Dwie matki/Część pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ah! to ty Gargasse zawołał Blaireau.
— Jak widzisz. Dzień dobry — stary odrzucił nowoprzybyły, nazwany przed chwilą Gargassem, wyciągając poufale dłoń do „pośrednika prawnego“, który nie wahał się przyjąć takowej, i uścisnąć nawzajem.
— Cóż tam słychać? — spytał Blaireau.
— Nie ma nic nowego... same stare dzieje...
— Założyłbym się pięć na sto, żeś znowu bez miejsca. Pewnie coś zwojowałeś i wypędzono cię z domu bankowego, w którym cię umieściłem?
— Tak jest niestety!
— Cóż znów zbroiłeś?
— Oh! nic złego... Troszkę pohulałem...
— Hulatyka, zaczęta w sobotę wieczór, a która skończyła się w drugą niedzielę zapewne?...
Blaireau wzruszył miłosiernie ramionami. — Znamy się na tem!...
— Cóż chcesz stary!... zła nawyczka...
— Oj zła... bardzo zła nawet!...
— Koniec końców, przyszedłem się dowiedzieć, czy nie miałbyś przypadkiem dla mnie jakiej roboty?
— Chwilowo nie mam żadnej. Interesa wcale nie idą.... Przechodzimy prawdziwą kryzys!...
— Tem gorzej.
— Dość na tem, żeś został jak zawsze, na bruku, bez susa w kieszeni, nieprawdaż?
— Ha!... niby to tak jest... Nie posiadam twojego talentu do nabijania kabzy pieniędzmi i do robienia oszczędności.
— Ja bo pracuję, nie puszczam się na lekkie życie; na hulatyki całotygodniowe — rzekł Blaireau tonem uroczystym.
— Nie zaprzeczam... ale przyznaj staruszku, że ci moneta płynie i płynie... Masz widocznie jakiegoś „inkluza“ w kieszeni... szczęście szalone... Idzie ci wszystko jak po maśle... Możnaby prawie uwierzyć, że nosisz na sobie sznur z wisielca.
— Bez miejsca, bez pieniędzy, cóż myślisz począć?
— Liczę Blaireau na twoją pomoc.
— Niczego więcej nie pragnę, jak wynaleść dla ciebie jakie zajęcie; nie mogę jednak powiedzieć na pewno, kiedy użyję cię, i do jakiej zaprzęgnę roboty? — Czy masz bodaj na śniadanie?
— Kieszenie moje cierpią na okropne suchoty. — Gargasse przy tych słowach zaczął takowe wywracać, z miną na poły komiczną.
Blaireau zmarszczył gniewnie czoło. Otworzył jednak szufladę w biurku, wyjął z niej pięciofrankówkę, i wcisnął wspaniałomyślnie w dłoń swego przyjaciela.
Ten obrócił naprzód monetę w palcach, nareszcie uznał za stosowne umieścić ją w kieszonce od kamizelki.
— Zawsze bodaj coś! — mruknął niechętnie.
— Jestem i ja chwilowo na sucho, z mojemi finansami — przemówił Blaireau. Uprzedzam cię o tem, żebyś na mnie wcale nie liczył.
— Skoro mnie z góry ostrzegasz mój stary, postaram się nie nudzić cię i nie nachodzić zbyt często. Na szczęście zostaje mi w odwodzie Małgorzata.
— Ah! tak Małgorzata, twoja szwaczka. twój polny kwiatuszek.
— Cicho Blaireau! O Małgorzacie nie wolno mówić źle.
— Ja też nie miałem bynajmniej tego zamiaru. Trzymasz się jej więc dotąd.
— Zawsze. Poróżnimy się czasem, porzucamy wzajemnie... i wreszcie godzimy się. Cóż chcesz stary? Nie możemy obejść się jedno bez drugiego. Bardzo poczciwa z niej dziewczyna, pełna odwagi i niesłychanie robocza... Bywają dni, w których zginąłbym z głodu, gdyby nie ona. Nie zarabia wiele, jest atoli oszczędną, i umie się tak urządzać, że jeszcze odkłada cokolwiek „na czarną godzinę“.
— Tak, tak, posiada ona złote serce — odrzekł Blaireau ironicznie.
— Ale, ale stary, o ile sądzę, zaniedbujesz niesłychanie pannę Solange?
— Solange! Czyś ją może spotkał temi dniami?
— Musiała się bardzo stęsknić za tobą, jeżeli odwiedziła wczoraj Małgorzatę, spodziewając się usłyszeć coś o tobie niewdzięczniku. Rzecz naturalna, że moja nie udzieliła jej zadnych wiadomości tyczących się ciebie. W każdym razie uprzedzam cię o tem. Jeżeli tak wiele zależy pannie Solange, wiedzieć co porabiasz, gotowa odkryć twój adres, i ścigać cię w własnem twojem mieszkaniu.
— Nie ośmieliłaby się do czegoś podobnego, wiedząc jakbym ją przyjął! Dziękuję ci jednak, żeś mnie ostrzegł. Uporządkuję ja to wszystko... Rzeczywiście nie widziałem Solange od dwóch miesięcy. Miałem w tym czasie wielkie zmartwienia. Myślałem o niej właśnie, gdyś zapukał, i powziąłem zamiar odwiedzić ją dziś jeszcze. Uczynię to tem skwapliwiej, wiedząc jaką jej tem sprawię przyjemność.
Odszedł Gargasse. Blaireau zasiadł do śniadania w swojej salce jadalnej. Spożywszy nader skromny posiłek... prawdziwe śniadanie skąpca, przebrał się w strój czarny, stosowny dla prawnika, obyczajów nader surowych, który wie, co winien swemu zawodowi i swojej własnej godności. Nie zapomniał włożyć do pularesu kilka banknotów stu-frankowych i tak wyładowany, puścił się w drogę. Na końcu ulicy zatrzymał przejeżdżającą doróżkę i kazał się zawieść na ulicę Folie-Mericourt. Tam bowiem mieszkała panna Solange. Miała wcale schludne mieszkanko, składające się z pokoju sypialnego, kuchenki i sali jadalnej, którą można było w danym razie zmienić na pokój bawialny.
Panna Solange była wzrostu słusznego, silną brunetką, o dużych czarnych ognistych oczach, o kształtach mocno rozwiniętych ale proporcjonalnych; postawy majestatycznej, jak prawdziwa bogini. Pomimo, że przekroczyła obecnie trzydziestkę, zachowała jednak świeżość i urok pierwszej młodości, słowem była skończenie piękną. Dość było spojrzeć na nią, aby odgadnąć, że jest obdarzoną wysoką inteligencją, niepospolitą energją i posiada w równej mierze odwagę, połączoną z chytrością i przebiegłością nadzwyczajną.
A jednak ta kobieta imponująco piękna, która zdawała się być stworzoną, aby panować i rozkazywać; korzyła się i schylała czoła z pokorą, bez wahania, przed wszechwładną wolą Blaireau’a; posłuszna na skinienie, niby pies wierny swemu panu. Była po prostu jego niewolnicą.
Czy kochała niegdyś i czy kocha dotąd BIaireau’a, którego potworna brzydota powinnaby odtrącić od niego wszystkie kobiety w ogóle? Tego nie wiemy napewno. Możnaby to jednak przypuścić. Zdarzają się gusta tak dziwaczne i niepojęte.
Panna Solange przyjęła Blaireau’a z oznakami najżywszej radości, co jej wszakże nie przeszkodziło wyłajać go na samym wstępie:
— Potworze! Przez półtrzecia miesiąca nie dać mi nawet znać o sobie.... Sądziłam, żeś mnie już zupełnie opuścił.
— Moja droga — rzekł Blaireau ze śmiechem — byłem niesłychanie zajęty w tym czasie; a ty wiesz, że u mnie interesa są zawsze na pierwszem miejscu.
— Nie, nie to nie do przebaczenia....
Można znaleść zawsze bodaj chwilkę, na odwiedzenie takiej, jak ja szczerej przyjaciółki.
— Byłem zresztą zupełnie spokojny o ciebie — tłumaczył dalej Blaireau — znając twoją przezorność i talent oszczędzania; wiedziałem, że nie potrzebujesz z pewnością pieniędzy.
— Zapewne, że nie... ale byłam o ciebie niespokojną.
— Żarty! — zawołał Blaireau żartobliwie.
— Oto jakimi są wszyscy mężczyźni. Myśli się o nich bezprzestannie, a oni nie wierzą temu nawet; skazują nas na cierpienie, na trwogę i w końcu na nas zwalają całą winę. Zabrakło mi wreszcie cierpliwości, i gdybym tylko była wiedziała, gdzie ciebie szukać...
— Byłabyś czekała dalej, z przezornością i zastanowieniem, cechującem cię; póki nie uznam za stosowne odwiedzić ciebie — odparł Blaireau tonem ponurym.
Przedewszystkiem nie zaniedbam przypomnieć ci przy tej sposobności rady, której udzieliłem ci już poprzednio.
Nie powinnaś znać mojego adresu, a gdybyś nawet dowiedziała się o niem przypadkowo, masz o tem zapomnieć natychmiast.
— Dobrze — odpowiedziała pokornie — zastosuję się we wszystkiem do twoich rozkazów; czyż jednak warto mnie strofować za tych kilka słów, które mi się wyrwały pomimowolnie?
— Zrozumiałaś mnie i to wystarczy; nie wrócimy więcej do tego przedmiotu.
Zdawało się Blaireau’owi, że byłoby zbytecznem wyrzucać jej wczorajsze odwiedziny u kochanki Gargasse’a.
— Musimy zająć się czemś ważniejszem — mówił dalej: — Potrzebuję w pewnej sprawie twojej pomocy.
— Mojej pomocy! — wykrzyknęła. — Co za szczęście!
— Słuchaj mnie z całą uwagą... Idzie o rzecz wielkiej doniosłości i nader drażliwą, pełną trudności, a nawet bardzo niebezpieczną.
— Tem lepiej!
Blaireau uśmiechnął się, tłumacząc dalej:
— Zapowiadam ci, że będziesz potrzebowała całej twojej inteligencji, a w dodatku zręczności, przezorności i sprytu.
— Jeżeli ty mi rozkazujesz, wiesz dobrze, że możesz liczyć na mnie, i nie zawiedziesz się z pewnością. Mów.... tylko prędko....
— Nie obejdzie się bez wydatków — wtrącił Blaireau — nie zabraknie ci jednak pieniędzy... o to nie kłopocz się wcale... Te już mam w kieszeni. Ręczę, że na kwocie, którą ci oddam do rąk, potrafisz coś zaoszczędzić i dla siebie, powiększając przezornie twój kapitalik. To zawsze coś warte.... Później, gdy nam się uda sprawę szczęśliwie przeprowadzić.... co nie podpada żadnej wątpliwości...
— Ma się rozumieć — Solange potwierdziła.
— Dostaniesz prezencik, z którego będziesz z pewnością zadowolniona.
— Czy ty mi go ofiarujesz?
— Naturalnie, że ja.
— W takim razie wszystko w porządku!
Blaireau wyjął z pugilaresu pięćset franków i położył banknoty na kolanach panny Solange.
— To ci daję na rozpoczęcie kampanji — bąknął. — A teraz słuchaj o co mi idzie:
Panna Solange wyciągnęła szyję, wytężyła słuch, wsunąwszy zręcznym ruchem za gors banknoty. Blaireau mówił dalej:
— Potrzeba nam... czyli, musimy znaleść, najdalej do pięciu miesięcy, dziecko nowonarodzone... chłopca, czy dziewczynę... płeć nie wchodzi w rachubę... Oddamy to dziecko po dwóch dniach co najwięcej, silne i zdrowe, osobie, która mnie za to płaci.
— Rozumiem. Polecasz mi wyszukać w Paryżu, w jakimbądź zaułku, biedną, uwiedzioną dziewczynę lub mężatkę, któraby z nędzy przystała oddać mi swoje dziecko na własność.
— Za dobre pieniądze, rzecz naturalna... gdybyś tego nie potrafiła, trzeba je dostać innym sposobem. Nie zależy mi jednak na tem, żebyś udawała się do mężatek. Wolę o wiele dziewczynę uwiedzioną i opuszczoną następnie przez niewiernego kochanka.
— Masz słuszność. Zresztą można taką znaleść o wiele łatwiej. Tyle jest w Paryżu istot nieszczęśliwych, zdradzonych i opuszczonych najhaniebniej. Bądź co bądź... to rzecz zabawna na prawdę!
— Cóż w tej sprawie widzisz zabawnego?
— Przypomniał mi się ów biedny malec, którym tak byłeś zakłopotany przed pięciu laty. Musiałam wtenczas biegać po wszystkich przedmieściach paryskich, aby znaleść kogokolwiek, coby chciał go przyjąć za swego.
Na czole Blaireauta, ukazała się bruzda głęboka, Solange nie zauważyła tego znaku najwyższego niezadowolenia.
— Ale... ale — spytała — co też się stało później z tym chłopaczkiem?
— Solange — wybełkotał Blaireau głosem zdławionym, z błyskawicą złowrogą, w żółtych źrenicach — jesteś nadto ciekawą. Mówiłem ci już nie raz, żeś nie powinna nigdy wspominać o niczem, co się między nami nigdy nie działo!
— Przecież tylko ciebie o to pytam — szepnęła pomięszana.
— Ani nawet mnie! — odpowiedział gwałtownie. — Nie wolno ci nigdy dotknąć bodaj jednem słowem, nigdy zrobić najlżejszej wzmianki o którejkolwiek z moich czynności; nigdy, nigdy! Czyś to wreszcie zrozumiała?
— Zbłądziłam... chciej mi przebaczyć niewczesne pytanie.
— Przebaczam, ale pod warunkiem, żeby ci w przyszłości pamięć lepiej dopisywała.
Blaireau ostygł w gniewie niebawem. Pogodzono się nawzajem. Wrócili oboje do rozmowy poprzednio nawiązanej.
Nie szczędził Blaireau objaśnień szczegółowych pannie Solange, opisując wszystko drobiazgowo i dobitnie. Zanim odszedł, spytał ją jeszcze:
— Kiedyż rozpoczniesz przedwstępną kampanję?
— Zaraz dziś wieczorem. Udam się w okolicę Montmartre. Odwiedzę kilka lokalów balowych po za rogatką, gdzie spodziewam się spotkać niejednę z moich dawniejszych towarzyszek.
— Myśl przewyborna!
— Gdy znajdę coś odpowiedniego, w jaki sposób mam ci o tem donieść — sam będę dowiadywał się o to codziennie.
— Nie śmiałam ci tego zaproponować... tak jesteś zajęty...
— Prawda, ale to, z czem przyszedłem do ciebie, jest właśnie interesem i to nader ważnym.