Dwie sieroty/Tom I/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak upłynęło kilka minut. Zegar pałacowy wydzwonił dziesiątą godzinę, poczem dał się słyszeć odgłos zbliżających kroków.
— Doktór nadchodzi... pomyślał Jerzy.
Był to w rzeczy samej doktor Leroyer, trzymający na ręku i otulający płaszczem dziecię Zygmunta. Zatrzymał się przed markizem, który pomimo ciemności poznał go, a raczej odgadł.
— Pan jesteś zapewne osobą na którą oczekuję? — zapytał.
— A na kogóż pan czekasz? — odrzekł przezornie stryj Pawła.
— Na doktora Leroyer z Brunoy, i zbliżywszy się, dodał przyciszonym głosem: Jestem zaufanym przyjacielem księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu.
Słowa te rozprószyły wszelkie powątpiewanie.
— Dobrze; jestem na wasze rozkazy, — odpowiedział starzec.
— A więc zechciej pan pójść za mną; powóz na nas oczekuje w pobliżu.
Doktór Leroyer szedł za Jerzym, trzymając dziecię na ręku, i wsiadł wraz z markizem do fjakra, którym powoziła Klaudja. Zaciąwszy konie wyruszyła szybko w stronę Neuilly.
O trzysta kroków w tyle po za niemi toczył się inny wehikuł. Był to fjakr nr. 13 wiozący do Courbevoie synowca doktora. Zmęczone szkapy Piotra Loriot upadały ze znużenia. Szły nierównym, przerywanym krokiem, ożywiane chwilowo uderzeniami bicza.
Przy bramie Maillot, odległość pomiędzy dwoma fjakrami jeszcze się zwiększyła. Fjakr Loriota pozostał w tyle już nie o trzysta, ale o sześćset kroków.
Paweł Leroyer, któremu tyle na pospiechu zależało drżał z niecierpliwości i trwogi.
Przebyli na koniec długą aleję, prowadzącą do mostu de Neuilly, gdy nagle na skręcie konie Loriota stanęły, niechcąc ruszyć z miejsca.
Daremnie przemawiał on do nich, próżno okładał je biczem, poruszyły się konwulsyjnie, ale niemogły iść dalej, a jeden z nich, poślizgnąwszy się na błocie, upadł i złamał dyszel.
Loriot zsiadł z kozła, i klnąc zapamiętale, powiadomił swojego pasażera o nastąpionym wypadku.
Paweł Leroyer uwzględniając nieszczęście biednego woźnicy, wynagrodził go sowicie, i wśród podziękowań Loriota, rozpoczął pieszo dalszą swą podróż.
Dorożka jaką kierowała Klaudja była tymczasem już na moście Neuilly. Z chwilą wjazdu na most zwolniła biegu.
— Nadeszła chwila działania, wyszepnęła do siedzącego obok siebie Jana-Czwartka. Jeżeli chcesz zyskać wolność i pieniądze, zabierz się natychmiast do roboty.
— Cóż mam robić? — zapytał.
— Weź ten sztylet, ja zatrzymam powóz. Zeskoczysz z siedzenia... Obaj mężczyźni znajdujący się w fjakrze wysiądą... Wemkniesz się po za nich i uderzysz nożem między łopatki tego, który trzyma dziecię na ręku. Staraj się jednak zabić go odrazu, poczem wrzuć ciało przez parapet do rzeki. W tensam sposób postąp i z dzieckiem.
— Dobrze... wyszepnął Czwartek.
— Możnaby sądzić iż się obawiasz... Drżysz cały...
— Drżę... ale nie z bojaźni... Przemokłem do kości... Drżę z zimna...
Klaudja wyjęła z kieszeni butelkę.
— Wypij tę maderę, — wyrzekła, — to cię rozgrzeje i doda ci odwagi.
Jan-Czwartek wychylił jednym tchem płyn z flaszki.
— Doskonałe! wyszepnął, jak to łagodzi!
Kochanka Jerzego zatrzymała konie. Markiz z doktorem wysiedli oba.
Klaudja zawróciwszy powóz w stronę Neuilly, zatrzymała go o sto kroków dalej.
— Gdzie my jesteśmy? zapytał doktór.
— W pobliżu miejsca, gdzie na nas oczekuje książę Zygmunt. Pójdź pan... odparł Jerzy.
Stryj Pawła, nie badając więcej szedł za swym przewodnikiem. Jan-Czwartek mknął cicho w tyle po za niemi.
Nagle, podniósłszy w górę uzbrojoną rękę, ugodził w starca. Ostrze noża zatopione po rękojeść, zniknęło w ciele ofiary.
Doktor wydał krzyk straszny, jęknął ciężko i upadł całym ciężarem na ziemię. W upadku tym dziecko z rąk mu się wysunęło, i potoczyło się dalej.
Jan-Czwartek wypełniając swe niecne zobowiązanie, podniósł trupa, a wsparłszy go na kamiennym parapecie nad rzeką, zepchnął w nurty Sekwany.
— A teraz, i dziecię... co prędzej... raz skończyć z tem trzeba!... rzekł do niego Jerzy, wsuwając mu w rękę pięć luidorów.
— Skończę z nim za chwilę... odparł zbrodniarz; i pochwyciwszy na ręce tę drobną, wątłą istotę zniknął w ciemnościach, biegnąc w stronę Courbevoie.
Markiz stanął osłupiały, rozmyślając czy ma iść za nim, lub też powrócić do Klaudji. Chcąc wszakże co rychlej usunąć się z miejsca zbrodni, zaczął biegnąć szybko w stronę oczekującego powozu.
W pobliżu miasta, rozminął się z jakimś idącym w przeciwną stronę mężczyzną, który podobnie jak i on również szedł bardzo prędko z pochyloną głową.
Był to Paweł Leroyer, spieszący jak wiemy z pieniędzmi do swego wierzyciela Morriseau.
Na kilka sekund przedtem, posłyszał on krzyk rozpaczliwy, potem jęk bolesny, a następnie głuchy huk, jak gdyby ciała spadającego w głąb wody.
Przystanął i nasłuchiwał, ale nic więcej dosłyszeć niemógł. Cisza panowała zupełna.
— Słuch mnie omamił, rzecz dziwna, zdawało mi się widocznie, rzekł do siebie i szedł dalej, a wtedy to właśnie spotkał się i minął się z Jerzym de la Tour-Vandieu.
Przybywszy na środek mostu, dosłyszał powtórnie jęk głuchy, jak gdyby wydobywający się z fal rzeki.
Pochylił się nad Sekwaną, wsparłszy się na parapecie, a jego wzrok nawykły do ciemności rozróżniał wyraźnie na szarych kamieniach tegoż ciemne krwawe plamy. Stał nasłuchując, lecz żaden szmer niedobiegł teraz jego uszu, nic... prócz cichego szumu wód, płynących wartko pod arkadami.
Jęk niepowtórzył się więcej.
W kilka minut później, synowiec doktora dzwonił do drzwi swojego wierzyciela Morisseau, do którego natychmiast wprowadzonym został.
— Oto pieniądze, — rzekł, — proszę o wydanie mi weksli.
Tu położył na stole sześć biletów tysiącfrankowych.
Morriseau cofnął się z przestrachem i wstrętem.
— Ależ te banknoty są krwią zbroczone!... zawołał. Na rękach pańskich są krwawe plamy!..
Paweł oniemiały z przerażenia, spojrzał na swoje ręce, na banknoty i zobaczył w rzeczy samej że tak jego ręce jak i bilety bankowe były krwią poplamione.
Przestrach bez granic malował się w jego spojrzeniu. Drżeć zaczął na całem ciele od stóp do głowy.
— Ha! teraz odgaduję... rozumiem!.... wyjąknął zaledwie dosłyszalnym głosem. Ów krzyk rozpaczliwy... te jęki... ów głuchy odgłos, jak gdyby spadającego ciała w głąb rzeki, wszystko mi jasno przedstawia się teraz!... W pobliżu mnie popełniono zbrodnię... Zbrodnię w moich oczach prawie!...
— Zbrodnię? powtórzył Morisseau, w którym nagle zrodziło się podejrzenie. O jakiej zbrodni pan mówisz?
Paweł opowiedział w krótkości co słyszał przed kilkoma minutami, gdy przechodził mostem de Neuilly i spotkanie jakiegoś uciekającego człowieka.
Morisseau słuchał, ale nie wierzył słowom opowiadającego, mimo to przyjął sześć banknotów i oddał sfałszowane weksle.
Paweł Leroyer wrócił do Paryża.
Niezważając na spóźnioną porę bankier Morisseau, poszedł obudzić komisarza policji w Courbevoie, i złożyć mu zeznanie.
Nazajutrz, około południa, Paweł zaniepokojony nieobecnością stryja; miał już wyjść z domu, gdy zadzwoniono w przedpokoju.
Pospieszył otworzyć.
We drzwiach ukazał się komisarz policji z dwoma agentami. Na schodach błyszczały bagnety żołnierzy.
Przybyli w celu zaaresztowania Pawła, oskarżonego o morderstwo.
Tego samego dnia, Klaudja Varni przebrana po męsku, weszła do domu doktora i wyprawiwszy zeń pod jakimś pozorem starą wierną sługę, przeszukując znajdujące się w biurku papiery, pochwyciła list, pisany przez Zygmunta przed pojedynkiem, a w nim zawarty testament.
W testamencie tym jak wiemy, książę Zygmunt przyznawał dziecię za własnego syna i mianując go jedynym swoim spadkobiercą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W parę miesięcy później, Paweł Leroyer obwiniony o zamordowanie stryja, został skazanym na karę śmierci, bez żadnych łagodzących okoliczności.
Tłumy mieszkańców Paryża wyległy na plac egzekucji, by patrzeć jak głowa niewinnego człowieka pada pod ciosem gilotyny.
Pośród tej ciżby znajdowała się kobieta w grubej żałobie, trzymająca za ręce dwoje małych dzieci w czarne sukienki przybranych.
Była to żona, a raczej wdowa po skazanym z dwojgiem swych sierot.
W tydzień coś później, stara księżna de la Tour-Vandieu umarła, a jej syn, markiz Jerzy wszedł w posiadanie tytułów i majątku po starszym bracie.
∗
∗ ∗ |
Wiemy, że Jan-Czwartek po zamordowaniu doktora i otrzymaniu za to pięciu pozostałych luidorów, zabrawszy dziecko, uciekł w stronę Courbevoie.
Przebywszy most, skręcił na prawo, i szedł przez plac targowy, wiodący z Courbevoie do Asniéres zkąd spadzistą drożyną dostał się na wybrzeże.
Tu przystanął zdyszany, jak gdyby na wpół obłąkany, bezsilny. Pot gęstemi kroplami spływał mu po czole. Usiadł i spojrzał na tę drobną niewinną istotę, którą miał zgładzić, tak jak zgładził starca.
Chłopczyna mający lat dwa zaledwie, niemógł mieć pojęcia o zagrażającem sobie niebezpieczeństwie rozumiał wszakże, że się znajduje w rękach obcego człowieka i bojaźń go ogarnęła, drżał cały.