Dwie sieroty/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Długie krepowe welony osłaniały im twarze, tak, że rysów rozeznać niepodobna było. Ireneusz przeczuł je raczej niż poznał.
Była to rzeczywiście pani Leroyer wraz z córką. Przeszły tuż koło niego.
Matka postępowała zwolna, ze spuszczoną głową, jak gdyby nieświadoma tego, co się w około niej dzieje. Berta płakała głośno zanosząc się łkaniem.
Moulin, wzruszony do głębi, przyłączył się do orszaku postępującego zwolna, główną aleją, do miejsca zakupionego na mogiłę.
Pani Leroyer nie mogąc zakupić gruntu na wieczyste czasy, opłaciła tylko na lat pięć, będąc pewną że przed ich upływem połączy się z ukochanymi i nie będzie ubolewała nad ich ubogiemi mogiłami.
W chwili, gdy skręcano w boczną aleję, z przeciwnej strony wyszedł jakiś mężczyzna i przystanął, przypatrując się konduktowi. Był to książę de la Tour-Vandieu.
Nagle drgnął, jakby pod tknięciem iskry elektrycznej. W gronie zebranych, dostrzegł tego samego człowieka, którego tak długo oczekiwał przy tajemniczym grobie.
— To on!... on!... szepnął uradowany. Za czyim on jednak idzie pogrzebem?.. Muszę się dowiedzieć. I przyłączył się do orszaku?
Wkrótce przybyli na miejsce.
Czterech grabarzów wspartych na szpadlach oczekiwało przy otwartym grobie. Ksiądz rozpoczął modlitwy za zmarłych.
Loriot podprowadził panią Leroyer wraz z Bertą nad brzeg otwartej mogiły. Po ukończeniu psalmów, obecni kropili trumnę święconą wodą, a następnie zaczęto ją zwolna spuszczać w głąb grobu.
Matka wraz z córką klęczały obok siebie. Boleść tamowała im oddech w piersiach.
W chwili, gdy pierwsze grudki rzucanej ziemi złowrogim echem odbijać się zaczęły o wieko trumny, nieszczęśliwa wdowa niebyła w stanie zapanować ponad ogromem swego cierpienia.
— Synu!... mój synu!... — jęczała rozpaczliwie, — wyciągając ręce ku tej nienasyconej nigdy ziemi, jaka za chwilę miała pochłonąć i ukryć szczątki jej ukochanego jedynaka.
Wszyscy obecni mieli łzy w oczach, a Berta walcząca dotąd mężnie z boleścią, zachwiała się i upadła w omdleniu u stóp matki.
Wyniesiono ją natychmiast z cmentarza, a Edmund Loriot zbliżył się do pani Leroyer.
— Pani! zaklinam, — rzekł, — zapanuj nad sobą!... Wszystko już skończone!... Odejdźmy ztąd, bo siły opuszczą panią lada chwila. Trzeba nam ratować pannę Bertę którą ztąd wyniesiono w omdleniu.
Nieszczęśliwa kobieta spojrzała błędnym wzrokiem na mówiącego, a zebrawszy przytomność, powstała z po nad mogiły.
— Troskasz się o mnie doktorze, — wyrzekła, — upewniam że więcej mam sił niż sądzisz. Łzy moje już więcej płynąć nie będą. Tyle ich wylałam w ciągu mego życia, że źródło ich wyschło na wieki. Idź pan do Berty i czuwaj po nad nią.
— Jakto... pani nie pójdziesz ze mną? zapytał zdumiony.
— Niemogę!
— Dla czego? — powiedz mi pani na Boga?
— Nie pytaj pan... powiedzieć niemogę... Com przyrzekła mojemu synowi, dopełnić to muszę!
— Ależ ja niemogę pani tu samej pozostawić... rzekł Loriot.
Pani Leroyer nie zważając na uwagi doktora uklękła przy świeżo zasypanej mogile. Jednocześnie jakiś mężczyzna zbliżył się do Edmunda.
— Bądź pan spokojny o panią Monestier, — rzekł z cicha. Będę czuwał po nad nią, nie oddalę się ani na chwilę.
Mężczyzną tym był Ireneusz Moulin, którego książę Jerzy stojący w pewnym oddaleniu śledził bezprzestannie.
Młody doktór spojrzał na mówiącego.
— Przyjmuję pańską pomoc, — odrzekł, — wyczytawszy zacne zamiary z jego szlachetnego oblicza. — Czuwaj pan nad tą nieszczęśliwą, ja muszę pójść ratować jej córkę.
Odchodząc, spojrzał raz jeszcze na panią Leroyer. Klęczała przy mogile, zatopiona w modlitwie z wyrazem bolesnej rezygnacji.
Uspokojony jej stanem, pożegnał Ireneusza uściśnieniem ręki, spiesząc do Berty.
Orszak pogrzebowy, złożywszy na mogile wieńce i kwiaty, rozszedł się zwolna.
Grabarze kończyli swoją żałobną robotę. Na środku mogiły wkopali czarny drewniany krzyż, zakupiony w przed dzień przez matkę zmarłego i przy grobie pozostały teraz tylko trzy osoby. Pani Leroyer modląca się ciągle, Ireneusz Moulin stojący po za nią i wreszcie książę Jerzy, ukryty po za drzewami sąsiedniego grobu.
— Kogo tu pochowano? — zapytywał siebie bezprzestannie.
Z miejsca na którym stał, niemógł dojrzeć czy na świeżo postawionym krzyżu wyryty był jaki napis. Powoli więc, z ostrożnością, właściwą jadowitym gadom, przesunął się między grobami i stanął na wprost krzyża, a wtedy ujrzał białemi literami wypisany ten jeden tylko wyraz:
Matka niezapomniała wypełnić proźby umierającego syna.
— Abel! — powtarzał książę, — to mnie nic nie powiadamia, nic nie objaśnia.
Widząc, że poprzednie stanowisko dogodniejszem dlań było, wrócił między krzewy, dając pilne baczenie na swoich wrogów.
Zaledwie ukryć się tam zdołał, pani Leroyer z ponad mogiły podniosła się zwolna, a kładąc na niej wieniec jaki z sobą przyniosła:
— Widzisz dziecko drogie, — wyrzekła łzawo, — widzisz, że matka spełnia każde z poleconych jej przez ciebie życzeń.
— Kto jest ta kobieta? — poszeptywał pan de la Tour-Vandieu.
Zbolała matka rzuciwszy ostatnie pożegnalne spojrzenie na mogiłę, wolnym, chwiejnym krokiem zwróciła się w jedną z bocznych alei... Ireneusz szedł za nią w pobliżu.
Jerzy prześlizgując się jak wąż wśród drzew i nagrobków, nie tracił ich z oczu na chwilę.
Po kilku minutach pani Leroyer zatrzymała się dla odpoczynku, a zarazem i zorjentowania czy właściwą drogę wybrała, poczem zwróciła się w poprzeczną aleję. Za nią uczynili to samo pan de la Tour-Vandieu i Moulin.
Na cmentarzu pusto było zupełnie, szczególnie w tej części, do której zdążała wdowa. Gdzie niegdzie tylko dostrzedz było można grabarza porządkującego mogiły, lub ogrodnika, sadzącego kwiaty.
Przyszedłszy do najdawniejszej części cmentarza a tem samem najbardziej zacienionej drzewami, pani Leroyer zatrzymała się wprost czarnej marmurowej płyty, noszącej znany nam napis:
Tam padła na kolana, a całując ów zimny kamień, zanosiła się od płaczu.
Pomimo zapewnienia danego Loriotowi że źródło łez wyschło w niej na wieki, wobec tej drugiej tak drogiej dla siebie mogiły, znalazł się jeszcze ich zapas obfity.
Ireneusz przewidywał że pani Leroyer uda się na grób swojego męża, dla księcia wszakże Jerzego była to przykra niespodzianka. Zbyt późno zrozumiał niebezpieczeństwo któremu niemógł zapobiedz.
To ona!... — szeptał do siebie, drżąc z przerażenia; — Ona!... wdowa po niewinnie skazanym... Ten człowiek idzie tuż za nią... Może już powiedział jej wszystko... Może już wie o istnieniu tego zgubnego dla mnie dokumentu.
Arystokratyczne palce księcia rwały na sobie ubranie, raniły piersi, a on nie czuł bólu w obec przejmującej go trwogi!
Wsunąwszy się między krzewy, okalające grób jego rodzinny, oczekiwał co nastąpi dalej. Z owej kryjówki mógł widzieć wszystko i słyszeć, nie będąc widzianym.
Pani Leroyer przyklęknąwszy na grobie, modliła się długo. Łzy spływały strumieniem po jej wynędzniałej twarzy. Widocznie jednak modlitwa krzepiła jej ducha, bo zwolna na jej obliczu zawidniał spokój i rezygnacja.
Po ukończeniu pacierzy, podniosła się zwolna a złożywszy przyniesiony wieniec na grobie, mówiła pół głosem.
— Przynoszę ci te kwiaty od mojego syna, który w ostatnich chwilach swojego życia jeszcze myślał o tobie... Połączyliście się już oba... Świat ten doczesny nie był właściwą ojczyzną dla tego anioła!.. Bóg mi go zabrał, aby powrócić go tobie... Przez lat dwadzieścia staraliśmy się usilnie wykryć zbrodniarzów, za których ty tak srodze odpokutowałeś... Bóg nie wysłuchał proźb naszych. Co teraz pocznę ja sama? Brak mi sił i środków ku dalszym poszukiwaniom.
Łkanie przerwało mowę nieszczęśliwej.