Dwie sieroty/Tom I/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Potrzeba było zapłacić nazajutrz przed północą sześć tysięcy franków, lub też odebrać sobie życie dla uniknięcia ławy oskarżonych.
Zapłacić... lecz czem niestety?...
Jeden tylko człowiek mógł przyjść Pawłowi z pomocą a był nim stryj jego, doktor w Brunoy.
Żona Pawła podała mu pierwsza tę myśl, na którą mechanik niechciał się zgodzić, uważając wypełnienie tego za zbyt upokarzającem dla siebie i bezużytecznem.
Biedna kobieta zaklinała na imię dzieci, którym ojca ratować należało, aż wreszcie przełamała opór swego męża. Paweł udał się w drogę do Brunoy, równo ze dniem nazajutrz.
W chwili, gdy się to działo, Klaudja Varni oddawała na poczcie list adresowany do doktora Leroyer, którego treść dobrze znamy.
Tego samego dnia rano, najemny zbójca Corticelli śmiertelnie zobelżył w lasku Bulońskim księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu, wskutek czego pojedynek miał się odbyć nazajutrz.
Doktor po otrzymaniu mniemanego listu od księcia, nie wątpiąc o jego autentyczności, po przeczytaniu wrzucił go w ogień, postanowiwszy wypełnić ściśle zamieszczone w nim żądania.
W chwili, gdy Paweł Leroyer wyjeżdżał z Paryża, młody książę kończył pisać testament, nad którą to czynnością spędził noc bezsennie.
Wsunąwszy zapisany arkusz w kopertę, położył na niej napis:

„MÓJ TESTAMENT“.

Włożywszy to w drugą kopertę, zapieczętował dużą herbową pieczęcią i zaadresował:

„Doktorowi Leroyer.“

poczem zadzwonił na kamerdynera.
— Widzisz ten list? — rzekł do niego.
— Gdybym niepowrócił dziś w południe, oddasz go na pocztę.
— Rozumiem i spełnię rozkazy.
Za chwilę przybyli świadkowie Zygmunta.
Zabrał się i odjechał wraz z niemi.
O dziewiątej z rana, minut dziesięć młody książę de la Tour-Vandieu padłszy śmiertelnie raniony ręką Włocha Corticelli, wydał ostatnie tchnienie.
O tejże samej prawie godzinie Paweł wchodził do mieszkania swojego stryja.
Spojrzawszy nań doktór, przeraził się rozpaczliwym wyrazem jego oblicza.
— Co się stało? — zawołał.
— I jął wypytywać szczegółowo Pawła o jego położenie z taką dobrotliwością, że biedny człowiek ośmielony tem; wyznał mu wszystko.
— Mocno się dziwię, — rzekł pan Leroyer, — że zamiast trapić się nadaremnie, niezgłosiłeś się do mnie natychmiast. Służę ci najchętniej czternastoma tysiącami franków, które przyjm jako zaliczkę na przyszłą twoją po mnie sukcessję.
Czternaście tysięcy franków!... to kapitał, o jakim Paweł nigdy nie marzył! Ze łzami wdzięczności dziękował zacnemu starcowi za ocalenie sobie życia, więcej niż życia, bo czci i honoru, oświadczając zarazem że te pieniądze są mu dziś potrzebnemi niezbędnie.
— Będziesz je miał... bądź spokojnym, — rzekł doktór. Kapitał ten złożyłem u mego notarjusza, w Villeneuf-Saint-Georges. Pójdziemy tam po śniadaniu i otrzymasz tę sumę.
Zaprzężono powozik doktora, i oba pojechali razem.
Niestety jednak zawód ich oczekiwał. Notarjusz wczesnym rankiem wyjechał o mil kilka dla spisania testamentu, i miał wrócić do domu dopiero o godzinie szóstej wieczorem.
Kapitał znajdował się w kasie, ale pomocnik notarjusz niemiał prawa go wydawać.
— Wracajmy do Brunoy, zawołał doktór; — przybędziemy tu o szóstej wieczorem.
Paweł wolał wracać do Paryża dla zaspokojenia swej żony, jaką zostawił w trwodze i rozpaczy. Stryj przyobiecał mu przywieźć pieniądze na plac Królewski, pomiędzy godziną ósmą a dziewiątą wieczorem.
— Dość będzie czasu, — pomyślał Paweł, — jechać do Morrisona, aby wykupić owe weksle fatalne, poczem powtórnie podziękowawszy starcowi, odjechał z ulgą na sercu do Paryża.
Doktór, wróciwszy do Brunoy, udał się powtórnie o godzinie szóstej wieczorem do notarjusza, i odebrał złożone u niego pieniądze, niemówiąc wszelako na jaki je przeznacza użytek.
Punktualnie o ósmej, zabrawszy dziecko księcia Zygmunta, wybrał się w drogę. Gdy jednak niemowlę które musiał piastować na ręku sprawiało mu wiele kłopotu, zostawił je pod opieką właścicielki hotelu przy placu Bastylji, a sam pojechał fjakrem do mieszkania Pawłów.
Niepotrzebujemy mówić, z jaką radością, został przyjętym przez oboje małżonków Leroyer. Młoda kobieta oblewała łzami wdzięczności ręce zacnego dobroczyńcy, wybawcy jej ukochanego małżonka.
Chcąc uniknąć tych podziękowań, starzec zabierał się do wyjścia.
— Nie wrócę dziś zapewne do Brunoy, — rzekł biorąc kapelusz, — przygotujcie mi zatem łóżko u siebie. Niewiem jak prędko do was przyjadę, zatem nie czekajcie i bądźcie o mnie spokojni.
Paweł jak wiemy, miał wyjść zarówno, wyszli więc razem oba, doktór wsiadł do fjakra, nieproponując wszakże synowcowi aby mu towarzyszył, mniemany bowiem list księcia Zygmunta zalecał najgłębszą tajemnicę.
Odszedł więc mechanik pożegnawszy stryja.
— Jedź do hotelu na plac Bastylji, rozkazał woźnicy pan Leroyer, pragnąc przedewszystkiem zabrać maleńkiego syna księcia de la Tour-Vandieu, którego zostawił pod opieką właścicielki oberży, a dopełniwszy to, wrócił z dziecięciem do oczekującego na siebie tegoż fjakra.
— A teraz na plac Zgody, — zawołał, — tuląc pod płaszczem dziecię.
Powóz potoczył się szybko.
Paweł Leroyer tymczasem szedł na bulwar Beaumarchais’go, sądząc, że tam z łatwością fjakra odnajdzie, wszak skutkiem poczynającego padać gęstego deszczu, a ztąd popytu na powozy, zastał stację opróżnioną.
Iść pieszo z placu Bastylji do Courbevoie, znużonemu ranną wycieczką, było niepodobna. Przywoływał spotykanych fjakrów, ale woźnice tychże, jak bywa podczas niepogody, nie raczyli mu nawet odpowiedzieć.
Wreszcie na bulwarze du Temple, w pobliżu kilku teatrów, spostrzegł stojącego dwukonnego fjakra z zapalonemi latarniami.
Pobiegł doń, otworzył drzwiczki i wskoczył wewnątrz.
— Wynajmujesz mnie pan na kurs, czy na godziny? — zapytał woźnica.
— Na godziny.
— Gdzie trzeba jechać?
— Do Courbevoie.
— Niech czarci porwą!... to kawał drogi w taki psi czas... Nie wiem, czy moje szkapy które są od rana na nogach podołają temu. Spróbujemy jednak... Oto mój numer trzynastka... cyfra jak mówią fatalna, ja jednak na nią użalać się nie mogę. Fjakr Piotra Loriot znany jest w całym Paryżu.
Był to tenże sam fjakr, który przed dwoma laty zawiózł do Brunoy panią Amadis z Esterą.
Pozostawmy ich jadącemi w kierunku wskazanym, a zobaczmy co się dzieje w willi de Neuilly.
Jerzy i Klaudja przyjęli z radością wiadomość o śmierci czyli raczej o zabójstwie księcia Zygmunta w lasku Winceńskim. Klaudja w męzkiem przebraniu pospieszyła natychmiast do Paryża.
W godzinę później wróciła z licznemi sprawunkami. Odziana w płaszcz dorożkarski z wysokim kołnierzem, zakrywający jej twarz do połowy, miała na głowie kapelusz ze skóry lakierowanej, powoziła starym fjakrem, do którego zaprzężone były dwa silne konie.
Zatrzymawszy się przed bramą wjazdową willi, wymówiła kilka słów głośno w angielskim języku. Usłyszawszy je, Jerzy siedzący w oknie na czatach, otworzył bramę i fjakr wjechał w dziedziniec.
Klaudja zesiadła, a wszedłszy do pokoju, wydobyła z kieszeni mały kryształowy flakonik i postawiła go na stole.
— Podaj mi butelkę z maderą, rzekła do Jerzego.
Markiz przyniósł wino wskazane.
Wziąwszy butelkę napełniła znajdującym się w niej winem przywieziony flakon myśliwski, dolewając kropel z innej maleńkiej jaką miała przy sobie flaszeczki.
— Dla kogo przyrządzasz ten napój? — zapytał pan de la Tour-Vandieu.
— Dla Jana-Czwartka. Mógłby nas kiedy spotkać, a poznawszy, chciałby wyzyskiwać, strasząc wyjawieniem tajemnicy.
— Ach! jak ty jesteś przezorną,, jak przewidującą!..; zawołał markiz z uwielbieniem.
Otworzywszy drzwi piwnicy, wypuścili uwięzionego w niej Czwartka, któremu Klaudja kazała przywdziać przywiezione z sobą ubranie i podała do ręki pięć luidorów.
— Oto wyrzekła, połowa umówionej sumy, po skończonej robocie otrzymasz resztę, a teraz jedźmy!
Kazała mu usiąść na koźle obok siebie, Jerzy wsiadł do powozu, który wyruszył kłusem przez Elizejskie Pola do Paryża.
O trzy kwadranse na dziesiątą, zatrzymał się na placu „Zgody“, w pobliżu „Zwodzonego mostu“.
Nie było jeszcze wówczas gazowych latarń na ulicach Paryża. Plac był opustoszały i ciemny, deszcz padał.
Jerzy wysiadłszy z fjakra, zwrócił się w stronę „Zwodzonego mostu“ i oczekiwał.
Doktór Leroyer jeszcze nie przybył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.