Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXII.

Ląd znikły.

Nazajutrz, 19-go lutego, Kanadyjczyk przyszedł do mnie. Spodziewałem się tego. Był jakiś bardzo zesmutniały.
— Cóż teraz będzie panie?
— Cóż robić, kochany Nedzie, los przeszkodził nam wczoraj.
— Otóż to! ten przeklęty kapitan musiał się zatrzymać właśnie w tej chwili, w której mieliśmy opuścić jego statek!
— Musiał wstąpić do swego bankiera.
— Swego bankiera!
— A raczej do swego banku. Chcę mówić o oceanie, w którym bogactwa kapitana są bezpieczniejsze niżby były w kasie państwa.
Opowiedziałem Kanadyjczykowi co zaszło wczoraj, myśląc sobie że to może mu wybije z głowy chęć opuszczenia kapitana. Ale taki tylko był skutek mego opowiadania, że Ned bardzo zaczął żałować iż i on także nie należał do wyprawy na pole bitwy pod Vigo.
— Zresztą — dodał — przecież nie wszystko jeszcze się skończyło!Jeśli oszczep chybił celu teraz, to trafi innym razem. Jeśli trzeba, to dziś jeszcze wieczorem…
— W jakim kierunku idzie Nautilus? — zapytałem.
— Niewiem panie — odpowiedział.
— Więc dowiemy się o tem w południe.
Kanadyjczyk poszedł do Conseila, a ja ubrałem się i poszedłem do salonu. Nie zadowolił mnie kompas; Nautilus płynął na południo-zachód. Więc odwróciliśmy się od Europy. Z pewną niecierpliwością czekałem chwili, w której położenie statku będzie oznaczone. Około wpół do dwunastej rezerwoary wypróżnione zostały, a statek wypłynął na powierzchnię. Wybiegłem na platformę. Ned już mnie uprzedził.
Nie było już widać ziemi, tylko morze niezmierzone na wszystkie strony. Na widnokręgu słaniało się kilka żagli; pewnie były to statki idące aż do przylądka Ran-Roque, by znalazłszy tam wiatr przyjazny, okrążyć z jego pomocą przylądek Dobrej Nadziei. Pochmurno było — zdawało się, że zbiera się na, burzę.
Ned wściekły ze złości, usiłował przebić wzrokiem mglisty widnokrąg. Zdawało mu się ciągle, że za tą mgłą zobaczy upragnioną ziemię.
Słońce pokazało się w południe na chwilę. Skorzystał z tego porucznik statku, by oznaczyć położenie. Potem, ponieważ fale zaczynały się tworzyć na morzu, zeszliśmy pod pokład i wyjście zamknięto.
W godzinę potem widziałem na mapie oznaczono położenie Nautilusa; znajdował się pod 16° 17’ długości, a 33° 21’ szerokości, o sto pięćdziesiąt mil od najbliższego lądu. Nie było co myśleć o ucieczce. Łatwo zgadnąć gniew Kanadyjczyka, gdy się dowiedział o tem położeniu. Co do mnie, żal mój był umiarkowany, zdawało mi się, że mi kamień spadł z serca — i stosunkowo uspokojony, zajmowałem się zwykłemi memi czynnościami.
Wieczorem około jedenastej przyszedł do mnie Kapitan całkiem niespodzianie. Pytał się mnie bardzo uprzejmie, czy nie byłem zmęczony bezsennością nocy poprzedniej. Uspokoiłem go pod tym względem.
— Jeśli tak, to może pan zechcesz zrobić wycieczkę arcy ciekawą.
— Z całego serca, kapitanie.
— Bywałeś pan na dnie podmorskiem za dnia i przy świetle słonecznem; nie zechciałbyś pan zobaczyć jak też wygląda w nocy?
— I owszem.
— Będzie to mordująca przechadzka, uprzedzam pana. Trzeba trzeba będzie iść długo i drapać się na górę. Drogi tam nieosobliwie są utrzymane.
— Rozciekawiasz mnie kapitanie i tem chętniej pójdę·
— To chodźmy profesorze ubrać się w skafandry.
Przybywszy do szatni zrozumiałem, że ani moi towarzysze, ani ludzie z załogi statku, nie wybierają się z nami na tę wycieczkę. Kapitan Nemo nie proponował mi nawet, by zabrać z sobą Neda lub Conseila.
Ubraliśmy się niebawem, obarczyli się dobrze zaprowidowanemi zbiornikami powietrza, ale lampy elektryczne nie były przygotowane. Zwróciłem uwagę kapitana na to.
— Na nicby się nam nie przydały — odpowiedział.
Myślałem żem źle słyszał, ale już nie można było powtórzyć mego spostrzeżenia, bo kapitan miał już głowę w kuli metalowej. Więc i ja z moją to samo zrobiłem. Uczułem, że mi włożono w rękę kij okuty, a w parę minut potem, po zwyczajnych zachodach stanęliśmy na dnie oceanu Atlantyckiego o trzysta, metrów pod powierzchnią morza.
Nadchodziła północ. W wodzie bardzo było ciemno — ale kapitan pokazał mi w odległości punkt czerwonawy, jakąś szeroko rozlaną światlość o dwie mile blisko od Nautilusa. Co to był za ogień, czem się zasilał, dlaczego i w jaki sposób istniał wśród płynnego żywiołu? nie umiałbym powiedzieć. Dosyć że nam przyświecał, prawda że trochę blado, ale dostatecznie by coś widzieć w ciemnościach. Pojąłem, że przyrząd Ruhmkorffa byłby nam niepotrzebny.
Ja i kapitan Nemo szliśmy obok siebie, prosto na widziane światło. Grunt równy wznosił się nieznacznie. Z pomocą lasek tęgie dawaliśmy kroki; ale droga szla niesporo, bo nam często nogi więzły w madzie ze zgniłych porostów, posianej płaskiemi kamieniami.
Tak postępując, słyszałem nad głowa jakieś niby gradowe odgłosy, które wzmacniały się niekiedy; deszcz gwałtowny padał na powierzchni morza. Mimowolnie przyszło mi na myśl że zmoknę, będąc wśród wody. Musiałem się śmiać z tej myśli dziwacznej. Ale trzeba wiedzieć, że pod grubem okryciem skafandra nie czuje się żywiołu płynnego i zdaje się, jakby się było w atmosferze nieco gęstszej tylko niż na ziemi. Oto i wszystko.
Po półgodzinnym pochodzie, grunt się stal krzemienisty. Meduzy, skorupiaki mikroskopijne, pierze morskie, oświecały go lekko swą fosforescencyą. Stosy głazów pokryte były milionami zwierzokrzewów i wegetacyą porostów. Nogi się ślizgały na mchu morskim, i gdyby nie kij okuty, byłbym nieraz upadł. Gdym się obejrzał, dostrzegałem ciągle błyszczącą latarnię na Nautilusie, ale coraz bladziej.
Owe nagromadzenia kamieni, o których wyżej mówiłem, miały swój porządek który mi się dziwnym zdawał. Dostrzegałem jakieś olbrzymie bruzdy, ginące w odległości i których długości nie można było ocenić. I coś innego mi się zdawało, czego istnienia nie mogłem przypuścić. Zdawało mi się, że moje ciężkie ołowiane podeszwy druzgoczoczą jakąś ściółkę z kości, głucho trzaskającą pod nogami. Po jakiejże szliśmy równinie? Byłbym się pytał o to kapitana, ale nie umiałem jeszcze tego języka na migi, za pomocą którego on rozmawiał ze swymi towarzyszami podczas podmorskich wycieczek.
Tymczasem czerwonawa jasność, na którąśmy s.li wzrastała i zalewała przestrzenie. Obecność tego ogniska wśród wody, zacieka wiała mnie mocno. Byłże to jaki wpływ elektryczny, czy może zbliżałem się ku zjawisku natury, nieznanemu jeszcze uczonym na ziemi? Albo może — bo i to przyszło mi na myśl — ludzie wpływali czemś na ten pożar? Może pod temi warstwami wody spotkam towarzyszów, przyjaciół kapitana Nemo, żyjących jak on w sposób niezwykły, i których chciał odwiedzić? Może tam spotkam całą kolonię wygnańców, którzy nie mogąc znieść rządów ziemskich, szukali niepodległości na dnie oceanu i znaleźli ją tam? Wszystkie te myśli szalone, niedopuszczalne, prześladowały mnie. W tem usposobieniu umysłu, podrażniany ustawicznie szeregiem cudów przedstawiających się moim oczom, nie byłbym się zdziwił, odkrywając na dnie morskim jedno z tych miast podwodnych. o jakich marzył kapitan Nemo.
Droga nasza rozjaśniała się coraz więcej. Biaława światłość błyszczała na szczycie góry, wysokiej na jakie ośmset stóp. Ale to było tylko poprostu odbijanie się światła w krysztalnych pokładach wodnych. Ognisko, niepojęte źródło tej jasności, znajdowało się z drugiej strony góry.
Kapitan Nemo szedł śmiało w tym labiryncie kamienistym na dnie Atlantyku; znał widać ponurą tę drogę, i nie lękał się zabłąkać. Postępowałem za nim z niewzruszoną ufnością. Zdawał mi się być geniuszem morskim; a gdy postępował przedemną, podziwiałem rosłą jego postać, rysującą się ciemno na świetlnem tle widnokręgu.
Mogło być około pierwszej rano. Przybyliśmy do pierwszych krawędzi góry; ale żeby na nią się dostać, trzeba było zapuścić się na ścieżki gęstego lasu.
Tak jest! lasu obumarłego, bez liści, bez soków; skamieniałego pod działaniem wód, z którego tu i owdzie strzelały sosny olbrzymie. Jakbym widział niepowalony jeszcze węgiel kamienny, trzymający się korzeniami w pozapadanym gruncie. Gałęzie tych drzew niby delikatna koronka z czarnego papieru, rysowały się wyraźnie na wód sklepieniu. Wyglądało to jakby przyczepiony na stromej górze Harzu las, ale las skamieniały. A dalej niby naturalne wieże, potężne ściany z ostremi wierzchołkami, jakby bastyony połączone sznurem, pochylone tak, jak niedozwoliłyby tego prawa ciężkości na ziemi.
Ale co się dziwić! czyż ja sam nie czułem różnicy między gęstością powietrza i wody, w której pomimo mego ciężkiego odzienia, bani metalowej otaczającej mą głowę, podeszew ołowianych przy mem obuwiu, wdzierałem się na pochyłości niezwykle strome i przebiegałem je niemal ze zwinnością i lekkością kozy dzikiej.
Czuję, że opis tej wycieczki podwodnej nie będzie się zdawał prawdopodobnym. Opowiadam rzeczy na pozór niemożliwe, które przecież są istotne, niezaprzeczone. Nie marzyłem przecież – widziałem i czułem.

W dwie godziny po opuszczeniu Nautilusa przebyliśmy linię drzew; o sto stóp nad głowami naszemi sterczał szczyt góry, zasłaniającej nam źródło świetnego promieniowania, znajdujące się z drugiej strony. Od czasu do czasu, skamieniałem krzaki przelatywały przed nami w przerażających zygzakach. Ryby wybiegały z pod nóg naszych jak ptastwo wypłoszone z wysokiej trawy. Skalisty grunt poprzedzielany był nieprzebytemi załomami, głębokiemi grotami, niezgłębionemi otworami, na dnie których słychać było poruszające się okropności. Krew mi cała zbiegła do serca, gdym zoczył macki olbrzymiego mięczaka zastępującego mi drogę, albo jakie kleszcze straszliwe, zamykające się ze zgrzytem w ciemnicy jam! Tysiące punktów świecących błyszczało wśród ciemności. Były to oczy ogromnych skorupiaków, siedzących w swych kryjówkach; potężnych homarów powstających jak halabardziści, poruszających swe łapy z odgłosem
.. potężnych homarów, krabów olbrzymich.
przesuwanego żelaztwa: krabów niezmiernych, spoczywających jak działa na lawetach; strasznych głowonogów, których splatane długie macki, wyglądały jak żyjący splot wężów. Nie znałem jeszcze tego świata olbrzymiego; do jakiegoż rodzaju zaliczyć te stworzenia stawowate, którym skala drugi niejako stanowiła pancerz? Jak natura urządziła ich istnienie wegetujące, i od ilu wieków żyją one w zapadłych oceanu warstwach?

Nie było czasu zatrzymywać się. Kapitan Nemo oswojony z temi strasznemi zwierzętami, nie zważał na nie. Nowe spotkaliśmy niespodzianki na pierwszej płaszczyźnie góry, na którąśmy się wspinali. Zarysowały się przed nami malownicze ruiny, już wyraźnie pokazujące, że pochodziły z ręki człowieka a nie Stwórcy. Nagromadzenia kamieni tworzące zarysy zamków i świątyń, rozciągały się szeroko; pokryte było to wszystko światem zwierzokrzewów jakby kwitnących; mchy i fukusy niby bluszcze pięły się około tych ruin, i odziewały je jakby płaszczem roślinnym.
Cóż to była za część świata? kto poustawiał te skały i kamienie jakby na uroczyskach przedhistorycznych? Gdzież mnie przyprowadził ten fantasta, kapitan Nemo?
Byłbym się go pytał, ale nie mogłem tego zrobić — więc go zatrzymałem, chwytając za ramię. Ale on tylko wstrząsnął głową i pokazując mi najwyższy szczyt góry, zda wał się mówić: „Chodź dalej, chodź jeszcze!“
Poszedłem. Od jednego zamachu, w kilka minut wdrapaliśmy się na szczyt wyższy od okolicznej skalistej masy, o jakie dziesięć lub dwanaście metrów. Spojrzałem w stronę którąśmy przebyli. Góra nie wyżej się wznosiła nad siedmset lub ośmset metrów nad płaszczyznę; druga jednak jej strona dwa razy prawie była wyższa. Wzrok mój sięgał daleko i obejmował przestrzeń oświetloną gwałtownemi wypryskami masy rozżarzonej. Ta góra była wulkanem! Na pięćdziesiąt stóp pod szczytem płynęła z krateru rzeka lawy, rozlewającej się kaskadami ognistemi w otaczającym ją wodnym żywiole, a nad wszystkiem wznosiła się ulewa z kamieni i żużli. Wulkan ten zdawał się być niezmierną pochodnia i oświetlał niższą płaszczyznę aż do granic widnokręgu.
Powiadam że krater podmorski wyrzucał lawę, a nie płomienie. Płomieniom bowiem potrzeba tlenu z powietrza, a pod wodą go niema; potoki zaś lawy, mające same w sobie pierwiastki gorzenia, mogą się rozpalić do białej czerwoności, walczyć zwycięzko z otaczającym je płynnym żywiołem i ulatniać się w zetknięciu z nim. Gwałtowne prądy unosiły wywiązujące się gazy; potoki lawy spływały aż do podstawy góry tak zupełnie, jak materye wyrzucane z Wezuwiusza na Torre del Greco.
Istotnie, patrzyłem na miasto zrujnowane, zapadłe w gruzy, zwalone; dachy podruzgotane, świątynie zgniecione, luki i sklepienia rozbite, kolumny powalone na ziemię, a we wszystkiem znać było jedne proporcye architektury toskańskiej. Tam oto pokazywały się resztki olbrzymiego wodociągu; tutaj wzniesienie ze spłaszczonego zamku obronnego, albo jakiego partenonu[1]; owdzie ślady bulwaru jakby otaczającego niegdyś starożytny jaki port na brzegach znikłego morza — a w nim okręty handlowe i trójrzędowe statki. Dalej jeszcze, rysowała się linia długa murów zwalonych; znać było opustoszałe ulice całe, niby pogrzebana pod wodą Pompeja, którą kapitan Nemo wskrzesił dla mnie.
Gdzież więc jestem, na co ja patrzę? Za jakakolwiek cenę pragnąłem się o tem dowiedzieć. Chciałem mówić i już brałem się do zerwania sobie z głowy kuli metalowej, trzymającej ją w więzieniu. Ale powstrzymał mnie kapitan Nemo, a podniosłszy kawałek kamienia kredowego, postąpił ku skale z czarnego bazaltu, i nakreślił na niej ten jeden wyraz:

ATLANTYDA.

Błyskawica przeniknęła mój umysł. Atlantyda! starożytna Meropida u Theopomp’a, Atlantyda Platona — ten ląd, którego istnieniu zaprzeczali: Origenes, Porphyriusz, Jamblique, Anville, Malte-Brun, Humboldt, biorąc wieści o jego zniknieniu za legendę; ląd którego istnienie kiedyś, przypuszczali: Possidoniusz, Pliniusz, Ammianus Marcellinus, Tertulian, Engel, Sherer, Tournefort, Buffon, Averac — ląd ten miałem teraz przed sobą i widziałem na nim niezaprzeczone ślady jego niegdyś istnienia! To więc była ta okolica pochłonięta dziś, a istniejąca kiedyś zewnątrz Europy, Azyi i Libii (Afryka starożytna), zewnątrz kolumn Herkulesa (Gibraltar) — ląd, na którym żyło potężne plemię Atlantów, z którem starożytni Grecy pierwsze wiedli wojny!
Platon to właśnie zapisał w swych dziełach wielkie czyny z owych czasów bohaterskich. Jego dyalog Timeasza z Critiasem napisany był pod natchnieniem Solona, poety i prawodawcy.
Pewnego dnia Solon rozmawiał z kilku mądrymi starcami z Sais, miasta istniejącego już od ośmiuset lat, jak o tem świadczyły roczniki jego wyryte na poświęconych murach świątyni. Jeden z tych starców opowiadał dzieje innego miasta, o tysiąc lat starszego. Pierwsza owa osada ateńska stara dziewięćset wieków, napadniętą była i w części zniszczoną przez Atlantów, którzy, jak mówił ów starzec, zamieszkiwali ląd ogromniejszy od Azyi i Afryki razem wziętych, zalegający przestrzeń od 12-go do 40-go stopnia szerokości północnej. Panowanie tego ludu rozciągało się aż do Egiptu. Chciał owładnąć Grecyę, ale musiał ustąpić przed nieugięta obrona Hellenów. Od tego czasu wieki upłynęły. Nadeszły kataklizmy w naturze, zatopy, trzęsienia ziemi. Jednej doby dosyć było, by zaprzepaściła się starożytna Atlantyda, której najwyższe szczyty, Madera, wyspy Azorskie Kanaryjskie i przylądka Zielonego, widoczne są dziś jeszcze.
Dane te historyczne ocknęły się w mej pamięci, na widok napisu skreślonego ręką kapitana Nemo. Dziwnem wiedziony przeznaczeniem, deptałem więc jednę z gór owego niegdyś lądu stałego, dotykałem ręką własną ruin tysiącowiecznych, i współczesnych epokom geologicznym! Stąpałem tam, gdzie stąpali współcześni pierwszego człowieka; mem ciężkiem obuwiem druzgotałem szkielety zwierząt z czasów bajecznych, resztki życia niegdyś osłanianego cieniem skamieniałych dziś lasów!
Czemuż dla braku czasu nie mogłem zstąpić z urwistych spadzistości tej góry przebiedz w całości ląd ten niezmierny, który zapewne łączył niegdyś Afrykę z Ameryką, odwiedzić potężne miasta przedpotopowe! Możebym jeszcze znalazł wojowniczej sławy pełen Makhimos, pobożny gród Eusebe, którego olbrzymiej urody mieszkańcy wiekowego używali żywota, a tak byli mocni, że nagromadzili owe głazy opierające się dziś jeszcze działaniu wód. Być może że nadejdzie dzień, w którym zjawisko jakie wybuchowe wywiedzie znów w jasne światło słońca, pochłonięte zwaliska! Wszak wskazano miejsca licznych w tej okolicy wulkanów podmorskich; a nieraz okręty przechodzące te wody, doświadczały wstrząśnień od spodu idących. Słyszano głuche odgłosy walki żywiołów toczącej się w wód głębinach, znajdowano popioły wulkaniczne wyrzucane z łona morskiego. Dziś jeszcze grunt szarpany jest tam aż do równika, siłami plutonicznemi! Któż zaręczy, że wierzchołki gór podwodnych wyrosłe z materyi z łona ich wybuchającej, układającej się kolejami w coraz wyższe warstwy, nie wychylą w jakiej odległej przyszłości czoła swego z wód oceanu.
Gdym tak marzy i usiłował w pamięć sobie wrazić szczegóły tego podmorskiego krajobrazu, kapitan Nemo oparty o omszały słup pomnikowy, stał nieruchomy — jak by skamieniał w niemym zachwycie. Myślałże i on także o zaginionych pokoleniach, i pytał się ich o tajemnice istnienia ludzkiego? Może w tem to właśnie miejscu kąpał on myśl swoją we wspomnieniach historycznych, i tonął w życiu starożytnem, nie chcąc mieć nic wspólnego z nowożytnem. Cóżbym nie dał, by znać jego myśli, pojmować je i podzielać!
Całą godzinę pozostaliśmy na tem miejscu, rozpatrując się w szerokiej równinie przy świetle law, bardzo silnem niekiedy. Wrzenie wewnątrz góry wstrząsało jej zwierzchnia skorupę. Odgłosy z głębi niesione bystremi prądami wody, z majestatyczną odbrzmiewały pełnością. Księżyc ukazał się za chwilę, a promienie jego przenikając masę wód, rzucały blade światło na ląd zatopiony. Nieopisany widok! Kapitan powstał, spojrzał raz jeszcze na niezmierzoną równinę, i dał mi znak ręka bym szedł za nim.
Szybko zstąpiliśmy z góry. Przeszedłszy las kamienny, zobaczyliśmy znów światło Nautilusa, błyszczące w oddaleniu jak gwiazda. Na nie prosto kapitan skierował swe kroki, i przybyliśmy na pokład w chwili, gdy pierwsze barwy jutrzenki zabieliły powierzchnię oceanu.




  1. Świątynia poświęcona Minerwie dziewicy, najwspanialszy budynek w Atenach, stał w twierdzy ateńskiej, zwanej Aeropolis.
    (P. T.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.