Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXIII.

Kopalnie węgla podmorskie.

Bardzo późno obudziłem się nazajutrz dnia 20-go lutego; strudzony wycieczką nocną, spałem do jedenastej. Ubrałem się prędko, bo mi pilno było wiedzieć w jakim kierunku posuwa się Nautilus. Z narzędzi astronomicznych dostrzegłem że płynie wciąż ku południowi, z szybkością dwudziestu mil na godzinę i w głębokości stu metrów.
Przyszedł Conseil. Opowiedziałem mu o naszej wycieczce nocnej, a że ściany były odsłonięte, mogłem mu jeszcze pokazać część zatopionego lądu. Nautilus szedł nie dalej jak o dziesięć metrów od powierzchni równiny Atlantydy; byliśmy jakby w balonie pływającym w powietrzu, po nad łąkami na ziemi, albo jak w wagonie pośpiesznego pociągu. Przed naszemi oczyma rozciągały się skały fantastycznie powyszczerbiane, lasy ze stanu roślinnego w stan mineralny przeszłe i rysujące się w wodzie jak nieruchoma sylwetka wycięta z papieru. Massy kamieniste osłonięte były tu i owdzie kobiercem roślinnym; potężne wylewy law w różne formy urobione, świadczyły o gwałtownej wściekłości sił plutonicznych.
Oświetlone blaskiem elektrycznego światła, mijały przed naszemi oczyma różne położenia — a ja opowiadałem Conseilowi dzieje Atlantów, o których Bailly, snując tylko ze swej wyobraźni, tyle wdzięcznych kart napisał. Opowiadałem mu o wojnach tego bohaterskiego ludu — a mówiłem jak człowiek, który nie wątpi już o niczem. Ale Conseil słuchał mnie z jakiemś roztargnieniem; zrozumiałem wkrótce powód tej niby obojętności na rzeczy historyczne.
Zobaczył mnóstwo ryb przepływających, a w takim wypadku Conseil zapadał zawsze w przepaście klasyfikacyi, schodził niejako ze świata rzeczywistego. Nie było co z nim robić, tylko wziąść się z nim do studyów ichtyologicznych. Ryby te w Atlantyku nie bardzo się różniły od tych, któreśmy w niektórych innych morzach spotykali. Były między niemi olbrzymie raje, długie na pięć metrów i obdarzone ogromną siłą muskularną, pozwalającą im wyskakiwać nad wodę; żarłacze różnego gatunku, naprzykład modre, długie na piętnaście stóp, mające zęby trójkątne, ostre, a takie przezroczyste, że ich nie było widać wśród wody; centriny mające kształt pryzmatu, a skórę nasadzoną naroślami; jesiotry podobne do tych, które są w morzu Śródziemnem; tak zwane węże morskie długie na półtorej stopy, żółtawo-brunatne, mające małe szare płetwy, pozbawione zębów i języka, a smukłe i cienkie jakby prawdziwe węże.
Z kościstych wymieniał Conseil: makairy czarniawe, mające trzy stopy długości, szczękę wyższą uzbrojona szpadą ostrą; tak zwane za czasów Arystotelesa, smoki morskie, których iglice grzbietowe bardzo je czynią niebezpiecznemi przy chwytaniu; makrele z grzbietem brunatnym w pręgi niebieskie, oprawne niejako w złote brzeżki; śliczne dorady, tak zwane księżyce, wyglądające jak tarcze mieniące się lazurem, które w świetle słonecznem zdają się być plamami srebrnemi; nakonieć szpady, długie na ośm metrów, wędrujące gromadnie, mające płetwy żółtawe niby kosy i długie na sześć stóp miecze. Zwierzęta to nieustraszone, żyjące raczej porostem niż rybami; samce ich posłuszne są swym samicom, jak najlepiej utresowani mężowie.
Patrząc na te różne okazy fauny morskiej, nie spuszczałem z oczu długich płaszczyzn Atlantyku. Niekiedy kapryśny układ gruntu zmuszał Nautilusa do zwolnienia biegu; wciskał się jakby jaka ryba pomiędzy pagórki blisko siebie położone. Jeśli nie mógł się przebić przez ten labirynt, to wznosił się jak balon, mijał przeszkody, a potem znów się opuszczał, by płynąć o kilka metrów od dna. Rozkoszna to była podróż, zupełnie jak przejażdżka powietrzna, z tą tylko różnicą, że Nautilus posłuszny był woli człowieka.
Około czwartej po południu zmienił się grunt, dotąd będący gęstym mułem, pomięszanym tu i owdzie ze skamieniałemi gałązkami; teraz był skalisty, złożony z różnych części, to bazaltów, to law, to odłamów czarnego kamienia siarką nawiedzionego. Zdawało się, że się teraz zaczną góry — i w istocie po kilku obrotach Nautilusa spostrzegłem, że ze strony południowej jest niby mur jakiś, zagradzający nam zupełnie drogę. Szczyt jego występował niezawodnie nad powierzchnię oceanu; musiał to być jakiś ląd, a co najmniej, wyspy Kanaryjskie, albo która z wysp Zielonego Przylądka. Nie oznaczono położenia statku, może i umyślnie — to też nie wiedziałem gdzie jesteśmy. W każdym razie, ściana ta zdawała się wskazywać że tu się kończy Atlantyda, której mniejszą część przebiegliśmy dotąd.
Noc nie przerwała mych badań. Byłem sam, bo Conseil poszedł do swej kajuty. Nautilus zwolniwszy swój bieg, bujał ponad niewydatnemi masami gruntu, raz tuż nad niemi jakby chciał osiąść na nich, drugi raz wznosząc się kapryśnie na powierzchnię wody. Wówczas dostrzegłem przez kryształ wodny kilka świetnych konstellacyj, i te właśnie pięć czy sześć gwiazd, które stanowią ogon Oriona.
Byłbym pewnie długo jeszcze przyglądał się pięknościom morza i niebios — ale ściany zasunęły się, bo w tej chwili statek doszedł do jakiegoś lądu, wznoszącego się prostopadle wysoko w górę. Ciekawa rzecz, jakie będą dalsze jego poruszenia! Poszedłem do siebie, a Nautilus się nie poruszał. Położyłem się z postanowieniem aby wstać za kilka godzin.
Tymczasem dopiero o ósmej rano przybyłem do salonu. Z manometru widziałem, że Nautilus był na powierzchni, a zewnątrz słychać było chodzenie. Nie było jednak słychać ni czuć bujania się fal wodnych.
Poszedłem do okna; było odsłonięte, ale nie było widać jasnego dna jak się spodziewałem; ciemność otaczała statek. Co to znaczy? czyżby to jeszcze była noc? Bynajmniej! ani jednej gwiazdy nie mogłem dostrzedz — a wreszcie noc nie bywa tak niezmiernie ciemna. Nie wiedziałem co o tem myśleć, gdy jakiś głos się odezwał:
— To pan, panie profesorze?
— A! to kapitan Nemo — odpowiedziałem; — gdzie my jesteśmy?
— Pod ziemią, panie profesorze.
— Pod ziemią? a Nautilus jest na wodzie?
— Naturalnie, że na wodzie.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Poczekaj pan trochę; zaraz zapalę latarnię, a jeśli pan lubisz widzieć rzeczy jasno, to będziesz zadowolony.
Wyszedłem na platformę i czekałem. Tak było ciemno, żem nie widział nawet kapitana. Jednak patrząc na zenit tuż nad moją głową, dostrzegłem coś jakby niepewną światłość szarą, rysującą się w jakimś niby okrągłym otworze. Gdy zapalono latarnię, ów cień jaśniejszy przestał być widzialny.
Olśniony zrazu nagłem błyśnięciem światła elektrycznego, wkrótce zacząłem się rozpatrywać. Nautilus stał nieruchomy, przy brzegu niby, jakby w zatoce. Więc morze dźwigające nasz statek było zamkniętem jeziorem, którego ściany przeciwlegle na milę były od siebie oddalone, a które miało sześć mil obwodu. Z manometru było widoczne, że powierzchnia tego jeziora tak była wysoko jak i powierzchnia morza; więc istniała między niemi komunikacya. Wysokie ściany pochylające się, począwszy od dołu, zaokrąglały się jak sklepienie, tworząc ogromny lejek odwrócony, wysoki na pięćset lub sześćset metrów. W górze był otwór okrągły, przez który dojrzałem owo niepewne oświetlenie, pochodzące widocznie od jasności dnia na powierzchni.
Nie rozpatrując się lepiej w układzie wewnętrznym tej ogromnej jaskini, nie zdając sobie sprawy z tego, czy ona jest dziełem natury czy też człowieka, zwróciłem się do kapitana.
— Gdzież my jesteśmy?
— W samym środku wygasłego wulkanu, odpowiedział kapitan; do wnętrza jego dostała się woda podczas któregoś z potężnych wstrząśnień ziemi. Kiedy pan spałeś, Nautilus wszedł tutaj przez kanał naturalny, znajdujący się na dziesięć stóp pod powierzchnią morza. Wygodną tu mamy przystań, zaciszną, tajemniczą. Czy pan znajdziesz na któremkolwiek wybrzeżu, port równie zabezpieczający przeciw uraganom morskim?
— Rzeczywiście kapitanie, niepodobna znaleźć miejsca równie bezpiecznego; coby tu kogo mogło dosięgnąć we wnętrzu wulkanu! Zdaje mi się, że jest otwór u wierzchołka.
— Istotnie, jest krater niegdyś pełen lawy, gazów i płomieni — a teraz otwór odświeżający powietrze, którem tu oddychamy.
— A cóżto był za wulkan dawniej? — zapytałem.
— Jest to jedna z wysepek, jakich na tem morzu jest wiele. Zewnątrz wygląda jak skała zwyczajna, a dla nas jest ogromną jaskinią; odkryłem ją przypadkiem, i bardzo jestem wdzięczny temu przypadkowi.
— Ale przecież możnaby się tu dostać przez otwór będący dawniej kraterem.
— Byłoby to tak trudno jak i wydostać się ztąd na powierzchnię. Możnaby się wdrapać po ścianie na jakie sto stóp od powierzchni wody — ale dalej ściana tak się pochyla, że niepodobna utrzymać się na niej.
— Widzę kapitanie, że natura pomaga panu wszędzie i zawsze. Na tem jeziorze jesteś pan zupełnie bezpieczny, bo nikt tu dostać, się nie może prócz pana. Ale na co się panu zdało to schronienie? — Nautilus nie potrzebuje portu.
— Portu nie potrzebuje, panie profesorze — rzekł kapitan — ale potrzebuje elektryczności, która mu nadaje ruch; potrzebuje sodium i węgli kamiennych. A tutaj właśnie są pod woda całe lasy, zamulone niegdyś w czasach geologicznych; skamieniałe, stanowią węgiel, którego mam tu nieprzebraną kopalnię.
— To tutaj pańska osada zamienia się w górników?
— Nie inaczej. Te kopalnie ciągną się pod wodą zupełnie tak jak w Newcastle. Przyodziani w skafandry, z motyką i szpadlem w ręku, ludzie do osady statku należący, wydobywają tu węgiel, którego przeto nie potrzebuję szukać w kopalniach na lądzie. Gdy go palę, żeby z niego otrzymać sodium, wówczas dym wydobywający się na zewnątrz przez krater, daje tej skale pozór dymiącego wulkanu.
— A czy będzie się i teraz węgiel wybierać?
— Nie panie profesorze; pilno mi odbyć podróż podmorska na około ziemi. To też tylko wezmę zapas sodium które mam już gotowe. Zabawimy tu tyle tylko, ile potrzeba na uładowanie, więc wszystkiego dzień jeden, a potem popłyniemy dalej. Korzystaj więc pan z tego czasu, jeśli chcesz obejść jaskinię.
Podziękowawszy kapitanowi, poszedłem wezwać moich towarzyszy, którzy jeszcze nie opuścili swej kajuty. Nie mówiłem im nic gdzie jesteśmy. Gdy wyszli na powierzchnię statku, zdawało się Conseilowi który się niczemu nie dziwił, bardzo naturalnem, że obudził się w jaskini, usnąwszy pod wodą. Ale Ned-Land zaraz zaczął przepatrywać jaskinię, i szukać miejsca przez które z niej możnaby się wydobyć.
Około dziewiątej, po śniadaniu, wstąpiliśmy na wybrzeże.
— Otóż znów jesteśmy na lądzie — rzekł Conseil.
— Ja tego nie nazwę lądem, rzekł Kanadyjczyk; wreszcie nie jesteśmy na tylko pod.
Między ścianami góry i jeziorem, było wybrzeże piaszczyste mogące mieć 500 stóp w najszerszem miejscu. Tem wybrzeżem można było wygodnie obejść jezioro. Podstawa ścian była bardzo nierówna, w skutek nagromadzenia się przy niej w malowniczym nieładzie głazów wulkanicznych, i ogromnych brył kamienia pumeksowego. Porozrzucane te masy, pokryte były polewą, powstałą wskutek nadtopienia się ich powierzchni w żarze wewnętrznym wulkanu, i błyszczały od elektrycznego światła latarni na statku. Gdyśmy po nich stąpali, powstawał z nich pyl błyszczący jakby iskry.
Im dalej do brzegu, tem bardziej wznosił się grunt, i zamieniał się w zawały wzdłuż ułożone, jakby skiby po których można było wstępować coraz wyżej, byle ostrożnie — bo kawały trachytów złożonych z kryształów feldspatu i kwarcu, lecz nie leżące jedne na drugich, usuwały się pod nogami. Na wszystkie strony były dowody, że ta ogromna jaskinia wulkanicznem działaniem wyżłobiona została. Zwróciłem na to uwagę mych towarzyszów.
— Czy wy sobie wyobrażacie co się dziale wtem olbrzymiem kotlisku, gdy pełne było lawy roztopionej, i gdy płyn ten do białości rozpalony, występował aż po brzegi otworu, jak metal stopiony po brzegi formy.
— Ja to sobie doskonale wyobrażam — rzekł Conseil — ale czy mi pan powiedzą dla czego ta fabryka ustała, a w miejsce pieca topiącego ziemię i metale, jest teraz pusta czeluść wodą od spodu zalana?
— Dla tego zapewne, że jakieś wstrząśnienie ziemi zrobiło w boku góry ten otwór, którym Nautilus tutaj się dostał. Tym otworem wody Atlantyku dostały się do wnętrza góry. Walka dwóch żywiołów, wody i ognia, musiała być straszna, i skończyła się tryumfem Neptuna. Od tego czasu wiele zapewne wieków upłynęło; wulkan zaś zatopiony jest teraz spokojną grotą.
— Wszystko to bardzo dobrze — wtrącił Ned; — szkoda jednak, że ten otwór u którym pan mówisz, nie powstał nad powierzchnią morza.
— Ależ, mój przyjacielu, Nautilus nie mógłby się tu dostać w takim razie. Woda też nie byłaby napłynęła do wulkanu, który zatem do dnia dzisiejszego może byłby wulkanem jeszcze.
Wstępowaliśmy coraz wyżej. Skiby były coraz przykrzejsze i węższe, a rozdzielały je głębokie jamy, przez które trzeba było przeskakiwać. Nie jedno miejsce trzeba było okrążać, przesuwać się na kolanach, albo i na brzegu przeczołgać. Ale przy niejakiej zręczności ruchów i niejakiem wysileniu, pokonało się wszelkie te przeszkody.
Gdyśmy podeszli na jakie trzydzieści metrów w górę, natura gruntu zmieniła się, ale nie przeto łatwiejsze było jego przebywanie. Po zwałach i trachytach, nastąpiły czarne bazalty. Miały one kształt albo ogromnych płyt o powierzchni gruzołkowatej i pęcherzykowatej, albo regularnych złamów ustawionych jak sklepienia — rodzaj architektury naturalnej. Pomiędzy temi bazaltami wiły się skrzepłe dziś potoki lawy, ponapuszczane rysami smoły ziemnej, a tu i owdzie rozścielały się niby obrusy, pokrycia siarkowe. Światło dzienne dochodzące przez otwór krateru, blado oświecało te wulkaniczne wytwory, nagromadzone na wieczne czasy wewnątrz przygasłej kotliny.
Nasze wstępowanie w górę musiało ustać, gdyśmy doszli już o jakie sto pięćdziesiąt metrów w górę, spotkaliśmy niezwalczone przeszkody. Sklepienie zaczynało się zaokrąglać: dotąd wstępowało się prawie prosto, teraz trzeba było posuwać się po powierzchni zaokrąglającej się. Roślinność zaczęła tu mięszać się z minerałami. Krzaki a nawet czasem drzewa, występowały z załamów ściany. Poznałem wilczomlecz (euphorbia) z którego sok wyciekał; helitropy tak nazwane od słońca (helios), nie usprawiedliwiały tu swego miana, bo promienie słoneczne nie dochodziły do nich nigdy — to też gronka ich kwiatowe pochylone wyglądały jak zwiędłe, a woniały jak zwietrzałe. Tu i owdzie jastruny (chryzantemy) lękliwie wyglądały z pod stóp aloesów, których długie liście smutny i chorowity miały pozór. Spostrzegłem też między fałdami lawy maleńkie fijołki, mające jeszcze jakąś woń, którą rozkosznie wdychałem. Woń, to dusza kwiatu! a kwiaty morskie jakkolwiek wspaniałe, nie mają woni!
Spotkaliśmy silne smokowce (dracena), rozpierające skalę żylastemi swemi korzeniami, gdy Ned-Land zawołał:
— Panie, panie! ul!
— Co, ul? — zawołałem z niedowierzaniem.
— Tak jest, ul! pszczoły brzęczą na około. — Zbliżyłem się i przekonałem, że prawda. Przy otworze wyrobionym w wydziurawionym pniu smokowca, było kilka tysięcy tych przemyślnych owadów, znajdujących się wszędzie na wyspach Kanaryjskich.
Ani wątpić należało, że Kanadyjczyk zapragnie zrobić sobie zapas miodu, a nie przystało mi opierać się temu. Zebrał więc nieco suchych liści, potrząsnął je siarka, zapalił, i jął podkurzać pszczoły. Brzęczenie ich ustało wkrótce, a Ned wydobył kilka funtów miodu i schował do sakwy.
— Zaprawię tym miodem ciasto z drzewa chlebowego, a zobaczycie co to będzie za przysmak.
— Będzie to po prostu piernik — rzekł Conseil.
— Piernik nie piernik a my idźmy da lej — zawołałem.
Z niektórych załamów ścieżki którą postępowaliśmy, można było widzieć całe jezioro; latarnia Nautilusa’ oświecała całą tę przestrzeń wodną, na której ni fali ni zmarszczki nawet nie było. Statek nasz najdoskonalej był nieruchomy. Na jego powierzchni i na pobrzeżu, poruszali się ludzie osady, jak czarne mary na tle świetlnej atmosfery.
W tej chwili kroczyliśmy po wyniosłej skarpie skalistej, podpierającej sklepienie jaskini. Drapieżne ptaki krążyły tu i owdzie w zmroku przestrzeni, albo uciekały z gniazd zawieszonych na skalistych urwiskach. Byłyto jastrzębie białe pod brzuchem, i krzykliwe pustułki; piękne i tłuste dropie umykały po pochyłościach, jak im tylko dozwalała tego szybkość ich szczudeł. Dopierożto Ned-Land przyglądał się pożądliwie tej pysznej zwierzynie! A co się nażałował, że nie miał z sobą strzelby! Niemogąc ołowiem poczęstować którego dropia, próbował dosięgnąć go kamieniem i udało mu się nareszcie zranić jednego. Nie będzie to przesadą gdy się powie, że aby schwytać, narażał swoje życie ze dwadzieścia razy — ale go dostał nareszcie i wpakował tam, gdzie i miód poprzednio.
Z powodu niemożności posuwania się dalej tą skarpą, potrzeba było zejść na brzeg. Nad naszemi głowami rozwarta paszcza krateru, wyglądała jak wejście do olbrzymiej studni. Widzieć można było przez ten otwór, atmosferę nad górą i suwające nad nim chmury zachodnim wiatrem szarpane; widać było jak wlekły za sobą po wierzchołku góry mgliste swe łachmany. Byłoto znakiem, że bardzo nizko płynęły, bo szczyt góry wznosił się nad poziom morza nie więcej nad ośmset stóp.
W pół godziny po ostatnim znakomitym czynie Kanadyjczyka, dostaliśmy się na drugi brzeg jeziora. Florę tam stanowiły szerokie blamy małej rośliny baldaszkowej, wybornej do smażenia, nazywanej koprem morskim. Conseil nazbierał tego kilka pęczków. Ze zwierząt były tam tysiące skorupiaków wszelkiego rodzaju: homary, kraby, kosarze, galateje, i ogromna liczba muszli: porcelanek, rozkolców i czaszolek.
W tem miejscu spotkaliśmy wspaniałą grotę, na której miałkim piasku ja i moi towarzysze rozciągnęliśmy się rozkosznie. Ściany tej groty oczyszczone ogniem, wyglądały jak emalią pokryte, a iskrzyły się od drobniutkiego pyłku miki, którym hojnie były osypane. Ned-Land macał po murach, i chciał dociec jak też one grube. Mimowolnie się uśmiechnąłem. Rozmowa zwróciła się stary temat, na ucieczkę. Nic nie rezykowałem zapewniając mych towarzyszy, że przecież kiedyś wydostaniemy się z naszej dzisiejszej niewoli; bo przecież kapitan Nemo po to tylko przybył na południe, aby się zaopatrzyć w sodium. Spodziewałem się więc, że teraz zwróci się między Europę i Amerykę, co może podać sposobność do próbowania ucieczki która się raz nie udała.
Spoczywaliśmy już od godziny w tej prześlicznej grocie. Rozmowa bardzo żwawa zrazu, zaczęła słabnąć; jakaś senność nas ogarniała. Czemuż nie mieliśmy sobie pozwolić trochę drzemki. Zasnąłem też głęboko, i zaczęło mi się śnić że z mego życia przeszedłem w życie mięczaka, i że ta grota tworzy drugą na mnie skorupę.
Nagle przebudziłem się na okrzyk Conseila: — Uciekajmy! uciekajmy!
— Co się stało! — zawołałem, podniósłszy się w połowie.
— Woda nas zabiera!
Zerwałem się. Morze strumieniem się wlewało do naszego zacisza, i rzeczywiście należało umykać, skoro nie byliśmy mięczakami. W parę minut byliśmy już na wierzchu groty, zupełnie bezpieczni.
— Co to się dzieje? czy znów jakie zjawisko? — pytał Conseil.
— Nic nowego moi przyjaciele — rzekłem; — to przypływ morza o mało nas nie pochwycił. Ocean brzmieje zewnątrz, a z powodu prawa równowagi, powierzchnia jeziora wznosi się tak jak i powierzchnia morza. Dobrze że się skończyło na półkąpieli. Idźmy do Nautilusa żeby się przebrać.
W trzy kwadranse dokończyliśmy naszego spaceru w około jeziora, i weszliśmy na pokład. Załoga właśnie kończyła ładowanie zapasów sodu, a Nautilus mógł płynąć natychmiast. Jednak kapitan Nemo nie wydał odpowiedniego rozkazu. Chciałże czekać nocy, żeby przebyć tajemne przejście? Być może.
Cokolwiek bądź, Nautilus nazajutrz płynął zdaleka od wszelkiego lądu, o kilka metrów pod powierzchnią Atlantyku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.