Dwie sieroty/Tom I/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

— Otóż pozwól sobie powiedzieć, ciągnął dalej Brisson, że twoja w tem wina. Gdybyś był wcześniej przyszedł pod „Srebrnego Kruka“ nie stało by się to co nastąpiło.
— Przyszedłem!
— Ale zapóźno.
— Niemogłem przyjść wcześniej... Widziałem jak policja was wyprowadzała.
— Wszak mogę wierzyć, — pytał z niejakim wachaniem „Gęsie-Pióro“, — żeś nas nie sprzedał?
Jan-Czwartek rzucił się z oczyma krwią nabiegłemi. Na jego oblicze wystąpił silny rumieniec.
— Ja miałbym jak Judasz sprzedał swoich towarzyszów? — wykrzyknął; — żartujesz czy kpisz ze mnie.
— Nie jestem takim, jak Szpagat, nędznikiem... Jak możesz mnie podejrzywać o coś podobnego? Nie waż mi się tego powtórzyć, bo cię jak psa zadławię na miejscu.
To mówiąc, przyskoczył z zaciśniętemi pięściami do szyji notarjusza, który zbladł i cofnął się przestraszony.
— Ależ nie!. .nigdy... jąkał z obawą, nigdy o czemś podobnem nie pomyślałem... Wiem że jesteś dzielnym i szczerym chłopcem powtarzałem to po tysiąc razy Szpagatowi.
— Masz szczęście! odparł Jan łagodniejąc.
— Przyznaj wszelako, że twoja nieobecność mogła wzbudzić podejrzenie, mówił „Gęsie-Pióro“. Nic więc dziwnego, iż Szpagat uroił sobie, że chciałeś sam zjeść kąsek, który on upiekł i przygotował.
Jan wzruszył ramionami.
— Szpagat jest głupim bydlęciem!.. — zawołał. — Czyżby rabunek i włamanie dały się dokonać jednemu, bez pomocy innych? Powinien był nad tem się zastanowić!..
— To prawda; złość pomięszała mu w głowie.
— Wybacz... lecz w rzeczy samej był powód do szału.
Tyle pięknych planów mieliśmy przed sobą... szczególniej sprawę z księciem de la Tour-Vandieu...
Czwartek zmarszczył czoło.
Słowa notarjusza otwierały jego krwawiącą się ranę, stawiając mu przed oczy zarazem zniknione jego nadzieje.
— To prawda, — odrzekł, — przeklęta fatalność!..
Wejście dozorcy przerwało rozmowę dwóch łotrów.
Zostawmy ich spożywającemi to skromne przyniesione sobie śniadanie, a powróćmy do pałacu de la Tour-Vandieu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była godzina dziewiąta wieczorem.
Książę Jerzy, zjadłszy obiad z przybranym swym synem Henrykiem, przeszedł do swego gabinetu, oświetlonego lampą i dwoma kandelabrami.
Usiadł przy płonącym ogniu na kominku i zadzwonił.
Za chwilę ukazał się we drzwiach kamerdyner.
— Ferdynandzie... rzekł do niego książę, — oczekuję przybycia pewnej osoby, między dziewiątą a dziesiątą godziną. Będzie to pan Theifer; spiesz powiadomić odźwiernego, a skoro ów gość przybędzie, wprowadź go do mnie natychmiast.
— Spełnię rozkazy.
— Przyniesiono dzienniki wieczorne?
— Tak; leżą na biurku księcia.
— Dobrze.
— Czy po odejściu gościa mają zaprządz do powozu? — pytał kamerdyner.
— Niepotrzeba; nigdzie dziś nie wyjadę. Skoro pan Theifer odejdzie, będziesz wolnym, potrzebnym mi dziś nie jesteś.
Kamerdyner odszedł.
Książę Jerzy powstawszy z krzesła, usiadł przy biurku i zaczął czytać dziennik.
Zaledwie przebiegł oczyma kilka linij, ręka mu opadła. Wysunął się dziennik. Jakieś czarne myśli widocznie go przytłaczały.
Ręce mu się trzęsły, świadcząc o wewnętrznej burzy, jaka nim miotała.
Usta starca poruszały się bezwiednie wyszeptując wyrazy tak cicho, że żadne ucho ludzkie dosłyszeć ich nie byłoby w stanie.
— Przeszłość... straszliwą!.. przeklętą!... — mówił sam do siebie. Ja, książę Jerzy de la Tour-Vandieu, zajmujący tak wysokie stanowisko z majątkiem i urodzeniem, ja!... posiadający tak rozległe wpływy, jestem zmuszony drżeć bezustannie jak najnędzniejszy ze zbrodniarzy!..
O! czegóż bym nie dał, ażeby się pozbyć tego tytułu i tego majątku który mi tak mało szczęścia zakosztować pozwolił!.. Pogrążyłem się we krwi i błocie!.. Jakiż duch piekieł powiódł mnie do tej zbrodni?
Ha! Klaudja Varni... Klaudja... ów demon z obliczem anioła, która mną rządziła i kierowała, jak mistrz niewolnikiem!... Wyzyskiwała na swoją korzyść moje słabości, me złe instynkta i wady!.. Klaudja uczyniła mnie oszustem, fałszerzem, mordercą!.. Klaudja poprowadzi mnie do bram więzienia, a ztamtąd na rusztowanie!
Tu opuścił głowę na piersi, ciężko oddychając, a po kilku chwilach bolesnego milczenia, zaczął dalej:
— Byłem pewien, że ta kobieta którą od lat dwudziestu usunąłem z mych wspomnień, umarła... Kilka słów owego człowieka spotkanego na cmentarzu Montparnasse, przekonywują mnie, że ów szatan żyje i że jakiś mściciel nieznany, wyprowadziwszy ją z cienia, użyje jej jako broń przeciw mnie!..
Czego jednak żąda ów mściciel który mówi, że posiada w ręku dowody zbrodni? Czy chce mnie oddać w ręce sprawiedliwości? Ależ to niepodobna!..
O ile zrozumiałem, pragnie on za jaką bądź cenę przywrócić cześć zmarłemu, a ta rehabilitacja to dla mnie hańba i zguba!
Tu przerwał, a ukrywszy twarz w dłoniach, siedział przez chwil kilka w bolesnej zadumie, poczem powstawszy:
— Nie!.. — zawołał tonem srogiej stanowczości; ta straszna tajemnica musi pozostać w ukryciu. Biada tym którzy ją zechcą na jaw wydobyć!!!
Wygłosiwszy to, zamilkł rozjątrzony, jak dzikie zwierzę, gotowe rzucić się na upatrzoną zdobycz.
Zanim poczniemy snuć dalej nasz dramat przed oczyma czytelnika, uważamy za rzecz niezbędną przedstawić główne wypadki owej ponurej przeszłości, do jakich odwoływali się: Jan-Czwartek, były notarjusz Brisson, Ireneusz Moulin, pani Leroyer wraz z synem, pani Dick-Thorn i Jerzy de la Tour-Vandieu.


∗             ∗
W roku 1835, doktór Leroyer, stary kawaler, zacięty wróg małżeństwa, zamieszkiwał w Brunoy, gdzie od lat wielu praktykował jako lekarz tameczny.

Bezżenny, żył samotnie, ze starą, wierną służącą, Zuzanną, która mu zastępywała miejsce gospodyni.
Jedynym krewnym doktora był jego synowiec Paweł Leroyer, człowiek żonaty, ojciec dwojga dzieci, bardzo uzdolniony mechanik, przemysłowiec, marzący wiecznie o nowych wynalazkach, a ztąd o sławie i majątku.
Pewnego wieczora, w listopadzie, w chwili, gdy doktór Leroyer wróciwszy do domu znużony, miał zasiąść do obiadu, chłopiec stajenny z oberży pod „Białym koniem“ przyniósł mu list bez podpisu.
Ów list zawierał te słowa:
„Pan doktór Leroyer, proszonym jest usilnie, ażeby zechciał przybyć bezzwłocznie do mieszkania wdowy pani Rougeau-Plumeau, właścicielki willi, gdzie jest oczekiwanym niecierpliwie. Nadewszystko prosimy o pospiech, ponieważ tu chodzi o życie chorej osoby“.
Stary lekarz wiedział od swojej służącej Zuzanny, że dwoje osób przybyłych wynajęli willę umeblowaną, od wdowy Rougeau-Plumeau.
Nikt niewiedział kto byli ci nieznajomi a otrzymany bilet bez podpisu, nie objaśniał również w tym względzie. Wyrazy: „Chodzi o życie chorej osoby“ nie dopuszczały chwili wahania się doktorowi. Mimo proźb zatem i błagań gospodyni, wdział na siebie płaszcz przemoknięty i wśród ulewnego deszczu, puścił się w drogę do wskazanego domu, gdzie nań oczekiwano.
Wprowadzono go natychmiast do jakiejś damy w średnim wieku, której wysłowienie i sposób zachowania się, dziwnemi mu się wydały.
Po krótkim wstępie, pani Amadis (tak się nazywała ta pani), zażądała od niego honorowej przysięgi, że nigdy i w żadnym razie nie wyjawi powodów dla jakich został wezwanym.
Doktora jako człowieka prawego i uczciwego charakteru zaniepokoiła ta propozycja, odmówił przyjęcia podobnego zobowiązania nie znając jego szczegółów i chciał odejść z willi.
Konieczność nakazywała go zatrzymać za jaką bądź cenę i nowa lokatorka wdowy Rougeau-Plumeau uczyniła mu zwierzenia jakie przedstawimy w krótkości.
Flora Rozalja Pitois, urodzona z praczki i nieznanego ojca, obecna pani Amadis wdowa po Piotrze Amadis, dostawcy dla armji, miała lat przeszło pięćdziesiąt. Posiadając znaczny majątek, zamieszkiwała w własnej wspaniałej kamienicy w Paryżu, przy ulicy świętego Ludwika.
Pani Amadis, dobra zresztą osoba, ale niezwykle uczuciowa, której ówczesne romanse zupełnie przewróciły w głowie, postanowiła na wzór owych romansowych bohaterek wmięszać się w jakąś awanturę, któraby głośnym uczyniła jej imię.
Traf posłużył jej w tym razie; postanowienie urzeczywistnionem zostało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.