<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Godzinę dziesiątą wieczorem wydzwoniły wieżowe zegary Paryża.
Po dniu pogodnym, nastąpiła wspaniała noc Wrześniowa. Na horyzoncie, po za wzgórzami Belleville, wypłynął księżyc w pełni, błyszczy jak puklerz srebrzysty. Białawe jego światło łączyło się z promieniami gwiazd bez liczby rozsianych na ciemno granatowem tle nieba.
W lekkim pół mroku tej nocy przejrzystej, dostrzedz było można na pochyłości wzgórz, otaczających fortyfikacje, leżącego na trawie mężczyznę.
Z głową na rękach wspartą, nasłuchiwał pilnie utkwiwszy wzrok nieruchomie w niknącą drożynę w oddaleniu śród kasztanowej alei, okalającej fortyfikacje, między północną koleją żelazną a gościńcem Saint-Dénis.
Ów nocny czatownik mógł mieć około lat sześćdziesięciu.
Siwe, krótko przy skórze przycięte włosy okrywały mu czaszkę. Gęsta szpakowata, niedbale utrzymana broda spadała ku piersiom, nadając jakiś wyraz ponury jego pomarszczonej twarzy, wśród której pod obwisłemi powiekami świeciło dwoje oczu, iskrzących jak u kota.
Ubrany w płócienną błękitną bluzę, ujętą pasem skurzanym, miał na wierzchu stary surdut nieokreślonego koloru.
Na trawie obok niego leżał słomiany kapelusz.
Do kroć piorunów — wymruknął, nagle uderzając pięścią o ziemię. — Co się to znaczy? Od pół godziny już tu być powinien. W djabelnem stawia mnie położeniu!.. Co mogło zatrzymać „tego psa morskiego“?
— Wyrażenie to często używane pomiędzy majtkami mogłoby nasunąć przypuszczenie, iż ów starzec był marynarzem. Bynajmniej! Powyższą osobistością jest to Raul Brisson inaczej zwany „Gęsiem-Piórem“, były notarjusz.
Brisson, pełniąc te obowiązki tytularnie, zamieszkiwał w jednem z miasteczek prowincjonalnych w pobliżu Paryża, a będąc do tego urzędowania naukowo przygotowanym i posiadając mały mająteczek, mógł był zaślubić posażną jaką dziedziczkę, i pracować uczciwie.
Niestety, namiętność do gry w karty i słabość do kobiet w połączeniu ze zdolnością do fałszowania podpisów powiodły go na zgubną drogę.
Stawiony przed sądem, i obwiniony o dwieście osiemdziesiąt kilka popełnionych fałszerstw, przeszedł z urzędowania na galery w Breście, nie skruszony, ani poprawiony bynajmniej.
Szanowny ów notarjusz, łączył z upodobaniem do kaligrafji rzadki dar naśladowania.
Odtwarzał cudze podpisy pośpiewując, świetnie naśladował sztrychy i nagięcia, szczycąc się przechwalając naokół ze swych zdolności fałszerza.
Opowiadał z dumą, jak dnia pewnego podczas jego pobytu na galerach, uwolniono go wskutek rozkazu nadesłanego z Paryża, a pochodzącego wprost od ministra sprawiedliwości rozkazu, według wszelkich reguł sporządzonego, opatrzonego pieczęciami i urzędowym podpisem ministra.
Otóż cały ten rozkaz i wszystko w nim pomieszczone było sfałszowanem, od podpisu aż do pieczęci, z wyjątkiem jedynie marki pocztowej.
W trzy dni później Brisson został przytrzymanym. W drodze otrzymano telegraficzną, wiadomość o sfałszowaniu rozkazu ministra.
Opuściwszy Brest, gdzie mówiąc nawiasem jego słownik wzbogacił się znaczną liczbą wyrazów miejscowych, poświęcił chętnie talent swój specjalisty każdemu, kto mu chciał zań chojnie zapłacić.
Nadeszła starość, ręka drżeć poczynała, i ów były notarjusz połączył się z bandą złodziei ostatniego rodzaju włóczęgów bez dachu i chleba, żyjących z łupiestwa, sypiających w piecach od wypalania cegieł, w kamieniołomach, w nowo budujących się domach, gdy nie starczyło kilku groszy na opłacenie budy noclegowej.
Wróćmy jednakże do chwili obecnej.
Po długiem oczekiwaniu dał się słyszeć odgłos nadchodzących kroków. Brisson natężył słuch z podwojóną uwagą, wlepiwszy wzrok w drogę, biegnącą ku Saint-Dénis.
Mimo odgłosu zbliżających się kroków, ku wielkiemu zdziwieniu nikogo na drodze dojrzeć nie mógł, wśród owej jasnej, pogodnej nocy.
Widocznie ów oczekiwany starał się ukrywać w cieniu rzuconym od fortyfikacyj.
Skoro odgłos kroków umilkł zupełnie, po kilku sekundach, wśród głębokiej ciszy, rozległ się głos chrypliwy rzucający w przestrzeń odrębnym sposobem te trzy sylaby naśladujące pianie koguta w oddaleniu, używane jako hasło przez nocnych złodziejów.
— Ki... ki... riki!...
Brisson zerwawszy się — odpowiedział podobnie.
Natenczas w pobliżu, ukazała się postać męzka i zaczęła wchodzić na wzgórze okryte murawą.
Przybyły, był mężczyzną czterdziestoletnim, przerażającej chudości. Opończa z grubego sukna, zapięta pod szyję, powiewała na jego kościstych ramionach. Na jego goleniach, jak u kościotrupa, bujały się czarne pantalony z granatowego sukna. Całość wszelako ubrania była schludna i czysta.
Jasno-blond niegdyś jego włosy, obecnie pieprzowej barwy, ułożone były we dwa pukle na skroniach, starannie wypomadowane. Twarz obrzucona czerwonawemi plamami, była blada, wyżółkła, a małe oczy ukryte pod gęstemi brwiami, spoglądały chytrze, z cynizmem.
Granatowa czapka z daszkiem, na tył głowy zsunięta, dawała dostrzec wypukłe czoło co ma oznaczać inteligencję, lecz w tym razie skierowaną, ku złemu.
Były notarjusz poznawszy przy blasku księżyca charakterystyczną sylwetkę nadchodzącego, usiadł w oczekiwaniu.
— Do kroć tysięcy! — zawołał, a przybywajże włóczęgo. Gotów byłem już wszystko rzucić do djabła! — Spóźniłeś się o całe pół godziny!..
— Lepiej późno! niż wcale, odrzekł chrypliwym głosem ów człowiek szkielet. Miałem już nawet nie przyjść wcale.
— Dla czego? Cóż się stało?
— To, że Szpagat niechce ażeby nas trzech należało do tej sprawy. Dowodził, że dwóch to jest ja i on wystarczy, i myślałem już że pójdziemy bez ciebie.
— Jakto? — zawołał Brisson z niepokojem.
— Wszak wiesz do czarta że on rozporządzać ma prawo, odparł przybyły. Szpagat ułożył całą tę sprawę; — do niego wybór należy.
— Na czem że więc stanęło?
— Otóż teraz wszystko w porządku. Przemawiałem za tobą, oraz ciebie broniłem, i udało mi się nareszcie. Zawdzięczasz mi zatem wiele, bo mówię ci, że Szpagat źle przeciw tobie usposobionym.
— Co on mnie może mieć do zarzucenia?
— Szpagat zrobił się teraz miękkim jak gotowany kartofel, brak ci energji... że niegdyś dobrym byłeś do gryzmolenia, lecz teraz twój wzrok szwankuje, drży ręka, i nie jesteś już zdatnym do niczego Widzisz co znaczy zestarzeć się.
— Zestarzałem się, to prawda, ale mimo to, wart jestem więcej, niż inni.
— Nie przeczę... lecz Szpagat sądzi inaczej. Trudno jest wszystkim podobać się.
— I cóż postanowił nareszcie?
— Znajdziemy go w knajpie pod „Maczugą“ o północy. Tam miejsce jego schadzek. Wyda nam rozkazy i wskaże gdzie iść trzeba!
— Czy wtajemniczył cię w tą sprawę?
— Nic mi nie powiedział.
— Musisz jednak wiedzieć o co chodzi?
— Nic nie wiem... na honor! — Domyślam się tylko, a chodzi tu o zdobycie dużej sumy pieniędzy, ku czemu wypadnie może użyć nam ostrza...
Brisson zadrżał.
— Morderstwo!... wyszepnął zmienionym głosem.
— Mówiłem „być może“. A zresztą, co cię to obchodzi mój stary?
— Nie lubię rozlewu krwi...
— Ani ja również, przysięgam... jakem Jan-Czwartek. Nie sprzątnąłem nigdy nikogo dla przyjemności, lub wprawy ręki. Gdy jednak trzeba, to trzeba! Nie mając żadnych dochodów, nie mamy żyć z czego. Bądź jednak spokojnym. Postawimy cię na straży, po ułożeniu wszystkiego ze Szpagatem. Ruszaj więc w drogę stare Gęsie-Pióro, ty jedną stroną, ja drugą. Nie chcę, ażeby nas razem widziano.
Brisson podniósł się i poszedł na lewo, podczas gdy Jan-Czwartek udał się wprawo i wchodził do Paryża, pogwizdując arję z operetki.
Knajpa pod „Maczugą“ była jednem z owych zanieczyszczonych bagnisk w okolicach podrogatkowych tak licznie rozsianych w epoce, w której rozpoczynamy nasze opowiadanie.
Sprzedaż fałszowanego wina i zaprawianych likierów: odbywało się tu nie na parterze... ale w piwnicy starego domostwa, w pobliżu rogatki La Chapelle. Dwanaście schodów prowadziło do wnętrza tego zakładu, używającego bardzo złej opinji, na który policja miała pilnie zwróconą uwagę.
Wszyscy o tem wiedzieli, a jednak można było tu spotkać i porządnych ludzi. Bywają miejsca publiczne, w których rozgłos wabi ciekawych, a złoczyńców jak pułapka nęci ku sobie.
Jan-Czwartek, inaczej zwany „Słowikiem“, wszedł na schody, przebiegł pierwszą salę, a raczej piwnicę oświetloną dwiema kopcącemi lampami, zawieszonemi u sklepienia i nie zwracając uwagi na pijanych przy bufecie, wszedł do drugiej obszerniejszej, w tenże sam sposób oświetlonej sali.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.