Dwie sieroty/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O naznaczonej godzinie wyruszył z domu orszak pogrzebowy, składający się przeważnie z kolegów i zwierzchników zmarłego młodzieńca. Kilka lokatorek z tegoż domu i parę rodzin z sąsiedztwa przyłączyło się do skromnego tego konduktu.
Doktór Loriot daremnie starał się nakłonić panią Leroyer i jej córkę, by nie odprowadzały ciała na cmentarz. Nie chciały ani słyszeć o tem.
Nieszczęśliwa matka okazywała się być spokojną dopóki, widziała przed sobą zwłoki ukochanego syna. Stała, jak posąg kamienny bez jęku i skargi, mimo że silna gorączka zawładnęła całym jej organizmem. Spojrzenie jej tylko świeciło jakimś niezwykłym blaskiem.
Gdy jednak miano zamykać trumnę, przebudziła się z tego odrętwienia i z okrzykiem rozpaczy rzuciła się na martwe ciało jedynaka, żegnając go po raz ostatni w życiu. Berta patrząc na boleść matki załamywała ręce.
—Widząc to wszystko Loriot, chciał usunąć obie kobiety od tak bolesnego widoku, ale i teraz nadaremnie. Wyjednał tylko od nich przyrzeczenie, że nie będą szły pieszo za pogrzebem, ale pojadą w wynajętej przezeń karecie.
Wyprzedźmy ich w tej smutnej pielgrzymce ku miejscu doczesnego spoczynku.
O godzinie ósmej z rana trzej mężczyźni przybyli przed bramę cmentarną, lecz każdy z innej strony.
Ostatni z nich ukazał się dobrze nam znany Theifer, inspektor oddziału policyjnego bezpieczeństwa ów posłuszny służalec księcia Jerzego de la Tour-Vandieu.
— Co każesz nam czynić inspektorze? — zapytał jeden z agentów, salutując po wojskowemu.
— Zadanie nader łatwe i proste. Staniecie oba po prawej stronie bramy, gdy ja się zatrzymam po lewej. Lepiej wszelako dla niezwracania uwagi abyście się przechadzali, nie tracąc mnie z oczu.
— Rozumiemy... — odpowiedzieli.
— W oznaczonym czasie, wyjdzie z bramy cmentarnej pewien jegomość i zamieni zemną słów kilka. Być może iż osobistość którą nam wypadnie przytrzymać będzie szła tuż przed nim. Otóż gdyby tak było, zbliżę się do niej. Skoro tylko spostrzeżecie mnie odchodzącym od kraty, podążcie za mną, czuwając, ażeby ptak niewymknął się nam z ręki.
— Dobrze panie.
— Jeszcze uwaga. Unikać wszelkiego zajścia jak najstaranniej. Im spokojniej się to odbędzie, tem lepiej. Rozumiecie mnie.
— Rozumiemy.
Stosownie do danych sobie poleceń, agenci rozstawili się w pewnej odległości, śledząc najmniejszy ruch swojego zwierzchnika.
W pięć minut później, przed bramę cmentarną zajechała kareta, Wysiadł z niej książę de la Tour-Vandieu. Pomimo mieszczańskiego przebrania, poznać w nim łatwo było możnego arystokratę.
Theifer podszedł ku niemu z ukłonem głębokiego poszanowania.
— Nie straciłem, — rzekł, — ani minuty; czekam na rozkazy waszej książęcej mości...
— Oceniam pańską usłużność, — odparł Jerzy. — A gdzież są twoi pomocnicy panie Theifer.
— Stoją przy sztachetach na cmentarzu.
— Dobrze.
— Czy książę obmyślił już sposób w jaki mi wskaże tę tyle niebezpieczną osobistość?
— Nie jeszcze; ponieważ wszystko to zależy od jego znalezienia się na cmentarzu. Oczekuj pan zatem przy kracie.
— Dobrze; lecz w jaki sposób raczy mnie książę powiadomić, czy mam go przytrzymać natychmiast lub też udać się za nim do domu i tam dopiero dokonać aresztowania?
— W razie gdyby wypadło go zaraz ująć, zbliżę się do pana w kapeluszu na głowie, jeśli przeciwnie, wyjdę z cmentarza z odkrytą głową.
— Pomysł doskonały!...
— Liczę w zupełności na pana, panie Theifer. Niepożałujesz pan tej przysługi...
— Ach! czyliż rozkosz usłużenia waszej książęcej mości nie jest już dostateczną za wszystko nagrodą? — odrzekł z pochlebstwem Theifer.
Pan de la Tour-Vandieu uśmiechnął się ironicznie i po zamienieniu słów kilku pożegnał inspektora, udając się w głąb cmentarza, do swego wspaniałego rodzinnego grobowca.
Głęboka cichość panowała w owym przybytku śmierci. Ptastwo jedynie świegotało śląc pienia niby modły za zmarłych do stóp Najwyższego.
Pan de la Tour-Vandieu pogrążony w zadumie wsparł się o rosnący na grobie jego przodków wyniosły cyprys.
Jakie myśli przebiegały umysł tego potwornego zbrodniarza, trudno byłoby określić. Tysiące zamiarów mięszało się w jego głowie.
Myślał chwilami o nieszczęśliwym Pawle Leroyer, straconym niewinnie pod gilotyną, tej ofierze ludzkiej pomyłki, jaka krwią swoją zmyła jego zbrodnię.
Zatwardziały morderca nie żałował jednak swojego czynu, gotów był popełnić go powtórnie, gdyby nagrodą zań był mu spadek miljonowy i tytuł książęcy.
Jedno go tylko przerażało, a to wspomnienie, że po latach dwudziestu wypłynął z ciemności jakiś mściciel nieoczekiwany. Walczyć z nim postanowił, walczyć do ostatniego tchnienia, zmiażdżyć go i zgubić.
Miejsce wyrzutów sumienia jakich nie uczuwał ten zbrodniarz, zajęła obecnie trwoga i niewysłowiona obawa kary doczesnej, bojaźń tak straszna, iż zatrzymywała u niego regularne uderzenia serca, i trupią bladością powlekała mu policzki.
Wśród takich rozmyślań czas szybko upływał. Niezamącona cisza panowała pośród cmentarza. Nikt się nie zbliżał do tajemniczej mogiły.
Jerzy zaniepokojony o powodzenie ułożonego przez siebie planu, zaczął się niecierpliwić.
Spojrzał na zegarek. Wskazówki dosięgały w pół do dziewiątej.
— Wszak grabarz mówił wyraźnie, — wyszepnął do siebie, — „że w piątek pomiędzy ósmą a dziewiątą rano“. Nie dziwi mnie, że się kobieta z przyjściem spóźniła, ale dla czego ten człowiek który tak gorączkowo pragnął z nią się spotkać, nie zjawia się wcale? Jeśli nie przyjdzie, — dodał, z dzikim wyrazem w spojrzeniu, — jeśli odnalazł tę kobietę i powiadomił ją o swym odkryciu...
Tu przerwał; nieopisany przestrach malował się na jego twarzy. Myśl że ów wróg ukryty rozpoczął może już walkę, że w tej chwili właśnie może śmiertelny cios mu wymierza, zmieszała mu zmysły.
Stał wsparty o drzewo, marmurowo blady i drżał na całym ciele, a pooranemi na czole bruzdami spływały mu krople zimnego potu.
W takich katuszach doczekał dziewiątej godziny.
Na mogile Pawła Leroyer niebyło nikogo.
Męki Jerzego zwiększały się z każdą chwilą, mimo to postanowił oczekiwać jeszcze pół godziny.
— Wszystko stracone!... wyszepnął, — po upływie tego czasu. Nie ulega wątpliwości, że ci ludzie musieli spotkać się z sobą i działają na moją zgubę!... Co począć teraz?... co uczynić?... I zatopiony w dumaniu, szedł w stronę bramy cmentarza.
Było to właśnie w owej chwili, gdy Ireneusz spotkał trzech mężczyzn, przechadzających się przed sztachetami, w oczekiwaniu na pogrzeb Leroyer’a.
Niebawem ukazał się w oddaleniu karawan i garstka towarzyszących mu osób.
Moulin ze ściśnionem sercem podszedł ku orszakowi, upatrując między idącymi biednej matki zbolałej. Niedostrzegł wszakże jej wcale.
— Miałżebym się omylić? — zapytywał siebie.
— Może to inny jaki obcy pogrzeb?
Niepewność ta jego bardzo krótko trwała.
Karawan zatrzymał się przed cmentarną bramą, a z karety wysiadły dwie kobiety w żałobie i towarzyszący im młody mężczyzna.