drugi. Wieloryby lubią zamieszkiwać morza australskie i lodowate; stare legendy utrzymują nawet że rybacy upędzali się za niemi aż o siedm mil od bieguna północnego. Być może że tak nie było, ale za pewne będzie; polując na wieloryby, ludzie dotrą do bieguna północnego i południowego, punktów ziemi nieznanych sobie dotąd.

Siedzieliśmy na wierzchu statku podczas morza zupełnie spokojnego. Kanadyjczyk pierwszy dostrzegł, a on nie mógł się omylić, wieloryba na widnokręgu w stronie wschodniej. Wpatrzywszy się pilnie, można było widzieć jego grzbiet czarniawy, wznoszący się i kryjący na przemian, o jakie pięć mil od Nautilusa.
— Ach! — zawołał Ned-Land — gdybym był teraz na pokładzie jakiego statku wielorybiego! Dopieroż miałbym rozkosz! Ogromny to jakiś egzemplarz! patrzcie państwo jak potężne biją z jego otworów strumienie wody. Niech djabli porwą, że człowiek siedzi tu jak przykuty na tym kawałku blachy!
— Widzę żeś jeszcze nie zapomniał twoich dawnych nawykmień, przyjacielu!
— Alboż może który wielorybnik zapomnieć swego zawodu? Czy się kiedykolwiek znudzą wzruszenia jakich się przy polowaniu na wieloryby doznaje?
— Pewnieś nigdy nie polował na tych wodach?
— Nigdy, panie profesorze; tylko na morzach północnych, tak w cieśninie Beringa jak i w cieśninie Davisa.
— Zatem nie znasz się jeszcze z wielorybami australskiemi. Tamte północne nie odważyłyby się przejść przez gorące wody równika.
— Co też pan mówi, panie profesorze! — rzekł Kanadyjczyk z niedowierzaniem.
— Mówię co i jak jest.
— A to dopiero! a przecież ja sam, nie dawniej jak półtrzecia roku temu, schwytałem blisko Grenlandyi wieloryba mającego jeszcze w sobie oszczep jednego z wielorybników z cieśniny Beringa. Pytam się pana czy to być mogło, aby wieloryb uderzony oszcepem na zachodzie Ameryki, dostał się na wschodnią jej stronę, jeśli nie przepłynął około przylądka Horn, lub przylądka Dobrej Nadziei, a więc nie przebył równika?
— Ja myślę to samo co i nasz przyjaciel Ned! — wtrącił Conseil — i ciekawym co pan na to powie.
— Pan powie to — odparłem — że wieloryby trzymają się pewnych miejsc, a gatunki ich żyją tylko w pewnych właściwych im morzach, których nigdy nie opuszczają. Jeśli jeden z nich przeszedł z cieśniny Beringa do cieśniny Davisa, to dla tego że jest przejście północne między temi dwoma morzami, czy to od strony Ameryki czy od strony Azyi.
— Czy ja mam temu wierzyć? — zapytał Kanadyjczyk przymrużając jedno oko.
— Trzeba wierzyć, kiedy pan profesor mówi — odpowiedział Conseil.
— Ale czyż to zaraz znaczy, że jeślim nigdy nie polował w tych tu stronach, to już nie znam się z tutejszemi wielorybami.
— Ja tak utrzymuję, mój przyjacielu.
— To jedna racya więcej, żeby się z niemi zapoznać — zauważył Conseil.
— Patrz, patrz! — krzyknął Kanadyjczyk głosem wzruszonym — zbliża się do nas! idzie ku mnie, kpi sobie ze mnie! Wie że mu nic zrobić nie mogę!
Ned tłukł nogą o pokład; ręka jego drgała, jak gdyby w istocie trzymał w niej oszczep.
— Czy te zwierzęta równie są wielkie — zapytał — jak te co żyją w morzach północnych?
— Prawie równie wielkie — odpowiedziałem.
— O! bo ja panie widziałem ogromne wieloryby! takie, które były blizko sto stóp długie. A słyszałem że są przy wyspach Alenckich hullemoki i umgaliki długie na stóp sto pięćdziesiąt.
— Przesadzono najpewniej, kochany Nedzie. Tamte zwierzęta nie są to prawdziwe wieloryby, mają płetwy na grzbiecie, i tak samo jak i podwale, czyli kaszaloty, mniejsze są od wielorybów morza Północnego.
— Ach! oto coraz bliżej nas podpływa — wołał Kanadyjczyk nie spuszczający oka z morza; — idzie prosto na nas! Pan mówisz o podwalu jakby o jakiem drobnem stworzeniu, a jednak ja słyszałem że i one bywają ogromne. A jakie one mają być mądre! podobno niektóre z nich okręcają się roślinami wodnemi, żeby ich nie wypatrzono, żeby myślano że to wysepka. Ludzie wysiadają na nie jak na ląd, usadawiają się tam, rozpalają ogień…
— Budują na nich domy — dorzucił Conseil.
— A ma się rozumieć! — dodał śmiejąc się Ned-Land. Aż nagle zwierzę zanurza się w wodę, i zabiera z sobą mieszkańców na dno.
— Mówił o tem wszystkiem sławny na morzu podróżnik, Sinbald — dodałem śmiejąc się jak i inni. — Widać mój Ned-Landzie, że lubisz historyjki o nadzwyczajnościach. Co to musiały być za olbrzymie podwale! przecież nie wierzymy temu wszystkiemu.
— Panie naturalisto — odparł Ned-Land — kiedy idzie o wieloryby, to wszystkiemu wierzyć można. Patrz pan jak on sunie… a jak się ukrywa!… Mówią że te zwierzęta mogą opłynąć świat w piętnaście dni.
— Nie powiem, że to być nie może.
— Ale tego pan pewnie nie wie, panie Aronnax, że zaraz po stworzeniu świata wieloryby mogły pływać jeszcze prędzej.
— Doprawdy — a to dla czego?
— Bo wówczas ruszały ogonem na poprzek, w prawo i w lewo. Gdy jednak Stwórca z obaczył że za prędko pływają, spłaszczył im ogon wręcz przeciwnie temu, jak miały go spłaszczony dawniej, i teraz poruszają nim i biją wodę z góry na dół, ze szkodą swej szybkości.
— A to doskonale! — rzekłem — a przybierając dawniejszy ton Kanadyjczyka — dodałem: —— Mamże temu wierzyć?
— Nie koniecznie — odpowiedział Ned — nie więcej jak i w to gdybym powiedział, że bywają wieloryby długie na 300 stóp, a ważące 100.OOO funtów.
— Byłoby to bardzo wiele — odparłem. — A jednak muszą być niektóre ogromne, skoro jak utrzymują niektórzy, można mieć z jednego wieloryba sto dwadzieścia beczek tranu.
— Tyle to już i ja widziałem — rzekł Ned-Land.
— Wierzę temu, jak i temu że niektóry wieloryb równa się ogromnym stu słoniom. Pomyślcie tylko co za potęga, taka machina rzucona z całą szybkością!
— A czy to prawda — zapytał Conseil — że wieloryb może zatopić okręt?
— Okręt, nie zdaje mi się, choć opowiadają że w 1820 r. właśnie na tych samych morzach południowych na których jesteśmy, wieloryb rzucił się na okręt Essex i odepchnął go z taką gwałtownością, że statek ten odskoczył z szybkością czterech metrów na sekundę. Woda dostała się do niego od tyłu, i okręt zatonął prawie zaraz.
Ned spojrzał na mnie filuternie:
— Jam także poznał, co to jest uderzenie ogona wielorybiego — rzekł — rozumie się, że w moją łódź tylko. Ja i moi towarzysze wylecieliśmy w górę na sześć metrów. Ale to chyba był maleńki wielorybek, przy tym wielorybie o którym mówi pan profesor.
— Czy te zwierzęta długo żyją? — zapytał Conseil.
— Tysiąc lat — odpowiedział bez namysłu Kanadyjczyk.
— A zkąd wiesz o tem?
— Bo tak mówią.
— A dla czego tak mówią?
— Do wiedzą.
— Nie, mój kochany, nie wiedza, tylko przypuszczają, opierając się na rozumowaniu. Po raz pierwszy zaczęto polować na wieloryby, jest temu lat czterysta. Zwierzęta te były ogromniejsze wówczas niż dzisiaj. Dosyć więc naturalnie przypuszczać można, że mniejszy wzrost dzisiejszych pochodzi ztąd, iż nie dają im czasu wyrosnąć jak należy. Dla tego Buffon powiedział, że one mogą i powinny żyć tysiąc lat. Rozumiecie mnie?
Ned-Land nie słyszał, bo nie słuchał; pożerał oczami wieloryba zbliżającego się ciągle.
— Ah! — zawołał — to nie jeden wieloryb: jest ich tam dziesięć czy dwadzieścia — gromada cała! A ja nic nie mogę zrobić jakbym miał ręce i nogi zawiązane!
— Ależ — zauważył Conseil — trzeba iść do kapitana prosić, żeby pozwolił zapolować.
Jeszcze nie skończył, a już Ned zsunął się otworem do wnętrza statku i poleciał szukać kapitana. Niebawem przybyli obaj na pokład zewnętrzny.
Kapitan przypatrywał się gromadzie wielorybów, igrających może milę od Nautilusa.
— To wieloryby australskie — rzekł; — statki wielorybnicze majątekby tu znalazły.
— A więc panie kapitanie — odezwał się Ned — nie mógłbym ja zapolować, na nie, choćby dla tego tylko, abym nie zapomniał mego rzemiosła dawnego?
— Na co się zdało polować dla samego tylko zabijania? — rzekł kapitan; — nie potrzebujemy tranu.
— A jednak pozwoliłeś pan upędzać się na morzu Czerwonem za dugongiem!
— Bo chciałem dać mej załodze świeżego mięsa, tutaj zaś byłoby to zabijać dla zabijania tylko. Wiem ci ja dobrze, że ludzie przywłaszczają sobie ten przywilej, ale ja nie pozwalam na takie zabawki mordercze. Podobni tobie, mości Nedzie, zabijając wieloryby, stworzenia dobre i nieszkodliwe, spełniają czyn naganny; a już wypleniono bardzo w zatoce Baffińskiej użyteczne te zwierzęta. Daj pokój tym biedakom. Dosyć oni mają naturalnych nieprzyjaciół, podwalów czyli kaszalotów, szpadników, piły, żebyś jeszcze i ty mości Ned, chciał bić na nich.
Łatwo sobie wyobrazić jaką miał minę Ned-Land, słuchając tej lekcyi moralności. Na co się zdały zapalonemu myśliwemu takie wyrazy? Ned patrzył na kapitana, i widocznie go nie rozumiał. A jednak kapitan miał słuszność — bo zacięte i nierozważne prześladowanie wielorybów sprawi, że nadejdzie czas w którym nie będzie już wielorybów w oceanie.
Ned-Land gwizdał sobie z cicha piosnkę amerykańską Yankee doodle, włożył ręce w kieszenie, i odwrócił się tyłem do nas.
Kapitan przypatrywał się ciągle gromadzie wielorybów, i rzekł do mnie:
— Miałem słuszność mówiąc, że nie licząc człowieka, wieloryby mają dosyć naturalnych nieprzyjaciół; te oto będą miały niezadługo do czynienia z groźnemi przeciwnikami. Widzisz pan, panie Aronnax, tam pod wiatr o ośm mil może od nas, te czarne, poruszające się punkta?
— Widzę kapitanie.
— Są, to podwale, straszne zwierzęta! Spotykałem niekiedy ich gromady po dwieście lub trzysta sztuk liczące. O! te należy wytępiać, bo to są okrutne i złośliwe stworzenia.
Na te słowa Kanadyjczyk obrócił się nagle.
— A więc panie kapitanie — rzekłem — pozwól mu spróbować dla dobra samych wielorybów.
— Na co się narażać panie profesorze? Nautilus sam im poradzi. Ma on ostrogę stalową, która tyle znaczy przynajmniej, co oszczep Ned-Landa, zdaje mi się. Ned-Land nie żenował się; wzruszył ramionami, co miało znaczyć: „kto kiedy słyszał, żeby ostrogą statku uderzać na takie stworzenia, kiedy można oszczepem?”
— Czekajże panie Aronnax — rzekł kapitan: — zobaczysz pan polowanie, jakiego nie widziałeś jeszcze. Będę bez litości dla tych okrutnych istot, bo to tylko paszczęka i zęby!
„Paszczęka i zęby!” nie można było lepiej określić podwala mięsożernego, dochodzącego niekiedy dwadzieścia pięć metrów długości. Ogromna głowa tego potwora morskiego, zajmuje około trzeciej części całego ciała. Lepiej jest on uzbrojony niż wieloryb, mający tylko szczękę górną zaopatrzoną fiszbinem, kiedy tamten ma dwadzieścia pięć zębów grubych, wysokich na dwadzieścia centymetrów, okrągłych i zaostrzonych, z których każdy waży dwa funty. W górnej części ogromnego tego łba, i w wielkich zaklęsłościach poprzegradzanych ścianami chrząstkowatemi, znajduje się trzysta do czterechset kilogramów najkosztowniejszego tranu wielorybiego. Podwal czyli kaszalot jest zwierzęciem niezgrabnem, ssącem raczej niż rybą; budowie jego zdaje się czegoś brakować z lewej strony — widzi zaś tylko prawem okiem.
Potworna gromada podwalów zbliżała się ciągle; dojrzała wieloryby i myślałą rzucić się na nie. Z góry można było być pewnym że kaszaloty zwyciężą, bo i lepiej są zbudowane do walki ze spokojnym nieprzyjacielem, i dłużej mogą wytrwać pod wodą bez wypływania na powierzchnię dla oddechu.
Czas było biedz na pomoc wielorybom. Nautilus zanurzył się; ja, Ned i Conseil, zasiedliśmy przy szklannych ścianach salonu. Kapitan Nemo poszedł do klatki sternika, by kierować swym statkiem jako narzędziem zniszczenia. Wkrótce poczuliśmy przyspieszone uderzenia śruby dla zwiększenia szybkości statku.
Walka podwalów z wielorybami już się rozpoczęta, gdy Nautilus nadbiegł i zwrócił się tak, by rozdzielić gromadę napastników. Mało one zrazu zdawały się zwracać uwagi na nowego potwora, mięszającego się do walki; ale wkrótce musiały się strzedz jego ciosów.
Co za spotkanie! Sam Ned-Land wkrótce dał się porwać zapałowi i zaczął przyklaskiwać. Nautilus stał się straszliwym oszczepem miotanym ręką kapitana. Ciskał się na te masy mięsiste i przecinał je na pół, zostawiając za sobą drgające dwie części zwierzęcia. Nie czuł nawet potężnych uderzeń ogonów tłukących jego boki, ani tych których sam dokonywał. Zabiwszy jednego podwala, rzucał się na drugiego obracając się na miejscu, żeby mu nieprzyjaciel nie umknął; posuwał się, cofał, zagłębiał się ze ściganym przeciwnikiem, wracając w górę gdy tamten wracał, zadając mu cios w pół lub ukośnie, przecinając lub rozdzierając, przebijając swoją straszliwą ostrogą.
Straszna rzeź i łoskot na powierzchni fal! Słychać było szczególny jakiś gwizd rozgniewanych potworów i właściwe im w przerażeniu chrapanie. Wśród warstw wody tak głębokich, że zwykle bywają spokojne, ogony tych zwierząt sprawiały kołysanie się fal jak na powierzchni.
Walka której kaszaloty nie mogły uniknąć, trwała z godzinę. Łączyły się one niejednokrotnie, i uderzały razem na statek jakby go własnym ciężarem zgnieść chciały. Przez szyby Nautilusa widać było ogromne ich paszcze wyłożone zębami, i groźne ich spojrzenia. Ned-Land nie mógł się powściągnąć, by im nie grozić i nie złorzeczyć. Usiłowały zająć paszczą nasz statek, jak psy dopadające dzika pod lasem. Ale Nautilus porywał je z sobą, unosił w górę lub zatapiał, nie czując ich ciężaru, tem mniej ich tłoczenia.
Nareszcie przerzedziła się gromada podwalów, fale uspokoiły się. Wypłynęliśmy na powierzchnię, otworzono wyjście i wstąpiliśmy na pokład.
Morze pokryte było pokaleczonemi trupami. Gwałtowny jaki wybuch nie zdołałby bardziej porozdzierać, poszarpać tych mas mięsnych. Pływaliśmy wśród ciał olbrzymich, niebieskawych na grzbiecie, białawych pod brzuchem, i jakby garbatych od ogromnych na nich narośli. Kilku podwalów widać było na horyzoncie, jak uciekały przerażone. Na przestrzeni kilku kilometrów morze rumieniło się od krwi, wśród której pływał Nautilus.
— A cóż mości Ned-Land? — rzekł kapitan przystępując do nas.
— A cóż! panie kapitanie — odrzekł Kanadyjczyk uspokojony już ze swego uniesienia; — było to straszliwe do widzenia! Ale ja nie jestem rzeźnikiem, tylko myśliwym — a to była rzeź.
— Była to rzeź zwierząt złoczyńczych — odpowiedział kapitan; — Nautilus to nie nóż przecie.
— Już ja wolę mój oszczep — odparł Kanadyjczyk.
— Każdy używa swej broni — rzekł kapitan patrząc znacząco na Ned-Landa.
Ten ostatni gotów był posunąć się do jakiej gwałtowności, z którejby smutne skutki wyniknąć mogły. Ale gniew jego zesłabł na widok wieloryba, do którego się Nautilus właśnie zbliżał.
Zwierzę to nie uniknęło zębów kaszalota. Był to wieloryb australski, z głową spłaszczoną, całkowicie czarną. Leżał na bok, nieżywy; jego brzuch popłatany był paszczęką napastniczego nieprzyjaciela! U poszarpanych płetw wieloryba trzymał się jeszcze mały wielorybek, także nieżywy. Przez jego pysk otwarty przelewała się woda, szemrząc uderzana o fiszbiny.
Kapitan kazał skierować statek tuż obok trupa wieloryba. Dwaj jego ludzie weszli na zwierzę, i z wielkiem mojem podziwieniem wydobywali z rozpłatanej piersi wszystko znajdujące się w niej mleko, którego było dwie albo trzy beczki.
Kapitan ofiarował mi filiżankę tego mleka, ciepłego jeszcze. Zdobyłem się na oświadczenie, że mleko to jest wyborne, i że niczem się me różni od krowiego.
Przyznałem że tak jest, gdym skosztował. Była to więc pożyteczna zdobycz dla osady; bo można było mieć z tego mleka masło lub ser, urozmaicające pożywienie na statku.
Z niepokojem zauważyłem, że od tego dnia usposobienie Ned-Landa dla kapitana stało się jeszcze gorsze niż było dotąd. Postanowiłem zbliska czuwać nad mową i gestami Kanadyjczyka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.