Dwie sieroty/Tom I/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uśmiechnąwszy się, powiodła wzrokiem po otaczających i śpiewać zaczęła.
— Żyć będzie... ozwał się jeden z doktorów, wszak nie ciesz się książę przedwcześnie, bo nieszczęśliwa jest obłąkaną.
Tegoż samego dnia, w obec nastąpionych okoliczności, Zygmunt postanowił opowiedzieć wszystko pułkownikowi Dérieux.
Mówił sobie, iż honor i uczciwość niepozwalały ukrywać mu dłużej tego, co się stało, i że należało zawezwać starca do łoża córki, oczyszczonej z wszelkiej hańby przez zawarcie z księciem małżeństwa.
W tym celu pojechał do Paryża i udał się na ulicę Vandeme.
Brama domu pani Amadis pokrytą była czarnym kirem, a pod takiemi draperjami stała czarna trumna.
— Kto umarł? zapytał wchodząc zaniepokojony.
— Pułkownik Derieux; odpowiedziano.
Tak było w rzeczy samej.
W wilją dnia tego, komisarz wraz z policją przetrząsnął mieszkanie starego żołnierza, aresztując go za wmieszanie się do spisku.
Przerażony tem pułkownik, padł rażony apopleksją, i mimo starań lekarzy skonał w godzinę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W tydzień po opisanych wypadkach młoda księżna miała się znacznie lepiej. Obłęd wprawdzie nie ustąpił, a jej spokojna, cicha melancholja, zdawała się być nieuleczalną.
Zygmunt postanowił chorą przewieźć do Paryża.
Pani Amadis, mimowolna sprawczyni tylu nieszczęść, ofiarowała się czuwać po nad nieszczęśliwą i osładzać jej życie, a młody książę przyjął tę ofiarę, zważywszy, iż w stanie, w jakim się znajduje jego młoda żona, niemożna było przedstawić jej matce i żądać, ażeby uznała ją za synowę.
— Gdyby Estera była zdrową, — mówił sobie, nie zawahałbym się w obec całego świata przyznać ją jako wybraną przez siebie małżonkę i prosić mej matki o błogosławieństwo, jakiego dotąd mi odmawiała. Dziś jednak, na co bezpotrzebnie sędziwej kobiecie zatruwać życie. Czekać potrzeba... nic więcej!
Co zaś do dziecka... i ono pozostawać musiało przez pewien czas w ukryciu.
— Prosił doktora Leroyer, by zechciał przyjąć opiekę po nad tym nieznanym dotąd potomkiem wielkiego rodu, nad owym przyszłym spadkobiercą olbrzymiego majątku, prosił, aby był jego opiekunem, obrońcą, ojcem dlań prawie.
Stary doktór, przestraszony tak wielką odpowiedzialnością, odmówił z razu, lecz mimo to Zygmunt nie uznał się być pokonanym.
Odwołał się do serca starca, przedstawiając smutne położenie niemowlęcia, bardziej opuszczonego, niż najbiedniejsze z sierot.
Pan Leroyer, jako najzacniejszy z ludzi, niemógł się oprzeć takiemu żądaniu. Przyjął na siebie ten obowiązek, ale stanowczo wykluczając wszelkie pieniężne wynagrodzenie.
Książę nie nalegał w tym razie, prosił jedynie, by doktór zachował najściślejszą tajemnicę co do obecności malca w swym domu i nie odpowiadał na zapytania ciekawych, jakich nie zbraknie w takim wypadku.
Pan Leroyer przyrzekł najgłębsze milczenie, a jego słowu wierzyć było można.
Po upływie dwóch tygodni pani Amadis z Esterą powróciły do Paryża w karecie, którą powoził sam książę Zygmunt, dla uniknięcia badań nazbyt ciekawych osób.
Tego samego dnia doktór Leroyer zabrał nowonarodzone niemowlę do siebie, sprowadziwszy dlań mamkę młodą i zdrową wieśniaczkę z Villeneuvé.
Wieczorem, rozbierając dziecię, znalazła mamka za, tkniętą pod pówijaczkiem kopertę z adresem:
W kopercie znajdowało się dwanaście tysięcy franków, banknotami i kilka słów od Zygmunta z proźbą, ażeby doktór zechciał przyjąć te pieniądze, jako wynagrodzenie roczne za koszta i trudy poniesione w wychowaniu dziecka.
Pan Leroyer głęboko wzruszony tą szczodrobliwością, schował te pieniądze! nie wspominając nic o nich swojej starej służącej Zuzannie, mając zamiar przy zobaczeniu się z Zygmuntem, zwrócić mu takowe.
Klaudja wraz z Jerzym przesiadywali tymczasem w oberży pod „Białym koniem“.
Dowiedzieli się oni, że Estera uległa obłąkaniu, i że wraz z panią Amadis wyjechała do Paryża, jako też, iż syn Zygmunta oddanym został pod opiekę doktora i wychowywał się w jego domu.
Obecność ich zatem w Brunoy nie była na teraz potrzebną.
Jerzy nie chciał wyjeżdżać przed zgładzeniem dziecka, który to zamiar nie udał się im poprzednio. Klaudja wszakże, innego była zdania w tej mierze.
— Skoro nadejdzie stosowna pora, — mówiła. — dziecko uprzątniętem zostanie bez żadnego narażenia się z naszej strony. Licz Jerzy na mnie i nie trać wiary w przyszłość, jaką ci w najświetniejszych przyrzekam warunkach.
Zostaniesz księciem i parem Francji... będziesz jedynym spadkobiercą olbrzymiego majątku książąt de la Tour-Vandieu.
W godzinę później oboje nędznicy opuścili oberżę pod „Białym Koniem“ i wyjechali do Paryża.
Pozostawiwszy ich, wróćmy na teraz do Pawła Leroyer, synowca doktora, jego żony Anieli i dwojga ich dzieci.
Syn Pawła Leroyer miał natenczas lat pięć, Berta jego siostra trzy lata, a ich matka dwadzieścia sześć lat zaledwie.
Paweł Leroyer był mechanikiem, wychowańcem szkoły Sztuki i rzemiosł.
Jego pragnienia nauki, pilnie odbywane studja a nadewszystko jego duch twórczy, czyniły zeń pierwszorzędnego to jest jednego z tych ludzi, którzy jeżeli niezrozumianemi zostaną oczekuje ich rozpacz i nędza, gdy zaś przeciwnie, zdobędą sobie uznanie, podążają szybko do majątku i sławy.
Nie należał on do wybrańców niestety!.. nie został pojętym i zrozumianym.
W obszernych jego warsztatach, położonych w pobliżu kanału świętego Marcina, liczni robotnicy budowali według jego własnych modeli i rysunków, zdumiewająco skombinowane maszyny, które jednakże przez kupujących nie zostały należycie ocenionemi.
Kljentela Pawła Leroyer była tak szczupłą co do liczby, że nieraz dla rozpowszechnienia i zachęty, wypadło sprzedać maszynę niżej cen kosztu jej budowy.
Sto tysięcy franków które odziedziczył po ojcu, niewystarczyły na długo, a zaślubiwszy piękną lecz ubogą dziewczynę, znalazł się wkrótce blizkim ruiny.
Mimo to wszystko nie tracił nadziei, opierając ją na nowo wynalezionej maszynie, jaka zastosowaną być mogła do rozlicznych fabrykacji, a tym sposobem zapewniała krociowe oszczędności i zyski.
Maszyna ta miała być w ruch puszczoną po raz pierwszy wobec zebrania uczonych przemysłowców mechaników. W razie pomyślnej próby, jeden z możnych kapitalistów zobowiązał się dostarczyć fundusz na wyeksploatowanie tak świetnego wynalazku.
Mała niedokładność w budowie maszyny powstrzymała te piękne projekty. Nikt wszakże nie wątpił że skończy się wszystko pomyślnie dla Pawła, chodziło tylko o kwestję czasu.
Biedny wszelako wynalazca nie mógł długo czekać. Na skompletowanie maszyny, potrzeba było pieniędzy, a w kasie brakło ich zupełnie. Miałżeby utonąć przy samym brzegu?
Zkąd wziąć tysiąc franków, niezbędnych do rozpoczęcia roboty?
W tem rozpaczliwem położeniu, przypomniał sobie Leroyer o swoim stryju, doktorze, jaki niejednokrotnie w trudnych razach przychodził mu z pomocą, i nienamyślając się wyjechał do Brunoy.
Nie zawiódł się w tym razie. Wracał z potrzebną kwotą pieniędzy. Kapitalista po dokładnym skompletowaniu wynalazku, dał pewną zaliczkę, obiecując niezadługo resztę dopłacić, a w rzeczy samej widząc niedostatek w jakim znajdował się Paweł, pragnął go zmusić do sprzedania sobie patentu skoro biednemu wynalazcy zbraknie pieniędzy na kawałek chleba.
Dwa lata tak upłynęły.
Pani Amadis z Esterą mieszkały razem w starym pałacu przy ulicy świętego Ludwika.
Młoda kobieta pozostawała wciąż w obłąkaniu.
Niekiedy wprawdzie przebłyskiwały drobne promyki rozumu z pod ciemnej opony przysłaniającej jej myśli.
Doktorzy jednak nie czynili nadziei księciu wyleczenia jego żony.
Zygmunt de la Tour-Vandieu jeździł regularnie co miesiąc do doktora Leroyer dla ucałowania swojego syna, który wzrastał zdrowo i rozwijał się znakomicie, podczas gdy babka niemowlęcia, księżna wdowa chyliła się z dniem każdym do grobu.
Zbliżał się czas w którym Zygmunt będzie mógł opublikować swoje małżeństwo, zabrać dziecię do siebie.
Jerzy i Klaudja Varni nie rozłączyli się z sobą. Śledzili zdala wychowujące się dziecię i dogasającą starą księżnę.
W tym czasie właśnie bardziej niż kiedy dokuczać zaczął im niedostatek. Lichwiarze niechcieli już przyjmować podpisów markiza inaczej jak za procentem osiemdziesiąt od sta, i jeszcze uważali za rzecz hazardowną ryzykować w ten sposób swoje pieniądze.
Klaudja pomimo ciężko nieraz dokuczającej im biedy nie opuszczała Jerzego, znosząc bez szemrania różnego rodzaju niewygody i przymusowe oszczędności. Nie wynikało to z przywiązania, którego nigdy nie czuła dla niego, lecz instynkt powiadamiał ją, że Jerzy niezadługo odziedziczy wielki majątek, z którego część będzie mogła zabrać dla siebie.
Wierzyciele markiza zaopatrzyli się od dawna w wyroki sądowe przeciw niemu, lecz Jerzy tak potrafił się im zręcznie wymykać, tak często bywał nieobecnym w domu po kilka tygodni, że pochwycić go niemogli.
W takich okolicznościach, najdogodniej im było pozostać w tej samej miejscowości, w tym też celu wynajęli sobie mały wiejski domek w Neuilly pod obcym nazwiskiem, gdzie żyli samotnie, zdala od ludzi i gwaru.