Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zatoka Vigo.
Atlantyk! rozległa przestrzeń wód, których powierzchnia zajmuje dwadzieścia pięć milionów mil kwadratowych, długość dziesięć tysięcy mil, a średnia szerokość dwa tysiące siedmset. Ważne to morze było prawie nieznane starożytnym, z wyjątkiem może Kartagińczyków, tych Holendrów starożytności, co w wędrówkach handlowych przebiegali wybrzeża zachodnie Europy i Afryki. Ocean, którego brzegi z równoległemi zakrętami obejmują niezmierny obwód, zasilają największe rzeki w świecie: Świętego Wawrzyńca, Mississipi, Amazonka, La Plata, Orenoko, Niger, Senegal, Elba, Loara i Ren, wnosząc mu wody z krajów najucywilizowańszych i z najdzikszych okolic! Wspaniała ta płaszczyzna nieustannie przerzynana jest okrętami wszystkich narodów, pod wszelkimi banderami świata i kończy się dwoma strasznemi cyplami, których najbardziej lękają się żeglarze: przylądkiem Horn i przylądkiem Burz!
Nautilus prując wody ostrzem swej ostrogi, za wrócił na otwarte morze i wypłynął na powierzchnię. Tym sposobem przywrócono nam codzienne przechadzki po platformie.
Zaraz też wyszedłem z Ned-Landem i Conseilem. W odległości dwunastu mil ukazywał się w mglistych zarysach przylądek Świętego Wincentego tworzący cypel południowo-zachodni hiszpańskiego półwyspu. Silny wiatr dął od południa; morze było niespokojne, wzburzone, i gwałtownemi uderzeniami bałwanów silnie kolysało Nautilusa. Niepodobna było prawie utrzymywać się na platformie; zaczerpnąwszy więc trochę świeżego powietrza, powróciliśmy do wnętrza statku.
Zeszedłem do mojego pokoju, Conseil udał się do swej kajuty, a Kanadyjczyk widocznie czemś mocno zajęty, poszedł za mną. nasza szybka wędrówka przez morze Śródziemne, nie pozwoliła mu wykonać powziętych projektów, nie taił też wcale swego niezadowolenia.
Gdy zamknęły się drzwi mojego pokoju, Ned-Land nsiarll i spojrzał na mnie w milczeniu.
— Przyjacielu Ned — odezwałem się do niego — rozumiem cię wybornie, ale nie masz nic do wyrzucenia sobie. W warunkach w jakich żeglował Nautilus, myśleć o ucieczce byłoby poprostu szaleństwem!
Ned-Land nic nie odpowiedział. Zaciśnięte usta i namarszczone brwi wskazywały, że był zawzięcie jedną myślą zajęty.
— Posłuchaj przyjacielu — dodałem — nic jeszcze niema straconego. Płyniemy ku brzegom Portugalii. Niedaleko od nich są Francya i Anglia, gdzie z łatwością znajdziemy schronienie. O! jeśliby Nautilus wypłynąwszy z cieśniny Gibraltarskiej, skręcił na południe, gdyby nas poniósł w okolice gdzie brak jest lądów, wówczas podzielałbym twoją niespokojność. Teraz jednak wiemy, że kapitan Nemo nie stroni od mórz okolic ucywilizowanych i jak sądzę, za dni kilka możesz działać z pewnym widokiem powodzenia.
Ned-Land jeszcze bystrzej spojrzał mi w oczy i nakoniec otworzył usta:
— Zrobi się to dziś wieczorem — rzekł.
Wyprostowałem się nagle. Przyznaję iż mało byłem przygotowany do tej wiadomości. Chciałem odpowiedzieć Kanadyjczykowi, lecz słów mi zabrakło.
— Umówiliśmy się czekać, na przyjazną sposobność — dodał Ned-Land. Tę sposobność trzymam w ręku. Dziś wieczorem będziemy tylko o parę mil od brzegów hiszpańskich. Noc jest ciemna. Wiatr wieje od morza. Mam twoje słowo, panie Aronnax i polegam na niem.
Gdy i teraz jeszcze milczałem, Kanadyjczyk wstał i rzekł zbliżając się do mnie.
— Dziś w wieczór o dziewiątej. Uwiadomiłem już Conseila. O tej porze kapitan będzie zamknięty w swoim pokoju i prawdopodobnie już w łóżku. Conseil i ja wejdziemy na schody środkowe; pan zaś, panie Aronnax, pozostaniesz w bibliotece o dwa kroki od nas, i czekać będziesz na sygnał. Wiosła, maszt i żagle są w łodzi. Udało mi się złożyć tam już trochę zapasów żywności. Postarałem się także o klucz angielski do odkręcania śrub, które łączą łódź z pudłem Nautilusa. Tak więc wszystko jest gotowe. Do wieczora, panie Aronnax.
— Morze jest niespokojne — zarzuciłem.
— Prawda — odpowiedział Kanadyjczyk — trzeba jednak coś zrezykować. Wolność warta jest narażenia się na trochę niebezpieczeństwa. Zresztą łódź jest mocna, a kilka mil przy popychającym nas wietrze, to fraszka. A kto wie, może jutro będziemy o sto mil na otwartem morzu? Jeśli nam okoliczności posłużą, między dziesiątą i jedenastą w nocy dostaniemy się na ląd stały lub zginiemy. Więc przy Bożej pomocy, dziś w wieczór!
To rzekłszy, Kanadyjczyk odszedł zostawiając mnie prawie ogłuszonego. Wyobrażałem sobie, że w danym razie będę miał przynajmniej czas do namysłu i rozważenia projektu ucieczki. Uparty mój towarzysz nie pozwalał mi na to, a zresztą, cóżbym mógł mu powiedzieć? Ned-Land miał najzupełniejsza słuszność: sposobność była dość przyjazną i on z niej korzystał. Czyż mogłem cofać swoje słowo i w interesie czysto osobistym narażać przyszłość moich towarzyszów? Alboż jutro kapitan Nemo nie mógłby nas zawlec na otwarte morze, zdala od wszelkich lądów?
W tej chwili silny świst dał mi poznać, że napełniano zbiorniki, i że Nautilus zanurzał się pod fale Atlantyku.
Pozostałem w moim pokoju. Chciałem unikać kapitana, żeby ukryć przed nim moje wzruszenie. Tak przepędziłem dzień dość smutny, walcząc z chęcią odzyskania mojej wolnej woli, i z żalem na myśl o opuszczeniu tego cudownego Nautilusa, przed ukończeniem moich studyów podmorskich! Porzucać tak ocean „mój Atlantyk“ jak go już z upodobaniem nazywałem, a nie zbadać jego spodnich warstw i nie wydrzeć mu tajników, które odsłoniły mi już morze Indyjskie i ocean Spokojny! Romans mój wypadał mi z rąk przy pierwszym tomie, moje marzenia przerywały się w chwili najpiękniejszej! Tak upłynęło kilka przykrych godzin, podczas których to mi się zdawało że jestem bezpieczny na lądzie z moimi towarzyszami, to znowu na przekorę rozumowi, pragnąłem w duchu żeby jakie nieprzewidziane okoliczności, stanęły na przeszkodzie w wykonaniu projektów Ned-Landa.
Dwa razy wchodziłem do salonu. Chciałem zobaczyć na kompasie, czy Nautilus w istocie zbliżał się do brzegu, lub też od niego oddalał. Ale nie, Nautilus wciąż pozostawał na wodach portugalskich, płynąć wzdłuż brzegów w kierunku północnym.
Wypadało tedy poddać się losowi i przygotować do ucieczki. Pakunek mój nie był ciężki. Trochę notatek i nic więcej.
Co do kapitana Nemo, zapytywałem się w duchu co on pomyśli o naszej ucieczce: czy nabawi go niespokojności, czy wyrządzi mu jaką krzywdę? Co pocznie kapitan w podwójnym razie, jeśli ucieczka będzie wykrytą lub chybioną? Niewątpliwie, dotychczas nie miałem powodu żalić się na niego; chyba przeciwnie. Gościnność jego zasługiwała na wszelkie pochwały; była otwartą i szczerą. Opuszczając go, nie mogłem jednak być posądzonym o niewdzięczność. Żadna przysięga nie przykuwała nas do niego. Liczył on nie na nasze słowo, lecz jedynie na samą moc okoliczności, które miały nas połączyć na zawsze z jego losami. To właśnie roszczenie jawnie wypowiedziane, iż na zawsze uwięzi nas na swoim pokładzie, usprawiedliwiało nasze usiłowania ucieczki.
Od czasu jak oglądaliśmy brzegi wyspy Santoryny, nie widziałem już kapitana. Czyżbym miał zobaczyć go jeszcze przed naszą ucieczką? Pragnąłem tego i lękałem się zarazem. Wytężyłem słuch; może usłyszę jego stąpania w przyległym pokoju. Nie, cisza najzupełniejsza. Jego pokój musiał być pusty.
I przyszło mi na myśl, że może ten dziwny człowiek nie był na pokładzie. Od owej nocy podczas której łódź odpłynęła od Nautilusa, udając się z jakąś misyą tajemniczą, moje wyobrażenia o kapitanie nieco się zmieniły. Przypuszczać zacząłem, że zachował pewnego rodzaju stosunki z lądem. Czy nigdy nie opuszczał Nautilusa? Często upływały całe tygodnia, a nie zdarzyło mi się go spotkać. Co porabiał przez czas tak długi? Może gdym sądził że siedzi zamknięty jak odludek, on tymczasem spełniał na lądzie jakie czyny tajemnicze, których natury odgadnąć nie mogłem.
Różne podobne domysły snuły się w mojej głowie. W dziwnem naszem położeniu, mieliśmy otwarte pole do wszelakich przypuszczeń. Byłto dla mnie stan chorobliwy, nieznośny. Dzień ów oczekiwania zdawał się być długim jak wieczność. Godziny posuwały się zbyt powolnie, dla mojej gorączkowej niecierpliwości.
Przyniesiono mi obiad do mojego pokoju. Jadłem bez apetytu, cały jedną myślą zajęty. O siódmej wstałem od stołu. Sto dwadzieścia minut — porachowałem je — oddzielało mnie jeszcze od chwili w której miałem złączyć się z Ned-Landem. Niespokojność i wzruszenie moje wzrastały. Puls bił gwałtownie. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Przechadzałem się tu i owdzie, spodziewając się, że ruchem fizycznym uspokoję wzburzenie umysłu. Myśl, że nie powiedzie się nasze zuchwałe przedsięwzięcie, była najmniejszą z moich przykrości, ale serce moje biło gwałtownie gdym pomyślał, że nasz projekt będzie wykryty przed opuszczeniem Nautilusa i że przyprowadzą mnie przed kapitana Nemo, rozjątrzonego, lub co gorsza, zasmuconego mojem zbiegostwem.
Chciałem po raz ostatni wrócić do salonu. Zawróciłem kroki na korytarz podłużny i wszedłem do owego muzeum, gdzie przepędziłem tyle godzin miłych i użytecznych. I patrzyłem na wszystkie te bogactwa, na wszystkie te skarby, jak człowiek w przededniu pójścia na wieczne wygnanie, z którego nie ma powrócić. Te cuda przyrody, te arcydzieła sztuki pośród których od tylu dni skupiało się całe moje życie — wkrótce miałem opuścić na zawsze. Radbym był przez szyby salonu zanurzyć spojrzenie w wodach Atlantyku; ale ściany były szczelnie zamknięte; płaszcz z blachy żelaznej oddzielał mnie od tego oceanu, którego jeszcze nie znałem.
Przebiegając salon, zbliżyłem się do drzwi w poprzecznej ściance, którędy się wchodziło do pokoju kapitana. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, drzwi te były nawpół otwarte. Mimowolnie cofnąłem się. Jeśli kapitan był w swoim pokoju, mógł mnie zobaczyć. Nie słysząc jednak żadnego szelestu, zbliżyłem się i zajrzałem. Pokój był pusty. Popchnąłem drzwi i wszedłem wewnątrz. Ten sam, jak zawsze widok surowy, pustelniczy.
W tej chwili kilka aqua-fortów zawieszonych na ścianie, których nie spostrzegłem podczas pierwszych odwiedzin, uderzyły mnie w oczy. Były to portrety wielkich mężów historycznych, których życie było nieustannem poświęcaniem się dla wielkich idei ludzkości, między innemi portrety Botzarisa, tego Leonidasa Grecyi nowożytnej; O’Counela, obrońcy Irlandyi; Waszyngtona, założyciela Unii amerykańskiej; Manina patryoty włoskiego; Lincolna, co padł ugodzony kulą stronnika niewolnictwa — i wreszcie owego męczennika sprawy oswobodzenia murzynów, Jana Browna, powieszonego na szubienicy, w postaci którą tak strasznie narysowało potężne pióro Wiktora Hugo.
Jaki był związek między temi bohaterskiemi duszami i duszą kapitana Nemo? Czy ten zbiór portretów mógł naprowadzić mnie na ślad tajemnicy jego istnienia? Byłże on rycerzem ludów uciśnionych, oswobodzicielem plemion jęczących w niewoli? Czy brał udział w ostatnich wstrząśnieniach politycznych, lub społecznych tego stulecia? Byłże on jednym z bohaterów strasznej wojny amerykańskiej, wojny opłakanej a wiekopomnej?…
Nagle zegar wybił ósmą godzinę. Pierwsze uderzenia młotka wyrwały mnie z moich marzeń. Zadrżałem, jakby oko niewidzialne przeniknęło najskrytsze tajniki moich myśli, i wybiegłem z pokoju.
Tu oczy moje zatrzymały się na busoli. Nasz kierunek był ciągle północnym. Szybkomierz wskazywał bieg umiarkowany, manometr głębokość stóp sześćdziesięciu. Okoliczności sprzyjały więc projektom Kanadyjczyka.
Wrócilem do mego pokoju. Ubrałem się ciepło: buty morskie, czapka wydrzana, kurtka z bisioru podszyta skórą cielęcia morskiego. Byłem gotów. Czekałem. Tylko szelest drgającej śruby przerywał głębokie milczenie panujące na pokładzie. Słuchałem, nadstawiałem uszu, czy nagłe krzyki nie ostrzegą mnie, że Ned-Land został schwytany na gorącym uczynku w wykonywaniu projektów ucieczki? Ogarnął mię niepokój śmiertelny. Daremniem usiłował odzyskać krew zimną.
Gdy już kilka jedynie minut brakowało do dziewiątej: przytknąłem ucho do drzwi od pokoju kapitana. Żadnego szelestu. Wyszedłem z mojego pokoju i powróciłem do salonu, który był pusty i pogrążony w półmroku.
Otworzyłem drzwi do biblioteki. To samo światło przyćmione, ta sama samotność. Zbliżyłem się do drzwi z których się wychodziło na schody środkowe, i czekałem net sygnał Ned-Landa.
W tej chwili drgania śruby znacznie się zmniejszyły, a potem zupełnie ustały. Dlaczego ta zmiana w ruchach Nautilusa? Nie wiedziałem czy to powstrzymanie się w biegu miało sprzyjać, lub zawadzić zamiarom Ned-Landa.
Milczenie przerywało już tylko bicie mojego serca.
Nagle dało się uczuć lekkie uderzenie. Poznałem, że Nautilus osiadł na dnie oceanu. Niespokojność moja wzrosła. Kanadyjczyk nie dawał sygnału. Miałem już chęć pobiedz do Ned-Landa i wezwać, żeby na później odłożyć wykonanie swoich projektów, czułem że nasza żegluga nie odbywała się już w zwyczajnych warunkach…
W tej chwili drzwi wielkiego salonu otworzyły się i wszedł kapitan Nemo. Zobaczył mnie zaraz i bez żadnych wstępów rzekł uprzejmym tonem:
— A! panie profesorze, właśnie cię szukałem. Znasz pan dobrze historyę hiszpańską?
Możnaby ją znać na palcach, a jednak będąc w mojem położeniu, stracić głowę i nic być w stanie zacytowania ani słowa.
— Cóż — odezwał się znów kapitan Nemo — czy słyszałeś pan moje pytanie? Znasz historyę Hiszpanii?
— Zapomniałem już trochę — odpowiedziałem.
— Otóż to uczeni, co zapominają czego się uczyli — rzekł kapitan. — Więc siadaj pan — dodał — a ja opowiem ci bardzo ciekawy ustęp z tej historyi.
Kapitan wyciągnął się na kanapie, a ja machinalnie usiadłem przy nim w półcieniu.
— Panie profesorze — rzekł — chciej mnie posłuchać z uwagą. Historya ta z pewnego względu zajmie pana, gdyż będzie odpowiedzią — na kwestye, których zapewne nie mogłeś pan rozwiązać.
— Słucham z największą uwagą, kapitanie — odpowiedziałem, nie wiedząc ku czemu właściwie on zmierzał, zapytując się w duchu, czy zajście to nie jest w związku z naszemi projektami ucieczki.
— Panie profesorze — odezwał się znów kapitan Nemo — jeśli pozwolisz, cofniemy się do roku 1702. Wiadomo panu, że w owym czasie wasz król Ludwik XIV-ty sądząc, że może jednem skinieniem ręki usunąć Pireneje, narzucił Hiszpanom swego wnuka, księcia andegaweńskiego na króla. Książę ten który mniej więcej licho panował pod imieniem Filipa V-go, musiał walczyć z silnemi nieprzyjaciołmi zewnętrznemi.
W istocie, poprzedniego roku domy panujące w Holandyi, Austryi i Anglii zawarły w Hadze traktat przymierza, w celu wydarcia korony hiszpańskiej Filipowi V-mu i włożenia jej na głowę jednego z arcyksiążąt, któremu przedwcześnie dano imię Karola III.
Hiszpania musiała stawiać opór tej koalicyi. Była jednak prawie zupełnie pozbawiona żołnierzy i marynarzy. Szczęściem nie brakło jej pieniędzy, pod warunkiem wszakże iż jej galiony wyładowane złotem i srebrem amerykańskiem, dopłyną do jej portów. Owóż pod koniec roku 1702 oczekiwała sutego dowozu, który Francya eskortowała flotą złożoną z dwudziestu trzech okrętów, pod dowództwem admirała Chateau-Renaud, gdyż marynarki sprzymierzone przebiegały wówczas wody Atlantyku.
Transport ten miał zawinąć do Kadyksu; admirał jednak dowiedziawszy się, że flota angielska krąży na tamtych wodach, postanowił zawinąć do jednego z portów francuzkich.
Dowódzcy konwoju hiszpańskiego zaprotestowali przeciw temu postanowieniu, i zażądali żeby ich zaprowadzono do portu hiszpańskiego, jeżeli nie do Kadyksu, to do zatoki Vigo, leżącej na północno-zachodnim brzegu Hiszpanii i nie blokowanej.
Admirał Chateau-Renaud miał tyle słabości, że usłuchał tego nieroztropnego żądania i galiony wpłynęły do zatoki Vigo.
Na nieszczęście przystań w tej zatoce jest otwartą, i nie może być bronioną. Wypadało przeto spiesznie znieść na ląd ładunki galionów przed przybyciem flot sprzymierzonych, i byłby na to czas dostateczny, gdyby nagle nie podniesiono nędznej kwestyi współzawodnictwa.
Czy tylko z uwagą pan słuchasz? — spytał mnie kapitan Nemo.
— Najuważniej — odpowiedziałem, nie wiedząc jeszcze z jakiego powodu dawano mi tę lekcyę historyi hiszpańskiej.
— Opowiadam więc dalej. Rzecz tak się miała: kupcy Kadyksu posiadali przywilej, na mocy którego do nich należało przyjmowanie wszystkich towarów przybywających z Indyi Zachodnich. W sprzeczności z tym przywilejem było, wynoszenie w zatoce Vigo na ląd pieniędzy przywiezionych na galionach. Zanieśli więc skargę do Madrytu i wyjednali u słabego Filipa V-go, że konwój nie wynosząc na ląd swego ładunku, pozostawać będzie pod sekwestrem w zatoce Vigo, dopóki floty nieprzyjacielskie się nie oddalą.
Owóż właśnie, gdy zapadło to postanowienie, dnia 22-go października 1702 r. okręty angielskie wpłynęły do zatoki Vigo. Admirał Chateau-Renaud mimo słabsze swoje siły, mężnie walczył z przeważającym nieprzyjacielem; spostrzegłszy jednak, że skarby konwoju nieuchronnie wpadną w moc nieprzyjaciela, kazał spalić i zatopić galiony, które też z niezmiernemi skarbami swemi zatonęły w morzu.
Kapitan Nemo umilkł. Przyznaję, iż nie wiedziałem jeszcze, z jakiego powodu miałaby mnie zajmować ta historya.
— Cóż dalej? — spytałem.
— To dalej, panie Aronnax — odpowiedział kapitan Nemo, że jesteśmy teraz w zatoce Vigo, że jeśli pan chcesz, możesz poznać jej tajemnice.
I kapitan wstał i poprosił żebym z nim poszedł. Miałem czas opamiętać się idąc za kapitanem. W salonie było ciemno, ale przez szyby błyszczały fale morza. Spojrzałem z uwagą.
Dokoła Nautilusa w półmilowym promieniu, wody zdawały się być zalane światłem elektrycznem. Widziałem najwyraźniej dno piaszczyste. Marynarze osady okrętowej w ubraniach nurkowych czyli tak zwanych skafandrach, wypróżniali beczki napół przegniłe i rozbite skrzynie wśród czerniących jeszcze szczątków floty hiszpańskiej. Z tych skrzyń i beczułek sypały się sztaby złota i srebra i niezliczona liczba piastrów i klejnotów. Mnóstwo drogiego kruszcu leżało na dnie. Marynarze zbierali te łupy szacowne, przenosili do Nautilusa i znów powracali na te niewyczerpane łowy złota i srebra.
Teraz zrozumiałem. Tu była widownia bitwy 22-go października 1702 r. W tem właśnie miejscu zatonęły galiony wyładowane na rachunek rządu hiszpańskiego. Tu kapitan Nemo w miarę swoich potrzeb, zabierał miliony na pokład Nautilusa. Dla niego więc, i tylko dla niego Ameryka dostarczyła tych kruszców szacownych. Był on bezpośrednim i wyłącznym dziedzicem owych skarbów, wydartych Inkasom i ludom zwyciężonym przez Ferdynanda Korteza.
— Cóż, panie profesorze — zapytał mnie z uśmiechem — czy wiedziałeś, że morze tyle bogactw zawiera?
— Wiedziałem, że obliczają do dwóch milionów beczek pieniędzy pogrążonych pod wodami.
— Tak, lecz żeby wydobyć te pieniądze, trzebaby robić wydatki większe od spodziewanych korzyści. Tu przeciwnie, dość mi jest tylko ponieść to co ludzie zgubili, i nietylko w zatoce Vigo, ale i w tysiącach miejsc, które były widownią rozbicia okrętów i na mojej mapie podmorskiej są starannie zanotowane. Teraz zapewne pan pojmuje, dlaczego jestem niezmiernie bogaty?
— Pojmuję. Pozwól mi jednak powiedzieć sobie, panie kapitanie, że uprzątając skarby w zatoce Vigo, uprzedziłeś pan tylko prace stowarzyszenia, które się w tym samym celu zawiązało.
— Jakiegoż to?
— Stowarzyszenia, które otrzymało od rządu hiszpańskiego przywilej na poszukiwanie galionów zatopionych. Akcyonaryuszów zwabiła ponęta ogromnych korzyści, gdyż owe skarby na dnie morza ocenione są na pięćset milionów.
— Pięćset milionów! — powtórzył kapitan Nemo — może tyle było, ale już niema.
— Bardzo wierzę, kapitanie. Byłoby też uczynkiem miłosiernym ostrzedz tych akcyonaryuszów. Kto wie zresztą, czy przestroga byłaby dobrze przyjętą. Zwykle gracze bardziej żałują nie tak pieniędzy straconych, jak nadziei szalonych, które się nie ziściły. A zresztą, mniej mi żal tych spekulantów niż owych tysiąca nieszczęśliwych, którym bardzoby się przydały te bogactwa stosownie rozdzielone, gdy tymczasem teraz pozostaną nieużytecznemi.
Zaledwie domówiłem tych słów, gdym uczuł że musiały obrazić kapitana Nemo.
— Nieużytecznemi! — powtórzył zapalając się. — Więc sadzisz mój panie że bogactwa są stracone, dlatego że ja je zabieram? Więc sądzisz że dla siebie samego trudzę się gromadzeniem tych skarbów? Kto panu powiedział, że nie robię z nich dobrego użytku? Chyba ci się zdaje, że nie wiem iż są na świecie istoty cierpiące, plemiona uciśnione; są biedacy, którym trzeba nieść ulgę, ofiary które pomścić należy? Czy pan mnie nie rozumiesz?…
Kapitan Nemo nagle umilkł, może żałując że za wiele powiedział. Ja zaś odgadłem go teraz. Jakiekolwiek pobudki skłoniły go do szukania niepodległości pod morzami, przedewszystkiem pozostał człowiekiem! Jego serce biło jeszcze dla cierpień ludzkości, jego miłosierdzie niewyczerpane wychodziło na pożytek, zarówno plemion ujarzmionych jak jednostek!
I zrozumiałem wówczas dla kogo były przeznaczone owe miliony wyprawione przez kapitana Nemo, gdy Nautilus płynął po wodach Krety, na której wrzało powstanie!