Dwie matki/Część pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakkolwiek była Gabryela nader skromną i uczciwą panienką, nie mogła przecież w tak młodym wieku, żyć z dala od świata jak pustelnica, i nie przyjmować nigdy przyjaznych propozycyj, innych panien sklepowych, a swoich towarzyszek. Serce jej dotąd zupełnie wolne, było jednak spragnione miłości i tęskniło do czulszego uczucia, wiedzione tajemnym instynktem. Skłonną była zatem do zawierania przyjaźni, i odpłacała całą duszą, najlżejszy dowód życzliwości. Nawiązała więc dość ścisłe stosunki z kilkoma koleżankami, o wiele więcej doświadczonemi od niej.
Opierała się zrazu wszelkim namowom, wreszcie zgodziła się i towarzyszyła im w niedzielę tu i owdzie, a nawet często późnym wieczorem w dzień powszedni, po zamknięciu magazynu.
W niedzielę zatem wybierano się gromadnie, bądź do teatru, na „tanie miejsca;“ bądź za miasto, na daleką przechadzkę; gdzie za rogatkami spotyka się co krok śliczne, kwieciste ogrody i sale halowe. W ogrodach tak zielono i cienisto; w salach tak gwarno i wesoło.
Wieczorem, w dni powszednie, szło się bądź na bulwary, popatrzeć na wystawy sklepowe, otwarte do późna; a ułożone tak ponętnie i z takim smakiem artystycznym. Czasem dotarło się aż do pól Elizejskich. Tak przyjemnie odetchnąć świeżem powietrzem, usłyszeć tajemniczy szmer liści na drzewach, szczególniej gdy piękna na świecie pogoda, a niebo szafirowe, lśni gwiazdami, niby brylantami.
Czasem szło się i na jaki balik. Trzeba przecież urozmaicać cokolwiek przyjemności; widzieć i użyć wszystkiego, póki jest się młodym. Zwiedzało się więc Valentina, Czerwony Zamek lub Elizeum.
Gabryela nie mogła się odważyć, i sama nie tańczyła nigdy. Widziała jednak innych skaczących wesoło, i to ją cieszyło i zajmowało.
Zauważyła i tę okoliczność, że gdziekolwiek się pokazała, była podziwianą i wywoływała wielkie wrażenie. Nie przywiązywała jednak do tego wielkiej wagi; raczej dziwiło ją to. Wiedziała zresztą, że jest ładną; podziw zaś mężczyzn nie budził w niej żadnej obawy. Uderzyła ją i ta okoliczność, że gdziekolwiek obróciła się z swojemi koleżankami, spotykały na swojej drodze wiecznie tych samych młodych ludzi. Widocznie omawiano naprzód miejsce zborne. To nie podpadało wątpliwości. Nie umiała atoli korzystać z owych wskazówek. Ukazywało jej się z daleka niebezpieczeństwo, a ona na niego oczy zamykała.
Pewnego wieczora w Valentino, gdy jak zwykle siedziała w kąciku na ławeczce, przypatrując się tańcom innych, usiadł obok niej nieznany młody człowiek. Był to chłopiec piękny, w całem tego słowa znaczeniu; około trzydziestu lat, wysoki, smukły, z miną junacką, ubrany starannie; z wyrazem, w dużych ciemnych oczach, słodkich i pełnych inteligencji, z ułożeniem wielce dystyngowanem.
Przemówił do niej głosem lekko drżącym z tajemnego wzruszenia, ale z grzecznością wyszukaną. Sądziła w prostocie ducha, że nie uczyni nic złego, odpowiadając. Rozmawiali z sobą dość długo, ale o rzeczach obojętnych, które nie mogły spłoszyć i zatrwożyć Gabryeli.
Wróciła nad ranem do swego pokoiku, myśląc o balu bezprzestannie. Zanim usnęła, wymknęły się z jej ust te słowa:
— Rzeczywiście... jest bardzo przystojny!...
Nazajutrz myślała znowu o nieznajomym. Dotąd nie było w tem nic ważnego, ani groźnego. Dziewczyna spotyka na balu młodzieńca, który podoba się jej na pierwszy rzut oka. Myśli o nim, dzień lub dwa, a nie widząc go nigdy, później zapomina o nim i wrażenie ulatuje bezpowrotnie. Gabryela atoli odebrała dnia trzeciego długi list, który zawierał ognistą deklarację miłosną, wypowiedzianą co prawda nader przyzwoicie i z czcią najwyższą dla jej osoby.
Drżała jak w febrze i w oczach się jej ćmiło, gdy list czytała, serce zaś uderzało gwałtownie.
— Oh! — szepnęła — na ten list nic nie odpowiem!
Zamiast podrzeć nieszczęsną korespondencję, schowała ją starannie, razem z kopertą, do małego zamykanego na klucz kufereczka.
— Któż mu dał mój adres? — pytała w duchu. — Ach! przypominam sobie. Wyszedł z balu jednocześnie i musiał mnie śledzić!
Była okropnie zmięszaną, tak dalece, że zaledwie zdołała zapanować nad sobą, odzyskując równowagę i krew zimniejszą.
— Skończyło się! — pomyślała — nie wyjdę więcej z mojemi koleżankami.
Na nieszczęście powzięła za późno to rozumne postanowienie.
W kilka dni później, nie spotykając nigdzie Gabryeli, ów młody człowiek wszedł do magazynu i kupił kilka drobnostek. Biedna Gabryela, nie umiała nawet ukryć przed nim swojego pomięszania a przypuszczając, że reszta panien domyśli się od razu, iż ten nowy klient przyszedł li tylko dla niej, czuła jak się rumieni po same uszy. Młody człowiek powrócił za dwa dni, i odtąd przychodził bardzo często. Udawał się o wszystko, wyłącznie do Gabryeli. Trzeba więc było sobie zbierać całą odwagę, pokonywać trwogę mimowolną i wzruszenie, pokazywać kupującemu to, czego żądał, zachwalać towar — sprzedawać i nie zwracać uwagi, na tajemnicze minki i złośliwe uśmieszki innych panien sklepowych.
Tym trybem szło wszystko przez cały miesiąc; a przez ten czas, każde pojawienie się pięknego młodzieńca, sprawiało biednej Gabryeli męki niewysłowione. Pewnego wieczora wracając prosto do domu, zastała go czekającego na nią pod bramą kamienicy.
— Oh! błagam pana — zawołała — nie przychodź więcej do magazynu.
— Byłoby okrucieństwem z pani strony wymagać odemnie czegoś podobnego — żywo odpowiedział. — Tam bowiem, mogę mieć jedynie szczęście, widzieć ją.
Gabryela nie znalazła na razie ani słowa odpowiedzi. Spuściła głowę. On wsunął delikatnie jej rączkę pod własna ramię i przyciągnął zlekka ku sobie. Nie potrafiła mu się oprzeć. Prawie nie wiedząc, co się z nią dzieje, zaczęła iść obok niego. W ten sposób przechadzali się dobrą godzinę po trotoarze.
Mówił sam wyłącznie, ale ona go słuchała. Była to zwykła mowa wszystkich uwodzicieli. Tłumaczył jej swoją miłość, szczerą, głęboką, którą wzbudziła w nim przy pierwszem spotkaniu. Nie kochał tak dotąd nigdy i nikogo. Ona posiadła całą jego duszę. Żadna inna nie zajęła jego myśli. A to wszystko wypowiadał głosem drżącym, z ogniem namiętnym, który przenikał na wskróś i Gabryelę.
Czuła się biedaczka oszołomioną, bezwładną, zahypnotyzowaną, niezdolną oprzeć się pokusie, przywołać na pornos rozsądne zastanowienie. Młody człowiek czuł jej drżenie; widział jak oddycha z trudnością i odgadł jej pomięszanie.
— Nic mi nie odpowiadasz? — spytał. — Dla czego? Nie potrafisz ukryć przedemną Gabryelo tego, co się dzieje w twojem sercu. Kochasz mnie jak ja ciebie. Czy będziesz w stanie temu zaprzeczyć?
Drgnęła i zaczęła trząść się jeszcze silniej. On nastawał na odpowiedź — szepnęła nareszcie:
— Tak... kocham cię nawzajem!
Pocałował ją w czoło.
Zdawało się jej, że płomień przeszedł przez jej ciało. Gabryela była zgubioną, bez ratunku!
Odprowadził ją aż do drzwi skromnego pokoiku, umawiając się na odchodnem, gdzie mają zejść się nazajutrz.
Przez trzy miesiące Gabryela żyła w ciągiem upojeniu; w blasku miłości, promieniejącej w jej duszy.
Oktaw Longuet... takie imię i nazwisko podał przynajmniej biednej, uwiedzionej dziewczynie... musiał coś posiadać; sądząc z tego, co wydawał, i z jego życia, nie zajętego żadną pracą. Gabryela jednak nie wiedziała wcale, jakie stanowisko zajmuje on w społeczeństwie. Nie miała nawet śmiałości spytać go o to, o czem nie wiedziała, czy mieszka stale w Paryżu.
Oktaw zresztą bardzo hojny, chciał ją obdarzyć strojami i klejnotami. Podziękowała mu za dobre chęci i nic nie przyjęła.
Radby był również, żeby porzuciła swój skromny pokoik. Chciał jej wynająć odpowiednie mieszkanko; umeblować takowe i przyjąć sługę. Odrzuciła i tę ofiarę.
Gabryela upadła, zdradzona przez serce; nie straciła jednak poczucia własnej godności. Przejęta tą myślą, uważała za sprofanowanie miłości, przyjmować od kochanka, choćby w formie podarunku, najmniejszą drobnostkę.
— Nie — odpowiadała stanowczo, za każdym razem, gdy chciał ją czemś obdarzyć. — Później... gdy zostanę twoją żoną.
Przyrzekł jej to bowiem uroczyście. Niewiniątko uwierzyło ślepo jego słowom. Któraż kobieta nie wierzy temu, kogo kocha!
Nadeszła niebawem gorzka chwila rozczarowania.
Dnia pewnego Gabryela oczekiwała nadaremnie Oktawa w miejscu umówionem.
— Zatrzymało go coś niespodziewanego — pomyślała. — Jutro napisze do mnie z pewnością.
Nie nadszedł wcale list oczekiwany. Dnia trzeciego była zaniepokojoną w wysokim stopniu.
— Boże mój! — powtarzała w duchu. — Cóż się z nim stało? Oh! musi być chyba chory, i to bardzo ciężko.
Potrafiła wysiłkiem nadludzkim zapanować jeszcze nad sobą przez dwa dni następne. Dłużej nie mogła pozostać w tak dręczącej niepewności. Pobiegła więc do hotelu, w którym mieszkał.
— Pan Longuet odjechał przed tygodniem — odpowiedziano Gabryeli.
Odjechał! Słowo to złowrogie przeszyło jej serce niby ostrze sztyletu. Pobladła, zaćmiło się jej w oczach i nogi się pod nią zachwiały. Sądziła, że padnie na ziemię. Zbierając wszelkie siły, potrafiła stłumić ból pierś szarpiący.
— Czy wiadomo panom dokąd się udał? — pytała dalej.
— Nic o tem nie wiemy.
— Nie powiedział przypadkiem, jak długo będzie nieobecnym?
— Ani słowa. Sądzimy jednak, że nie wróci tak rychło do Paryża. Gdy płacił rachunek, zdawał się być mocno czemś zmartwiony i zafrasowany. Może nie spodziewał się odjechać tak nagle? Tu, do hotelu, nie adresowano żadnych listów do niego. Musiał prawdopodobnie dostać depeszę, wzywającą go do opuszczenia Paryża, bez zwłoki. Więcej nie możemy pani o nim powiedzieć. Nie znamy go zresztą zupełnie; nie należał do naszych zwykłych gości. Pierwszy raz dopiero, mieszkał u nas przez kilka miesięcy.
Odeszła Gabryela z głową spuszczoną, z śmiercią w duszy. Teraz dopiero zmierzyła całą doniosłość błędu popełnionego. Po blaskach promiennych, ciężkie i trujące myśli; po świetle, noc czarna.
Odjechał! To słowo straszliwe wyryło się głoskami niestartemi w jej głowie rozpalonej...
— Oszukał mnie, oszukał! — powtarzała głucho, idąc szybko ulicą Richelieugo. — Oddałam mu moje serce, moje życie, wszystko, a on mnie porzucił podle, nikczemnie!
Nie czuła dotąd skruchy, ale miała do niego żal głęboki. Widziała pod stopami przepaść niezgłębioną, w którą została wtrącona pomimowolnie i prawie bezwiednie. Pochłonęła ona jej błogie nadzieje, szczęście całe i ułudy młodej, niedoświadczonej dzieweczki. Pragnęła gorąco, żeby ziemia się przed nią otworzyła, grzebiąc te szczątki, co zostały z niej jeszcze.
Szła prosto przed siebie, nie widząc nikogo i niczego, nie wiedząc nawet dokąd dąży. Znalazła się wkrótce nad brzegiem Sekwany. Wlepiła wzrok dziwny w mętne fale rzeki, w których odbijało się światło rewerberów, długą smugą błyszczącą. Spytała się w duchu, czy nie lepiej by było skończyć od razu z życiem pełnem prób ciężkich i cierpień bez końca i miary, rzucając się w toń wodną, której głębi nie była w stanie przeniknąć oczami. Czuła w tej chwili, że śmierć leczy jedynie pewne, nadto wielkie boleści. Ujrzała się jednak wyłowioną z rzeki po jakimś czasie, odartą z mokrego ubrania i wystawioną w swojej nagości, na widok publiczny, rzuconą na pastwę oczom ciekawych, na jednej z tafli marmurowych w Mordze, gdzie pokazują topielców. Uczuła dreszcz śmiertelny od głowy aż do stóp i cofnęła się z okrzykiem przerażenia.
Wróciła do siebie. Tu dopiero puściła wodze, boleści tłumionej dotąd gwałtownie. Płakała, a łkania nerwowe o mało jej piersi nie rozsadziły. Upadła na łóżko nierozebrana, wijąc się po niem w spazmach konwulsyjnych. Rozpacz jej była bez granic. Kryzys trwała długo, bardzo długo.
Nazajutrz, chociaż zbolała i złamana, udała się o zwykłej porze do magazynu. Wszyscy spostrzegli natychmiast, że jest dziwnie zmienioną, a oczy zapadłe z sinemi obwódkami, patrzą bezmyślnie, jakby obłąkane. Są jednak pewne cierpienia, wzbudzające instynktowo poszanowanie. Nawet jej najlepsze przyjaciółki nie śmiały spytać o nic.
W sześć tygodni później Gabryela nie mogła dłużej wątpić w całą doniosłość swojej niedoli. Miała zostać matką. Teraz dopiero zaczęła gorzko opłakiwać błąd popełniony. Cóż jednak pomogą niewczesne łzy i żale? Nic.
— Co ja pocznę? Gdzie się ukryję? — wołała nieraz łamiąc ręce rozpaczliwie.
Lękała się spojrzeć w przyszłość, przedstawiająca się jej strasznie. Drżała z trwogi na myśl, że wkrótce jej pryncypał, koleżanki, wszyscy znajomi, odkryją hańbiącą tajemnicę, którą radaby ukryć przed samą sobą. Któż wie? Może już się domyślano wszystkiego? Co za wstyd!
— Nie — wyszeptała — nie ośmielę się nadal patrzeć im w oczy, i narażać się na ich spojrzenia. Jestem zgubioną, zgubioną! — Każdy musi czytać w mojej twarzy, czem jestem. Nic mi innego nie pozostało, jak schować się przed nimi wszystkimi, żeby o mnie zapomnieli najzupełniej. Oh! — dodała rozpaczliwie — gdyby tak śmierć nadeszła, z jakąż radością wyciągnęłabym do niej ramiona!
Nieszczęśliwa dziewczyna postanowiła zniknąć jak najrychlej.
Nazajutrz, nie uprzedziwszy nikogo, ani pryncypała, ani towarzyszek i przyjaciółek, opuściła cichaczem swój pokoik, zabierając rzeczy, spakowane w kuferku.
Traf zaprowadził ją na przedmieście Batignolles. Osądziwszy, iż tu będzie dość oddaloną od śródmieścia, aby nie być narażoną na spotkanie z dawnymi znajomymi, zamieszkała ową nędzną izdebkę pod dachem, gdzie w dwa tygodnie później, odszukała ją panna Solange.
Jak nam już wiadomo, była odtąd skazaną, aby służyć Blaireauowi do przeprowadzenia jego planów złowrogich i zbrodniczych.