Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Morze Sargaskie.
Nautilus nie zmienił kierunku. Cała więc nadzieja powrotu na morza europejskie, upadla na teraz. Płynęliśmy na południe, nie wiedząc dokąd nas kapitan prowadzi.
Dnia, tego przebyliśmy osobliwą część oceanu Atlantyckiego. Wiadomo, że istnieje wielki prąd wody gorącej, znany pod nazwą Gulf-Stream. Wybiegłszy z pod Florydy, zwraca się ku Szpicbergowi, ale nim dojdzie do zatoki Meksykańskiej, dzieli się pod 44° szerokości północnej na dwa ramiona. Jedno główniejsze z nich, rzuca się ku wybrzeżom Irlandyi i Norwegii, a drugie zwraca się ku południowi na wysokości wysp Azorskich — i potrąciwszy brzegi Afryki, opasując podłużny owal, wraca ku Antyllom. To drugie ramię zdaje się być raczej naramiennikiem, otaczającym swemi ogniwami wody gorącej, część morza zimną, spokojną, nieruchomą, która się nazywa morzem Sargaskiem. Jestto prawdziwe jezioro na otwartym Atlantyku; wody wielkiego prądu potrzebują trzech lat by je obiedz w około.
Właściwie mówiąc, morze Sargaskie pokrywa całą zatopioną Atlantydę. Niektórzy autorowie utrzymują nawet, że liczne rośliny pokrywające to morze, pochodzą z ziół lądu zatopionego. Prawdopodobniejsze przecież jest to, że te rośliny porwane na brzegach Europy i Ameryki, niesione są aż w te strefy prądem Gulf-Streamu. To właśnie była jedna ze wskazówek, na których Kolumb opierał swój domysł o istnieniu nieznanego świata. Gdy okręty śmiałego tego żeglarza przybyły na morze Sargaskie, zaledwie się posuwały wśród roślin tamujących ich bieg — co niepomału przerażało majtków. Zaledwie w trzy tygodnie przebyli tę okolicę morza.
Tę to okolicę zwiedzał Nautilus w tej chwili. Zdaje się że to jest łąka prawdziwa zasłana fukusami pływającemi, różnemi porostami wodnemi, jagodami podzwrotnikowemi tak gęsto i tak zbito, że tułów okrętu nie bez wysileń ją pruje. Kapitan Nemo nie chciał żeby jego śruba oplątała się tem zielskiem, i płynął o kilka metrów pod powierzchnią.
Nazwa morza tego pochodzi od wyrazu portugalskiego „Sargazzo“, znaczącego porost; porost zaś ten pływający stanowi ławicę ogromną. Maury, autor dzieła „Geographie physique du globe,“ tak tłomaczy nagromadzenie tych porostów w zacisznej okolicy oceanu Atlantyckiego:
„Objaśnienie jedyne jakie dać można na pochodzenie tych porostów, wynika z doświadczenia znanego powszechnie. Narzuciwszy w naczynie zawierające płyn, kawałków małych korka lub innego pływającego ciała, i zamięszawszy płyn po brzegach w około, zobaczymy że rozproszone po powierzchni płynu kawałki, zbiegną się do jego środka, to jest do punktu najmniej wzruszonego. Otóż naczynie z płynem, to Atlantyk; Gulf-Stream jest prądem wokoło punktu środkowego biegnącym, a tym punktem środkowym, do którego się zbiegają ciała pływające, jest owo jezioro na oceanie czyli morze Sargaskie.“
Można iść za zdaniem Maury’ego. Ja przypatrywałem się temu zjawisku z samego środka tej okolicy, w która okręty rzadko się zapuszczają. Nad nami pływały ciała różnego pochodzenia, nagromadzone między to zielsko brunatne; były tam pnie wyrwane z Andów lub gór Skalistych, a spławione do oceanu rzekami: Amazonka lub Missisipi; były kadłuby i spody okrętów i maszty z linami; wszystko tak obległe i obciążone muszlami i kaczenicami (rodzaj mięczaków uchodzący na północy Europy, za rodzica kaczki morskiej), że nie mogły się wydobyć na powierzchnię morza. Z czasem świat się przekona o prawdziwości drugiego zdania tegoż uczonego (Maury’ego), że przedmioty owe gromadzące się tam przez długie wieki, skamienieją pod działaniem wody i utworzą z czasem pokłady węgla kamiennego. Oto zapasy jakie baczna natura przygotowywała dla ludzi na przypadek, gdyby wyczerpali kopalnie węgla na stałym lądzie.
Między tą nierozplątaną tkaniną ziół i fukusów, widziałem korek morski, gwiaździsty i różowy; aktynię czyli pokrywę morską, za którą daleko jeszcze wlokły się jej macki, zdające się być jej czupryną; meduzy zielone, czerwone, niebieskie a szczególniej rhizostomy opisane przez naturalistę Cuvier’a, których baldaszek niebieskawy otoczony jest fijoletowym wieńcem.
Cały dzień 22-go lutego spędziliśmy w morzu Sargaskiem; ryby lubiące rośliny morskie i skorupiaki, obfite tam mają pożywienie. Nazajutrz już ocean wyglądał jak zwykle.
Przez dziewiętnaście dni, od 23-go lutego do 12-go marca, Nautilus trzymając się środkowej linii Atlantyku, unosił się ze stałą szybkością stu mil na dobę. Widocznie kapitan Nemo chciał spełnić swój program podróży podmorskiej, i ani wątpiłem ze okrążywszy przylądek Horn, zawita znów na morza Australskie należące do oceanu Spokojnego.
Nie daremne więc były obawy Ned-Landa. Ani myśleć nie można było o opuszczeniu pokładu na tych morzach rozległych, nie mających wysp. Nie było też sposobem oprzeć się woli kapitana; należało się tedy poddać konieczności. Zdawało mi się jednak że czego nie można osiągnąć podstępem lub siłą, da się zrobić perswazyą. Gdy się ta podróż skończy, to zapewne kapitan Nemo zgodzi się na to żeby nas uwolnić, jeśli mu przysięgniemy że ani słówkiem nie zdradzimy tajemnicy jego istnienia — a przecież dotrzymalibyśmy tej przysięgi przez sam honor. Tylko trzeba było pomówić z kapitanem o tej delikatnej sprawie. Pytanie jednak jakby mnie przyjął, gdybym do niego przyszedł z tą propozycyą. Wszak od pierwszego zetknięcia się naszego z nim, oświadczył stanowczo, że tajemnica życia jego wymaga byśmy nigdy pokładu nie opuścili — moje zaś od czterech miesięcy milczenie o tym przedmiocie, przekonało go zapewne żeśmy takie położenie przyjęli. Jeśli ten przedmiot wznowimy, to w umyśle kapitana wzbudzą się podejrzenia, szkodliwe dla wykonania naszych zamiarów przy sposobności. Rozważałem nieraz wszystkie te względy, a nawet poddawałem je pod sąd Conseila, który równie jak i ja na nie zdecydować się nie mógł. Koniec końców, choć niełatwo się zniechęcałem, widziałem jednak że nadzieja zobaczenia jeszcze kiedyś swoich stron, coraz więcej słabła we mnie — teraz szczególniej, kiedy kapitan Nemo zuchwale się zapuszczał na południe oceanu Atlantyckiego.
Ani jeden wypadek godny uwagi nie zdarzył się nam przez te dziewiętnaście dni, o których wyżej wspomniałem. Kapitan nie widywałem prawie, bywał zajęty w bibliotece; znajdywałem tam często poroztwierane książki, szczególniej dotyczące nauk przyrodniczych. Moje dzieło o „głębiach morskich” także miewał pod ręką, i widać je przeglądał, bo na marginesach porobił notatki zaprzeczające nieraz moim teoryom, i zwalczające moje systema. Kapitan Nemo poprawiając w ten sposób moją pracę, rzadko wdawał się ze mną, w rozprawy. Niekiedy słyszałem brzmienie jego melodykonu, na którym grał z wielkiem czuciem, ale to tylko w nocy, wśród najtajemniejszej ciemności — gdy Nautilus drzemał w pustyniach oceanu.
W czasie tej naszej podróży, płynęliśmy całemi dniami po powierzchni; morze było tam jakby opustoszałe. Czasem tylko statek jaki żaglowy przeznaczony do Indyi, płynący ku przylądkowi Dobrej Nadziei. Pewnego dnia gonił nas statek wielorybniczy: myślał że pędzi za jakiem ogromnem i drogocennem stworzeniem morskiem. Kapitan Nemo nie chał tych ludzi narażać na stratę czasu, i skończył daremną pogoń za nami zapuszczając się głębie morskie. Zdarzenie to zajęło mocno Ned-Landa, i ani wątpię że żałował iż ten wieloryb w którym siedzieliśmy, nie może być zraniony śmiertelnie oszczepem rybaków.
Ryby jakie widywaliśmy, ja i Conseil, w tych okolicach, mało się różniły od obserwowanych w innych szerokościach geograficznych. Najważniejsze ze spotykanych należały do rzędu chrząstkowatych, dzielących się na trzy rodzaje, a liczące aż trzydzieści dwa gatunki: żarłacze mające pięć metrów długości, o głowie płaskiej i szerszej niż ciało, o płetwach ogoniastych i zaokrąglonych, o siedmiu wielkich pręgach czarnych, ciągnących się na grzbiecie w podłuż i równoodlegle; albo inne szaro popielate, mające siedm otworów rozgałęzionych a opatrzone jedną tylko płetwą grzbietową, umieszczoną prawie po środku ciała
Pokazywały się też niekiedy psy morskie, najżarłoczniejsze podobno ryby ze wszystkich żarłocznych. Wolno niewierzyć w to co rybacy opowiadają o tych potworach, ale powiedzieć to można. Otóż powiadają że znaleziono w jednem z takich zwierząt łeb bawola i calutkie cielę; w drugiem całą, rybę zwami tuńczykiem i majtka w kompletnem ubraniu; w innem znów żołnierza z pałaszem, a jeszcze w innem konia, z jeźdźcem. Wszystko to, co prawda, nie należy do artykułów wiary; to pewne, że Nautilus nie mógł schwytać żadnego z tych zwierząt — nie mogłem się zatem przekonać o ich żarłoczności.
Całemi dniami towarzyszyły nam wdzięcznie igrające gromady delfinów. Trzymały się one po pięć lub sześć razem, robiąc zarazem obławę jak wilki na polu. Bo też one są równie żarłoczne jak psy morskie, jeśliby wierzyć jednemu profesorowi z Kopenhagi, który utrzymywał, że wydobył z jednego tylko delfina trzynaście sztuk delfinów mniejszego gatunku, i piętnaście fok czyli cieląt morskich. Bo teżto był największy z tego rodzaju, dłuższy niekiedy niż dwanaście łokci. Rodzina delfinów liczy dziesięć gatunków; te któreśmy tu spotykali odznaczały się pyskiem niezmiernie wązkim, a cztery razy tak długim jak czaszka. Długie na trzy metry, ciało miały czarne z wierzchu, a od spodu biało-różowe z małemi rzadkiemi plamkami.
Wspomnę także spotykane na tych wodach ciekawe okazy kolczato-płetwych, należące do gatunku pił. Niektórzy autorowie, poeci raczej niż naturaliści, utrzymują że te ryby wydają głos bardzo melodyjny, i że gdy śpiewają razem, koncert ich czarowniejszy jest niż najpiękniejszy chór głosów ludzkich. Nie powiem że tak nie jest, ale to powiem, że żałuję bardzo iż te stworzenia nie zaszczyciły nas taka serenada podczas naszej żeglugi.
Żeby już skończyć z rybami, wspomnę o wielkiej ilości spotykanych przez nas ryb latających. Ciekawe to bardzo, jak zręcznie delfiny na nie polują. Niech sobie taka ryba latająca rzuca się w powietrze jak chce i opisuje przestrzeń rozmaitą, choćby przez taki statek jak Nautilus — spadając spotka się zawsze z otwartą paszczą delfina. Wiele z tych ryb latających ma pysk błyszczący; gdy nocą rzucają się w powietrze i zapadają w wodę, zdaje się jakoby gwiazdy spadające pogrążały się w morzu.
W takich okolicznościach płynęliśmy aż do 13-go marca. Tego zaś dnia Nautilus wdawał się w bardzo mię interesujące mierzenie głębokości morskich.
Od czasu jakeśmy się puścili na wysokości oceanu Spokojnego, przebiegliśmy tysiąc trzysta mil. Obecnie znajdowaliśmy się pod 45° 37’ szerokości południowej, i 37° 53’ długości zachodniej. Byłoto właśnie to samo miejsce, w którem kapitan Denham na okręcie Herald zapuścił sondę na czternaście tysięcy metrów, a do dna nie dostał; tu i porucznik Parker ze statku amerykańskiego Kongres, ciągnął sondą piętnaście tysięcy metrów w głębie, i jeszcze do dna się nie dobrał.
Kapitan Nemo postanowił zejść ze swym Nautilusem jak będzie można najgłębiej. Przygotowałem się do spisania wszelkich wypadków naszego doświadczenia. Odsłonięto ściany statku i rozpoczęto czynności, mające nas doprowadzić do warstw niesłychanie głębokich.
Naturalnie, że teraz nie można było myśleć o zagłębianiu się za pomocą napełnienia rezerwoarów, bo nie zdołałyby podobno dostatecznie zwiększyć ciężkości gatunkowej statku. Zresztą, żeby się potem podnieść, trzebaby opróżnić zbiorniki; pompy mogłyby być niedostateczne na zwalczenie parcia zewnętrznych wód.
Kapitan więc postanowił spuścić się na dno oceanu po przekątni odpowiednio długiej, i zapomocą swych powierzchni pochyłych, ustawionych na 45° w stosunku do poziomu wody. Gdy się odpowiednio urządzono, nadano śrubie szybkość obrotową najwyższą do jakiej zdolną była, i jej cztery odnogi jęły tłuc o wodę z niewypowiedzianą gwałtownością.
Kadłub Nautilusa party tą potężną siłą, drżał jak struna metalowa wyprężona, i zagłębiał się wedle nadanego mu kierunku. Kapitan i ja przyglądaliśmy się w salonie szybko przesuwającej się skazówce manometru. Minęliśmy niebawem strefę, w której mięszka większa część ryb. Wiele ich żyje tylko blizko powierzchni wód naszych lub morskich; mniej znacznie w wielkich głębokościach się trzyma. Do tych ostatnich należy pewien rodzaj psa morskiego, mający sześć szpar do oddychania; albo tak zwany teleskop, o ogromnych oczach, albo wreszcie grenadyer, ryba wcale niewielka, bo dochodząca tylko 40 centimetrów długości, a mająca formę głowy podobną do bermycy grenadyera, żyjąca w głębokości 1.200 metrów morzu, a więc pod ciśnieniem 120 atmosfer.
Pytałem kapitana czy zauważył ryby żyjące w większych jeszcze głębokościach. Odpowiedział mi że rzadko, i zapytał mnie wzajem co dzisiejsza nauka wie o tem.
— Wie tyle, kapitanie, że zapuszczając się w głębie oceanu, wcześniej przestajemy spotykać wegetacyę roślin niż życie zwierzęce. Wiadomo, że tam gdzie znajdujemy jeszcze istoty ożywione, niema już ani jednej wodnej rośliny. Wiadomo, że mięczaki zwane grzebieniami, ostrygi, mogą mieszkać na dwa tysiące metrów głęboko w morzu, i że Mac Clintock, ten bohater mórz północno-lodowatych, znalazł żywego mięczaka zwanego gwiazdą w głębokości 2.800 metrów. Wiadomo i to, że z okrętu Bull-Dog złowiono takie samo stworzenie w głębokości 2.600 metrów. Przecież pan nie powiesz, kapitanie, że nauka nic nie wie w tym przedmiocie?
— Nie będę tak niegrzeczny, panie profesorze. Ale zapytam się pana, czem wytłomaczyć, że istoty jakieś mogą żyć w takiej głębokości?
— Dwa są tego powody — odpowiedziałem. — Pierwszym są prądy poprzeczne wody, spowodowane różnym stopniem jej słoności a więc gęstości; prądy te wystarczają na utrzymanie życia bardzo niewydatnego niektórych stworzeń, takich naprzykład jak gwiazdowce.
— Zgoda na to — rzekł kapitan.
— Drugim zaś powodem jest to, że tlen potrzebny do oddychania żywej istocie, znajduje się w wodzie, i coraz obficiej im głębiej; a tłoczenie warstw nizkich wody, nie pozwala mu się wydostać na wierzch.
— A więc i to wiadomo? — rzekł kapitan Nemu tonem lekkiego zdziwienia — to dobrze że wiadomo, bo tak jest w istocie. Jako dowód przytoczę, że w pęcherzu pomagającym rybom do pływania, więcej jest azotu niż tlenu gdy żyją w górnych warstwach wody; więcej tlenu niż azotu, gdy są w niższych warstwach złowione.
Zwróciłem oczy na manometr; pokazał głębokość sześciu tysięcy metrów. Zagłębialiśmy się od godziny, i ciągle jeszcze biegliśmy coraz głębiej. Wody zdawały się być pustynia jasną, przezroczystą do najwyższego stopnia. W godzinę potem dosięgliśmy głębokości trzynastu tysięcy metrów — około trzech i ćwierci mil — a jeszcze z niczego nie można było domyślać się bliskości dna.
Jednak w głębokości czternastu tysięcy metrów dostrzegłem czarniawe szczyty, sterczące w wodzie. Ale któż wie, czy te wierzchołki nie należały do gór tak wysokich jak Himmalaja albo Montblanc, może i wyższych jeszcze? W takim razie głębokość tych przepaści nie dałaby się obliczyć.
Nautilus zapuścił się głębiej jeszcze, mimo ogromnego ciśnienia pod którem zostawał. Czułem jak drgają jego blachy, na spojeniach; krokwie jego żelazne naginały się, żelazne ściany wewnętrzne trzeszczały, szkła w ścianach salonu zdawały się płaszczyć pod ciśnieniem wód. I ten przemożnie mocny statek niewytrzymałby pewno, gdyby nie był zdolny stawiać oporu jak jedna bryła — jak to mówił kapitan.
Przesuwając się nad pochyłościami skał zatopionych temi otchłaniami, dostrzegłem i w tej jeszcze głębokości niektóre muszle, jak rurówki — i niektóre gatunki gwiazd morskich. Wkrótce jednak w większej niż trzymilowa głębokości przestały się już pojawiać i tamte okazy życia zwierzęcego. Nautilus minął granice podmorskiego istnienia, jak balon wznoszący się w górę mija strefy w których oddychać można. Dosięgliśmy głębokości szesnastu tysięcy metrów — czterech mil; statek nasz znosił wówczas ciśnienie tysiąca sześciuset atmosfer, to jest tysiąca sześciuset kilogramów na każdy centymetr powierzchni swojej.
— Co za chwila! — zawołałem; — przebiegać głębokości do których nigdy jeszcze człowiek się nie zapuścił? Patrz pan, kapitanie, co za wspaniałe skały i niemieszkalne groty! ostatnie to zaułki globu ziemskiego, w których życie już nie istnieje. Jaka szkoda, że z tych okolic nieznanych nie zostanie nam nic prócz wspomnienia!
— Może pan chcesz, panie profesorze, mieć coś lepszego jak wspomnienie?
— Co pan chcesz przez to powiedzieć, kapitanie?
— To, że możemy sobie sfotografować widok tych zapadłych podmorskich okolic.
Nie zdołałem jeszcze wypowiedzieć kapitanowi mego zdziwienia na tę jego propozycyę, a już na jego rozkaz przyniesiono aparat fotograficzny do salonu. Ściany przestronnie odsłonięte dozwalały pochwycić obraz płynu wodnego oświeconego dokładnie światłem elektrycznem. Nie było ani cieniowania ani stopniowania w naszem sztucznem świetle; słońce nie byłoby dogodniejsze do tej czynności. Zatrzymano statek w nieruchomości, skierowano narzędzie optyczne na głębinę oceanu, i w kilka sekund otrzymaliśmy negatyw bardzo czysty. Widzę teraz przed sobą te skały pierwotne, których nigdy nie dojrzało światło słoneczne; te groty ogromne, wyżłobione w masach skalistych; te profile czystości niezrównanej, czarno się przedstawiające na wizerunku, jakby go dokonał jaki malarz flamandzki. A za tem wszystkiem odległy widnokrąg gór, tę wspaniałą liniję falistych kształtów, stanowiąca krańce widnokręgu.
Niepodobna opisać tych skał wygładzonych, czarnych, błyszczących, bez ździebełka meszku, bez plamki; tych kształtów osobliwych a mocno ułożonych na podścielisku piaszczystem, błyszczącem w świetle elektrycznem padającem z naszej latarni.
Po zdjęciu wizerunku fotograficznego, kapitan Nemo rzekł:
— Czas już opuścić te głębie, panie profesorze; nie trzeba nadużywać położenia, i wystawiać naszego statku dłużej na tak niezmierne ciśnienie.
— A więc płyńmy do góry.
— Trzymajże się pan dobrze!
Jeszczem nie odgadł dla czego mi się każe dobrze trzymać, gdy mnie coś rzuciło na podłogę.
Na rozkaz kapitana zwrócono prostopadle, pochyło dotąd nastawione linije biegu, działanie śruby od wrócono, i Nautilus jakby balon porwany prądem gwałtownym powietrza, wznosił się z błyskawiczną szybkością, przecinał wody drgając i brzmiąc cały. W tym lotnym przebiegu żadnego przedmiotu nie można było dopatrzeć. W cztery minuty przebiegliśmy cztery mile przestrzeni oddzielającej nas od powierzchni oceanu. Statek rozpędzony wyskoczył nad poziom wód, jakby jaka ryba latająca — a spadając znów na fale, wyparł je z okoła siebie do niezmiernej wysokości.