Dwie matki/Część pierwsza/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynął cały tydzień.
Blaireau gorąco kąpany, i strasznie zawsze niecierpliwy, zaczynał już posądzać swoją wspólniczkę, że nie rozwinęła w tej sprawie, wymaganej przez niego gorliwości.
Nareszcie dnia pewnego przywitała go Solange temi słowami:
— Przecież znalazłam!
Nie taił się wcale Blaireau z radością, którą mu sprawiła tem wyznaniem.
— W warunkach żądanych? spytał.
— Ma się rozumieć. Inaczej nie powiedziałabym ci stanowczo:
— „Znalazłam!“
— Młoda dziewczyna?
— Biedactwo nie ma jeszcze lat ośmnastu.
— Uwiedziona i opuszczona?
— Rzecz naturalna!
— Czyś ją już widziała?
— Nieinaczej. Słodkie niebożątko i trwożliwe jak jagnię. Pomimo bladej twarzyczki, chudości i oczów zmęczonych łzami, bo musi często płakać, śliczniutka, ładniutka, do zjedzenia!
— To szczegół pożądany. Gdzież mieszka?
— W Batignolles, na samym końcu ulicy Clichy.
— W hotelu?
— Oh! taki to i hotel!... U pewnego szynkarza, który nad izbą szynkową wynajmuje tanie pokoiki. Dom... jeżeli godzi się nazwać tem mianem, budę ohydną... jest na prędce sklecony z desek; które narzucono cokolwiek gliną, i potynkowano z grubsza wapnem... Ta buda jest podzieloną na drobne mieszkania: ciupki nędzne, w których mieści się.... Właściwie nie wiem na prawdę, jaki rodzaj ludzi, może zamieszkiwać te nory, bez światła, powietrza i kominka, ze ścianami jak rzeszota, przez które nie tylko wiatr dmucha, ale i deszcz przecieka w najlepsze. Idzie się czemś, niby wązką uliczką, pomiędzy dwoma parkanami, zanim namaca się początek zupełnie ciemnych schodów. Tu zaraz nędza okropna bije w nos aż miło. Pomimowoli dreszcz wstrząsa od głowy aż do stóp. Najodważniejszego trwoga przejmuje do głębi duszy, i każdy cofa się, gotów uciekać.
....Weszłam jednak po owych schodach chwiejnych i trzeszczących za każdym krokiem, aż na drugie piętro, tam bowiem mieszka młoda dziewczyna. Ma norę nazywaną pompatycznie, przez właściciela: Ślicznym tapetowanym „pokoikiem“. Nalepiono rzeczywiście ściany, jakimś brudno-szarym papierem. Izdebka ma sześć kroków wzdłuż, a trzy w szerz, światło wpada malutkiem okienkiem, umieszczonem w dachu. Za całe umeblowanie: lichy tapczan z siennikiem, malowany na czerwono, dwa stołki drewniane, stoliczek... i na tem koniec wszelkich wspaniałości.... Nieszczęśliwa istota, weszła do tej dziury przed dwoma tygodniami.... miała jeszcze trochę pieniędzy przy duszy; zapłaciła więc z góry za miesiąc.... dziesięć franków.
— Czy urodzona w Paryżu?
— Tak opiewa książka meldunkowa gospodarza domu. Mogła jednak z łatwością podać fałszywe zeznanie.
— Jak się nazywa?
— Gabryela Liénard.
— Czy posiada jeszcze cokolwiek?
— Nie żądałam, ma się rozumieć, aby mi pokazywała swoją sakiewkę, ale ręczę, że biedaczka goni ostatkami.
— Musi przecież żyć z czegoś.
— Pracuje od kilku dni. Dostarcza jej roboty jakaś kobieta w sąsiedztwie, utrzymująca magazyn, z ozdobami szmuklerskiemi. Młoda „dzieweczka ma być bardzo wprawną i zręczną w tym rodzaju robót. Zarabia dziennie do trzydziestu susów.
— Jakim cudem znalazłaś tę dziewczynę w Batignolles?
— Zaraz ci to opowiem. Od ośmiu dni biegałam nieustannie, odwiedzając jednę po drugiej, wszystkie moje dawne znajome. Nadmieniłam każdej z osobna, że znam pewną damę, bardzo bogatą, a jeszcze bardziej dobroczynną, zajmującą się szczególniej młodemi, nieszczęśliwemi dziewczętami, które popełniwszy błąd, radeby ukryć tegoż fatalne następstwa, lękając się o swoją niepewną przyszłość. Poprosiłam jednocześnie o adresy dziewcząt podobnych, jeżeliby znały osobiście którą z nich. Wskazały mi kilka; uznałam jednak usłyszawszy bliższe szczegóły, że mnie potrzeba czegoś innego. Za każdym razem powtarzałam: — „Jeszcze nie to!“ — Wczoraj dopiero wspomniała o Gabryeli Liénard, owa szmuklerka, znana mi oddawna. Postanowiłam odwiedzić niezwłocznie młodą dziewczynę; po długiej zaś z nią rozmowie, nabrałam przekonania niezachwianego, iż znalazłam wreszcie to, czego szukałam.
— Przedstawiłaś się jej, jako wysłanka owej bogatej damy, co?
— Naturalnie. Chciałam obdarować ją na wstępie, drobną sumką, ale mała nadzwyczaj dumna i ambitna. Odmówiła stanowczo, utrzymując, że chwilowo zarabia dość na swoje nader skromne utrzymanie. — „Może ta pomoc przydać się panience na później“ — wtrąciłam. Obiecałam jej również zupełną wyprawkę dla dziecka. Prosiłam usilnie, żeby się o nic odtąd nie troszczyła; będę ją bowiem często odwiedzała; może być pewną, że jej niczego nie zabraknie.
— Wszystko to ukartowane doskonale, ale dla mnie nie wystarczające. Może się wymknąć nam w ostatniej chwili. Musimy zatem mieć się na baczności i zastrzedz się przeciw podobnej katastrofie.
— Czekam na twoje rozkazy.
— Zastanowię się nad tem i jutro powiem ci, jak masz działać dalej. Nie dowiedziałaś się żadnego szczegółu z przeszłości młodej dziewczyny?
— Nic a nic. Próbowałam pociągnąć ją cokolwiek za język, ale nie mogłam wydobyć z niej ani jednego słówka. We wszystkiem dotyczącem jej rodziny, osób znajomych, zajęcia, zanim ukryła się w nowej norze, pry ulicy Clichy, jest nie tylko małomówną i skrytą, ale po prostu niemą.
— Trzeba pozyskać koniecznie jej całe zaufanie; musimy bowiem poznać jej historję.
— Uczynię co tylko będzie w mojej mocy.
— No, no! idzie wszystko jak najpomyślniej — wtrącił Blaireau — jesteśmy atoli jeszcze bardzo daleko od zupełnego zwycięztwa. Aby nic nam później na drodze nie stanęło zaporą nieprzełamaną, musimy mieć najdalej do miesiąca, dziewczynę w naszem wyłącznem posiadaniu. Jakim sposobem? Pomyślę nad tem i wynajdę coś stosownego.
Dowiemy się niebawem o wyniku rozmyślań Blaireau’a. Umysł jego, tak szatańsko wykształcony i tak genjalny w pomysłach zbrodniczych, musiał ułożyć z łatwością plan znakomity, co do dalszego prowadzenia intryg i kombinacyj złowrogich, a tajemniczych.
Młoda dziewczyna nazywała się rzeczywiście tak, jak była zapisaną w książce meldunkowej. Ale jak to przypuszczała sprytna wspólniczka Blaireau’a, nie wyjawiła swego prawdziwego miejsca urodzenia.
Gabryela Liénard, była urodzoną w Orleanie. Dzięki wielkiej oszczędności, zapobiegliwości i pracowitości jej rodziców, doszli oni zwolna do pewnego dobrobytu, prowadzonego prostą drogą do zrobienia majątku. Na nieszczęście w tym czasie właśnie matka Gabryeli umarła w kwiecie wieku.
Lepsi znajomi państwa Liénard utrzymywali stanowczo, że zgryzota zabiła przedwcześnie biedną, młodą kobietę... Tłumiła w sobie oddawna ból, podkopujący zwolna siły i zdrowie. Ubóstwiała swoją jedyną córeczkę, i przez wzgląd na nią milczała do chwili ostatniej, nic skarżąc się nigdy na nic.
Mówiono sobie również, po cichu na ucho, że pan Liénard, będąc długo wzorowym mężem, zakochał się w końcu szalenie, w młodej, ładnej i zalotnej wdówce, która nie wahała się zostać jego kochanką. Ten stosunek nieszczęśliwy, nie tylko odsunął go od żony i dziecka jedynego, ale wpłynął nawet nader fatalnie na jego interesa handlowe. Zaniedbywał je bowiem z lekkomyślnością karygodną.
Te pogłoski znajdywały wiarę u wszystkich, a pozory zdawały się potwierdzać takowe w zupełności.
Pan Liénard nie omieszkał zresztą przyznać słuszności tym, którzy twierdzili stanowczo, że jego niewierność wtrąciła żonę przedwcześnie do grobu. Po jej śmierci nie taił się dłużej swego stosunku miłosnego z ową piękną wdówką, a po roku żałoby, nikt się nie zdziwił, gdy nikczemna zalotnica zajęła w domu kupca miejsce zacnej nieboszczki, jako jego druga małżonka. Gabryela kończyła wtedy lat piętnaście. Matka umieściła ją w zakładzie naukowym, gdzie kształcono młodą panienkę odpowiednio do posagu, jaki biedna nieboszczka spodziewała się dać kiedyś swojej jedynaczce, gdy nadejdzie chwila jej wyjścia za mąż.
Wkrótce po ślubie, odezwała się do męża druga pani Liènard:
— Sądzę, że nie myślisz mój drogi chować córki na wielką damę rozpróżniaczoną. Kończy lat piętnaście; czas już jest zaprządz ją do pracy stosownej dla córki kupca.
— Jesteś teraz matką Gabryeli — odrzekł Liènard. — Zajmij się nią i uczyń co tylko uznasz za stosowne.
Nazajutrz pożegnano pierwszą pannę w magazynie, która zajmowała to miejsce od wielu lat. Była bardzo zdolną w swoim zawodzie, i pełną gorliwości. Wskutek jednak zajmowania się długoletniego interesami pana Liènard, pozyskała w jego domu pewne znaczenie i władzę nad służbą. To zaś raziło w wysokim stopniu nową panią Liènard.
Sprowadzono Gabryelę z zakładu naukowego, umieszczając w magazynie, jako pannę sklepową... na stanowisku najniższem.
Wszystko szło jakoś nie źle. Ale wkrótce niestety! jak to się zdarza nader często, pani Liènard znienawidziła swoją pasierbicę, wyszukując starannie sposobności, żeby drażnić Gabryelę, dotykając boleśnie w jej najświętszych uczuciach; poniżać ją na każdym kroku, łajać wiecznie, a nawet poszturkiwać brutalnie, za byle co. Jeżeli okazja po temu nie nastręczała się sama, potrafiła ją stworzyć niegodziwa i przewrotna kobieta.
Dziewczynka była z natury nadzwyczaj łagodną, uległą i pełną najlepszych chęci. Nowa pani Liènard, zawyrokowała nieodwołalnie, że pasierbica ma nieznośne usposobienie; jest krnąbrną i upartą. Wszystkie przymioty biednego dziecka, przemieniały się w oczach macochy, w tyleż wad nie do wykorzenienia. Dzięki nieszczęsnemu wpływowi, który miała nad mężem, potrafiła zniszczyć prawie do szczętu przywiązanie ojca do córki jedynej, wrodzone zresztą każdemu poczciwemu człowiekowi.
Spostrzegła to niebawem biedna Gabryela, że nie może liczyć wcale na pomoc ze strony tego, którego było świętą powinnością bronić sieroty i osłaniać przed tyranją niegodziwej macochy. Była to dla niej nowa i dotkliwa boleść.
Nie będziemy się długo rozwodzili nad tem wszystkiem, co cierpiała Gabryela w domu ojca. Jest to zwykła historja, powtarzająca się aż nadto często, biednej sieroty, zdanej na niełaskę macochy, i będącej tejże najnieszczęśliwszą ofiarą.
Nie śmiała się poskarżyć, nie umiała się bronić sama; coby zresztą nie było jej się na nic przydało. Znosiła więcej niż przez rok, wszelkie napaści niesprawiedliwe, grubiaństwa i obelgi macochy...
W końcu zabrakło biedaczce cierpliwości. Czuła, że nie wytrzyma dłużej w tem istnem piekle. Powtarzano jej bez ustanku: — „Czyż będę zmuszoną, mieć cię wiecznie przed oczyma?“ „Czyż już nigdy nie pozbędę się ciebie?“... Postanowiła więc opuścić dom rodzicielski i udać się do Paryża.
— Oh! uciec ztąd... być wolną nareszcie! — powtarzała ciągle w duchu.
Pewnego ranka spakowała w dwa kuferki bieliznę i rzeczy, do niej wyłącznie należące. Wieczorem, po zamknięciu magazynu, podczas gdy pan Liénard z żoną byli w teatrze, sprowadziła sobie tragarza, i kazała mu zawieść kufry na kolej. Nazajutrz umieściła się w Paryżu u pewnej zacnej staruszki, która była dawniej w stosunkach przyjaznych z jej nieboszczką matką.
Poczciwi ludzie jednak, którzy ją przyjęli i przytulili na razie, byli sami ubodzy i mieszkali nader ciasno. Nie mogli więc trzymać jej długo przy sobie. Trzeba było znaleść dla niej inne umieszczenie. Zaczęto więc szukać. Po tygodniu, weszła do magazynu przy ulicy Montmartre, ze skromną pensyjką na początek, w kwocie pięćdziesięciu franków miesięcznie. Nie zapowiedziano jej z góry... są rzeczy, do których się nikt głośno nie przyznaje... że przyjęto ją głównie dla jej olśniewającej piękności.
W ogóle kupcy w Paryżu, wybierają na panny sklepowe najładniejsze dziewczęta. Tak samo jak w teatrze, gdzie piękność artystek przyciąga wielce męską publiczność; dzieje się i w każdym magazynie. Jest to niby inna arena, na której popłaca również gracja, dystynkcja w ułożeniu, młodość i piękność. Taka panna sklepowa, służy magazynowi za najlepszą i najskuteczniejszą reklamę.
Co prawda, położenie Gabryeli nie było wcale do pozazdroszczenia. Za skromny pokoik płaciła dwadzieścia franków z góry. Z pozostałych pieniędzy, trudno jej było wyżyć.
Na szczęście, miała biedaczka trzysta franków w złocie. Myśląc o zmarłej matce, przypominała sobie żywo, kiedy i przy jakiej sposobności otrzymywała od niej każdego luidora.
Obrachowała Gabryela, że przy niesłychanej oszczędności, wytrzyma z jaki rok. nie potrzebując przynajmniej cierpieć głodu. — Później pomyślała — muszą mi przecież pensję podwyższyć.
I rzeczywiście po roku, ponieważ pryncypał był z niej nadzwyczaj zadowolniony, podwyższył Gabryeli pensję miesięczną o dwadzieścia franków. Był to dla niej zawód nader bolesny. Spodziewała się nagrody zastosowanej do gorliwości, którą rozwijała na swojem nowem stanowisku. Nie przychodzi się jednak tak łatwo do majątku. Gabryela nie wiedziała jeszcze, że zdarzają się często ludzie niesumienni, wyzyskujący bezczelnie czyjeś sieroctwo i smutne położenie; korzystając tymczasem z cudzych zdolności inteligencji i pracy.
Napisała do ojca długi list, gdy znalazła umieszczenie jako panna sklepowa. Tłumaczyła mu z jakich powodów opuściła dom jego. Opisywała mu dalej szczegółowo swoje zajęcie obecne, i że czuję się względnie dość spokojną, jeżeli nie całkiem szczęśliwą i zadowoloną.
Po pierwszym liście nastąpił drugi i trzeci... Na żaden z nich jednak nie dostała odpowiedzi.
Gabryela płakała nieraz gorzko, czując się tak opuszczoną i zapomnianą, W końcu zrozumiała, że nie może oczekiwać ani spodziewać się niczego od ojca, którego serce zamknęło się dla niej najzupełniej.
Ujrzała się samotną na świecie, bez pomocy i bez opieki Było to wielkiem nieszczęściem, wobec jej niedoświadczenia i braku dobrej rady, któraby jej młodość zasłoniła przed czyhającem na nią ze wszech stron — niebezpieczeństwem. Dotąd była uczciwą, Dotąd była uczciwą, ale łatwowierną.
...Musiała paść ofiarą prędzej czy później... swojej dobroduszności, niedoświadczenia i nieznajomości zupełnej, czem jest świat właściwie?