Dwie sieroty/Tom I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

— Jakto? — zawołał Czwartek z udanym zdumieniem, pozwalają takiej hołocie przebywać w miejscach publicznych? To oburzające... na honor! Wystawiają tym sposobem uczciwego człowieka, robotnika, przychodzącego z ufnością wypić kieliszek wina po ciężkiej całodniowej pracy na zetknięcie się z łotrami i skompromitowanie?
— Toż właśnie i mnie przed chwilą spotkało, ozwał się jakiś młody mężczyzna, przyzwoicie ubrany. Wszedłem do zakładu „pod Srebrnym Krukiem“ na małą przekąskę, gdy pojawił się tam komisarz ze swemi agentami. Gdybym nie był sąsiadem i znajomym Loupiata, zabrano by mnie do aresztu wraz ze złodziejami.
Tu wskazał ręką na ludzi ze skutemi rękami, wychodzących z knajpy.
Jan-Czwartek spojrzawszy, drgnął nagie. Poznał Szpagata pomiędzy niemi prowadzonego przez dwóch policjantów.
— Do pioruna! — wyszepnął, to zwierzę schwytać i okuć się pozwoliło! Tuż za Szpagatem szedł notarjusz z opuszczoną głową.
— I to stare Gęsie-Pióro także!.. wyszepnął, a więc dzisiejsza nasza wyprawa zniweczona! I ze zwykłą sobie przezornością, wsunął się w tłum, z obawy, ażeby giest którego z uwięzionych nie wskazał go, jako wspólnika komisarzowi.
Agenci wraz ze zdobytym połowem oddalali się zwolna, za niemi biegła gromada ciekawych ze śmiechem i naigrawaniem. Jan-Czwartek znalazł się wkrótce sam na ulicy.
— Fatalność? — zawołał z wściekłością. W chwili pochwycenia w ręce tak świetnego łupu, trzask! — Jak za uderzeniem gromu, wszystko się rozpada i znika! Ha! nie z mojej to winy... przestrzegałem owych włóczęgów, trąbiłem im w uszy że pod „Srebrnym Krukiem“ nie miejsce dla schadzek! Co ja teraz pocznę pozostawiony bez grosza w kieszeni?
Zadumał przez kilka minut, a potem podniósł głowę. Twarz jego rozpogodziła się, oczy mu błyszczały, stał uśmiechnięty.
— Jakżem ja głupi!... zawołał; pytam co pocznę? Wszakże posiadam wszelkie potrzebna objaśnienia, sam więc popróbuję poprowadzić tą sprawę tej nocy, a jeżeli mi się uda plon zgarnąć, pójdę na ulicę Reynie pod numer 17 wykupię rzeczy notarjusza i pomiędzy temi szpargałami odszukam papierów jakie w rękach sprytnego człowieka mogą mieć wartość setek tysięcy franków!
— Na rozpoczęcie wyprawy jest jeszcze wszelako za wcześnie, — dodał po chwili, wstąp więc śmiało na kieliszek do Lupiata ponieważ policya nigdy nie ponawia wejścia dwukrotnie w jedno i to samo miejsce.
— To mówiąc, wszedł do winiarni...
Sale były opustoszałe! Znajdował się w nich tylko właściciel zakładu, jego żona i Ireneusz Moulin. Posłaniec wyszedł od dawna.
— Witam! rzekł Czwartek, grzecznie się kłaniając, i proszę o szklankę wina.
— Żona Loupiata posłała napój przez chłopca przybyłemu.
— Co więcej panu podać? zapytała.
— Kawałek chleba z serem.
— Ze świeżym czy suchym serem?
— Och! wszystko mi jedno — odparł przybyły. — Nie lubię pić bez przekąski.
Chłopiec podał żądane pożywienie.
— Co się tu stało? — pytał Jan-Czwartek zwracając się do Loupiata. Przed chwilą ulica była natłoczona ludźmi.
Rzecz zwykła, odparł oberżysta; wejście policji i aresztowania.
— Złodziei bez wątpienia?
— Tak; zabrano ich całą bandę, a nawet przywódcę zwanego Szpagatem który się rzucił ze sztyletem na komisarza.
— Czy podobna?
— Tak było.
— Ha! łotr! zawołał Czwartek z udanem oburzeniem. Wyślą go do Tulonu lub Brestu okutego w kajdany. Otrzyma na co zasłużył. Urzędnik wykonywający swe obowiązki, to rzecz święta! Co do mnie, szanuję wielce komisarzów, a zarówno i policyjnych agentów. Gdyby ich nie było co by się działo z uczciwemi ludźmi, ktoby stanął w ich obronie? Powinni by powyławiać wszystkich włóczęgów z miasta. No, patrzcież państwo. W Paryżu nie można być teraz bezpiecznym. Wyjdziesz wieczorem i nagle masz obok siebie złodzieja, albo mordercę... To straszne... przerażające! To mówiąc, pił z apetytem.
— Zdrowie panów dodał, podnosząc szklankę.
— Nawzajem... pańskie zdrowie! ozwał się Loupiat, któremu ów gładki mówca bardzo się podobał.
— Doskonałe to pańskie winko! rzekł wypiwszy je, Czwartek!
— Jest nieco kwaskowate, odrzekł właściciel sklepu, bo młode, ale bez przymieszek, jest czyste! Lecz zdaje mi się jakobym pana gdzieś widział... dodał, wpatrując się w przybyłego. Czy pan mieszkasz w tej tu dzielnicy miasta?
— Nie panie; jednak bardzo często przechodzę tędy i nieraz byłem w pańskim zakładzie, gdzie porządek i czystość zwróciły moją uwagę.. Spełniam obowiązki inkasenta u pewnego właściciela składu metalowych mebli, przy ulicy świętego Antoniego, który mnie używa do odstawiania tychże do Clichy i Batignolles.
— Kursa nie lada, zaprawdę.
— Ma się rozumieć. Wzbudza to pragnienie.
Tu zaczął kaszlać.
— Do czarta! rzekł, w gardle sucho, a wypróżniłem szklankę. Każ mi pan podać drugą.
— Za nim przyniosę, ozwał się Ireneusz biorąc butelkę ze swego stolika i nalewając z niej Czwartkowi wina, wypij pan to co jest, dla uśmierzenia kaszlu.
— Dzięki najszczersze!... Ach! to balsam, mówił łotr, pijąc; prawdziwe Chablis... ja znam się na tem jak to łagodzi! Proszę o dwie szklanki takiego samego, abym mógł się panu wywdzięczyć.
— Ależ to niepotrzebne! odparł z uśmiechem mechanik.
— Nie ustąpię panie!.. Sądzę, iż nie będziesz pan chciał sprawić mi przykrości odmawiając przyjęcia kieliszka wina.
— Zgoda! ale tylko jeden, nie więcej. Muszę odejść... Mieszkam daleko.
— Gdzie mieszkasz? pytał Loupiat.
— W hotelu „pod Blachą“ przy ulicy św. Marcina.
— Skoro tak, nie wstrzymuję cię. Pójdę tylko wybrać dobrego wina dla tego pana. I wyszedł.
— Pan jak się zdaje jesteś przyjezdnym chwilowo do Paryża? zagadnął Czwartek Ireneusza.
— W rzeczy samej nie byłem tu przez lat dziewiętnaście, mimo że jestem rodowitym Paryżaninem...
— Przebywałeś Pan więc na prowincji?
— Na obczyźnie... w Anglji.
— W Londynie bezwątpienia?
— Nie; w Portsmonth.
— Ale pan byłeś i w Londynie?
— Kilka razy.
— Pozostawiłeś pan tam zapewne kolegów?
— Tak; czterech czy pięciu. Trzeba panu wiedzieć, że z powołania jestem mechanikiem.
— Piękny fach i bardzo zyskowny dla uzdolnionego robotnika. I ja oddawna pragnę zwiedzić Anglję, lecz pan pojmujesz, jeśli się nie posiada monety na opłacenie kosztów podróży... Znam kogoś, — dodał po chwili, który zamieszkując w Londynie pracował w zakładach bardzo bogatego człowieka, nazwiskiem Dick-Thorn...
— Dick-Thorn? powtórzył Moulin.
— Słyszałeś pan co o nim?
— Znam skądsiś to nazwisko...
— Nic dziwnego, ponieważ jest to miljoner.
— Rozmyślam, zkąd ja o nim słyszałem? a, przypominam sobie, zawołał po chwili. W hotelu gdzie zamieszkiwałem w Londynie w przeddzień mego wyjazdu do Francji, pewien bardzo ważny szczegół nakazywał mi dowiedzieć się, kto zajmował przedemną to mieszkanie jakie ja następnie zająłem.
Zażądałem księgi meldunkowej i przekonałem się, że w tymże samym pokoju mieszkały przedemną pani i panna Dick-Thorn.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.