Dwie sieroty/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pośrodku stał tu zatłuszczony bilard. Dwanaście stolików rzędem ustawionych było pod ścianą. Przy każdym mężczyźni o rozbójniczych fizjognomjach złodziejskich paserów i dziewczęta ostatniej kategorji, których brzydota dorównywała ich bezczelności.
Szpagat grał w bilard z młodym chłopcem osiemnastoletnim, przyjemnej powierzchowności, o regularnych rysach twarzy.
W całej postaci młodzieńca nie można było dostrzedz nic podejrzanego. Najwprawniejszy fizjognomista nie odgadłby w nim zbrodniarza zdolnego do wszelkich najpotworniejszych występków.
Zachowanie się Szpagata, cechowało w nim robotnika lub publicznego posłańca.
Jan-Czwartek uderzył go po ramieniu.
Odwrócił się od bilardu i spojrzał.
— Ach! — to ty? — zawołał; przyszedłeś sam?
— Jak widzisz...
— A notarjusz?
— Nadejdzie.
— Usiądź i wypij tymczasem kieliszek. Zaraz skończę mą partję. Uważaj Julku, dodał, zwracając się do swego partnera. Osiemnaście, przeciw dwunastu.
Jan-Czwartek usiadł na ławie, kazał sobie podać szklankę wina, wypróżnił ją, co powtarzał czterokrotnie.
W pięć minut później Brisson ukazał się we drzwiach drugiej sali, właśnie na czas ażeby trącić się szklanką z Janem-Czwartkiem i Szpagatem, który ukończył partję bilardu.
— Idźmyż teraz, rzekł do obu kamratów.
— Gdzie nas chcesz prowadzić?
— W miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Do Fonsia rozumie się. Fonsio, to ja. Pójdę naprzód aby wskazywać nam drogę. Zamiast jednakże przejść salę, i wydostać się na schody, Szpagat wrócił się ku małym drzwiczkom, wybitym w ścianie, a wychodzącym na ciemny kurytarz.
Wszedł w ten korytarz.
— No! idziecie za mną... hę? pytał odwracając się.
— Nie inaczej!.. do czarta!
Były notarjusz i Jan-Czwartek szli za nim na palcach. Wszyscy trzej zrobili tak ze dwadzieścia kroków pośród głębokiej ciemności, macając rękoma po ścianie, aby się uchronić od upadku.
— Stój! — zawołał nagle Szpagat. — Otóż przybyliśmy. To moje tymczasowe gniazdo.
Otworzył znajdujące się przed sobą drzwi drugie, zapalił zapałkę, a następnie świecę.
Ukazał się natenczas obecnym maleńki niski pokoik, a raczej piwnica, z okienkiem w górze, wychodzącym na dziedziniec.
Ubita glina zastępowała tu podłogę. Ściany były wapnem wybielone, lecz zzieleniałe od wilgoci.
Znajdujące się sprzęty stanowiło łóżko żelazne, stół prosty, drewniany, komoda i dwa krzesła kulawe.
Po nad komodą wisiało małe lusterko pleśnią pokryte. Kuferek znacznej objętości, starannie na klucz zamknięty, znajdował się pod stołem...
— Siadajcież! — rzekł właściciel mieszkania, wskazując dwa krzesła swym gościom, i sam rzucił się na łóżko. Teraz możemy swobodnie porozmawiać!
— Nie masz co do picia? — wymruknął Brisson, gorący wielbiciel butelki.
— Nie mam, mój stary. Spirytualja szkodliwie działają na ludzki organizm. Możecie jednak palić... Oto tytuń.
Jan-Czwartek nałożył sobie fajkę, Szpagat skręcił papierosa. Brisson wierny swojemu nawyknieniu, zadowolnił się zażyciem tabaki, jaką w nos wciągnął z odgłosem huczącej trąby.
— A więc zaczął Jan-Czwartek, zawiązując na nowo rozmowę, mówisz, że sprawa jest ważną?
— Ba — przynieść może każdemu z nas po dziesięć tysięcy franków.
— Dziesięć tysięcy franków!... powtórzył z zaiskrzonym spojrzeniem były notarjusz. Dziesięć tysięcy franków!
— Tak, moje stare Gęsie-Pióro, — a może nawet i więcej. Otrzymawszy to, mógłbyś sobie urządzić kancelarję doradzcy w sprawach sądowych jest to bardzo korzystne zajęcie.
— Dla czego nie? — odparł Brisson. Przedewszystkiem jednak postarałbym się o wydobycie z lombardu naszej garderoby.
— No!.. no! — mruknął w zamyśleniu Jan-Czwartek. Ależ nie łapmy ryb przed niewodem i nie traćmy słów daremnie. Porozmawiajmy, lecz mówmy serjo, bo czas upływa. O cóż więc chodzi? Gdzież się znajduje ta małpa obrośnięta złotem. W jaki sposób zabrać się trzeba do niej ażeby ją dobrze oskubać?
— Znajduje się ona przy Berlińskiej ulicy — rzekł Szpagat.
— W domu zamieszkałym przez lokatorów?
— Nie! — w małym pałacyku pod 24 numerem.
— Odosobnionym?
— Tak. Obok znajduje się dom świeżo stawiany ogród po lewej, w tyle plac pusty, okolony deskami. Jesteś tam jak u siebie; masz się gdzie ukryć, oczekując chwili w której wypadnie przeleść przez niski mur i wejść w głąb pałacyku którym z okien parterowych, niemających z tej strony okiennic?
— Rozumiem! — zawołał Jan-Czwartek, jest to rzecz czysta i łatwa do wykonania. Przy pomocy szklarskiego instrumentu wyrżnie się w szybie okrągłą dziurkę, aby ręka przez nią wejść mogła, następnie podnosi się rygielek służący do zamykania okna, i w trzech sekundach wprowadzasz się do śpiącego spokojnie obywatela, który liczy na swoje drzwi na klucz zamknięte. Używałem niejednokrotnie tego sposobu, raz nawet pomnę, iż mi się nie udało.
— Dawnoż to było?
— Lat temu ze dwadzieścia.
— Stara historja!
— Masz słuszność, nie mówmy o tem, a wróćmy raczej do małego pałacyku przy Berlińskiej ulicy. Sądzisz więc, że powyższa osobistość jest grubo wypchana złotem?
— Jestem tego pewny — rzekł Szpagat.
— Zkąd możesz być pewny?
— Ponieważ widziałem banknoty.
— Opowiedz nam jak to było?
— Słuchajcie! — Przed trzema dniami poszedłem na stację północnej drogi żelaznej, przed nadejściem pociągu.
— Oczekiwałeś tam na kogo?
— Oczekiwałem na sposobność ulżenia któremu z podróżnych, w dźwiganiu walizy, lub torby podczas nocy, słowem, chciałem mu wyświadczyć przysługę... dodał, szyderczo się uśmiechając.
— A więc?..
— Otóż, prócz straży miejskiej stojącej przy drzwiach, znajdowały się tu i „muchary“ w sali oczekiwania, po mieszczańsku poprzebierani. Ja mam wzrok amerykanina... Jakikolwiek bądź ubiór wdziałby on na siebie, poznam natychmiast policjanta. Zabierałem się już do wyjścia, gdy świsnęła maszyna pociągu nadchodzącego z Calais zatrzymałem się sam nie wiem dlaczego?
— To tak, jak przy grze w landsknechta miewa się tchnienie, rzekł były notarjusz.
— Masz rację, moje stare Gęsie-Pióro. Nie było wiele przybywających, sala prędko się opróżniła. Widząc, że nie ma co robić, wyjść chciałem, gdy ukazały się nagle dwie damy w podróżnych ubiorach. Dwie parafjanki, pomyślałem sobie, ale djabelnie mówię wam szykowne!
— A zatem dwie arystokratki? — wtrącił Jan-Czwartek.
— Matka i córka napewno, pomyślałem, lecz matka tak piękna, jak córka, na honor! Czterdzieści parę lat najwięcej mieć mogła, a znakomicie zakonserwowana. Włosy czarne, wpadające w granatową, barwę, a oczy, jak dwa węgle rozżarzone. Tak piękna do pioruna, że gdyby zechciała, gotów byłbym ją bez wahania zaślubić!
Wybuchem głośnego śmiechu przyjęli obecni ów żart dowcipny towarzysza.
— Co zaś do młodej panny, mogącej mieć lat ośmnaście, mówił dalej Szpagat, wyobraźcie sobie jasnowłosą blondynkę, ładną jak miłość, a świeżą jak róża! Prawdziwe jabłuszko, wprost z drzewa. Czarnowłosa dama trzymała w ręku worek podróżny z czerwonego safjanu, na srebrny zamek zamknięty, co zwróciło moją uwagę.
Podszedłem z czapką w ręku zapytując:
— Może sprowadzić powóz dla jaśnie pani!
Dama zmierzyła mnie ukradkiem od stóp do głowy.
— Jesteś posłańcem? zapytała z lekkim akcentem angielskim.
— Do usług milady.
— A więc idź, sprowadź dwa powozy, jeden dla mnie, drugi na moje bagaże.
— Biegnę milady.
Poskoczyłem z pośpiechem i wróciłem w oka mgnieniu.
— Idź teraz odbierz bagaże, umieść je w powozie i siądź obok woźnicy, ażeby mu dopomódz w znoszeniu pakunków, skoro staniemy przed pałacem.
— Spełnię rozkazy! — odrzekłem.
— Jakież głupstwo udawać posłańca! — zawołał śmiejąc się Czwartek.
— Udawać posłańca? — Byłem nim w zupełności, brakowało mi tylko medalu.
— Torba z czerwonego safjanu nieprzepartą siłą wabiła mnie wciąż ku sobie tem więcej, że dama nie rozstawała się z nią na chwilę, co dowodziło, że musiała być dobrze nadzianą banknotami.
Jakiż to był ogrom tych zniesionych bagażów, moi przyjaciele! — Skrzynie, kuferki, zawiniątka, walizy, było tego bez liczby!
Wychudzone szkapy dorożkarskie miały co dźwigać!..
Przed zajęciem miejsca obok woźnicy, zbliżyłem się do drzwiczek drugiego powozu, jak lokaj obeznany ze służbą zapytując:
— Gdzie mamy jechać, milady?
— Na Berlińską ulicę, numer 24.
Oba fjakry ruszyły z miejsca i niezadługo zatrzymaliśmy się przed dwupiętrowym pałacykiem. Wszystkie okiennice wewnątrz, były szczelnie zamknięte.
Zeskoczyłem z siedzenia, ażeby pomódz wysiąść tym damom.