Dwie sieroty/Tom II/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jerzy wraz ze swym towarzyszem Theiferem wydostawszy się z mieszkania Ireneusza, biegli po schodach z niesłychaną szybkością, i nie zatrzymawszy się, aż w bramie, zaczęli nasłuchiwać.
Głęboki spokój panował w całym domu. Wyślizgnęli się więc cicho na ulicę zamknąwszy bramę za sobą.
— Śpieszmy!... wyszepnął Jerzy przytłumionym głosem, radbym się znaleść jaknajdalej od tego fatalnego domu. I zwróciwszy się w ulicę św. Antoniego biegł tak prędko, że agent lubo znacznie młodszy, zaledwie mu mógł nadążyć.
Dobiegli tak oba do ulicy Ludwika-Filipa gdzie pan de la Tour-Vandieu wstąpił do mieszkania Theifera dla dopełnienia zmiany ubrania.
Przez cały ten czas Jerzy zachowywał uparcie milczenie. Agent również się przebierając, patrzył z pod oka na swego towarzysza.
— Pozwoli sobie książę zadać jutro zapytanie? zagadnął wreszcie.
— Mów!... odrzekł zapytany.
— Co do tej kobiety obłąkanej... radbym wiedzieć....
— Co?... o czem?...
— Jest ona zapewne znaną księciu?
— Znam ją... w rzeczy samej, tę warjatkę. Zmięszałem się na jej widok, ponieważ byłem pewien, że z dawna nie żyje.
— Widząc zaniepokojenie waszej książęcej mości, musiałem mu towarzyszyć, źle jednak zrobiliśmy wychodząc tak spieszno...
— Dla czego?
— Należało nam drzwi zamknąć po wyjściu tej obłąkanej.
— To prawda...
— Lękam się czy ona niepoznała księcia...
— To niemożliwe... Jest ona oddawna warjatką, zawołał gwałtownie Jerzy. Czyż niesłyszałeś zresztą jak mnie nazywała mordercą? Dowodzi to niezbicie, iż majaczyła w przystępie obłędu.
Theifer milczał.
— Co się też z nią stało po naszym odejściu? zagadnął pan de la Tour-Vandieu.
— Rozlokowała się zapewne w mieszkaniu Ireneusza Moulin.
— Nie wiele mnie to zresztą obchodzi rzekł agent. Wkrótce o wszystkiem wiedzieć będziemy bo pan musisz być z urzędu obecnym przy śledztwie.
— Będę, nieodwołalnie, rzekł Theifer.
— I zawiadomisz mnie o przebiegu sprawy?...
— Natychmiast, skoro tylko wyjdę z Królewskiego placu.
— Obecnie, nie mówmy już o tej warjatce, mruknął ponuro Jerzy. Ważniejsza nasuwa się sprawa. W bruljonie tego spalonego listu wyczytałem, że osoba o jakiej panu mówiłem tylokrotnie, niejaka Klaudja Varni, ma w tych dniach przybyć do Paryża. Tem nam się zająć potrzeba. Jest dla mnie rzeczą nader ważną, ażebym został powiadomionym co rychlej o jej przybyciu.
— Stosownie do życzenia waszej książęcej mości każę rozciągnąć baczność po nad wszystkiemi hotelami w Paryżu, rzekł Theifer. Ta pani nie mając w mieście stałego mieszkania, będzie zmuszoną ulokować się w jednym z tych hoteli...
— Czyż jak uznasz za stosowne.
— A co się tyczy ulicy Notre-Dame des Champs? pytał agent.
— Nie warto tem się zajmować.
— Dziś w wieczór więc, odwołam ztamtąd moich ludzi?...
— Jestem zadowolony Theiferze z twojej gorliwości, mówił książę. Oddajesz mi wielkie usługi, przyjm zatem to małe wynagrodzenie jako zadatek przyszłego podziękowania. Tu wsunął w rękę agenta pugilares zawierający kilka biletów bankowych po 1,000 franków każdy.
Theifer go schował, nie oglądając, i zaczął się rozwodzić nad swoją gotowością do dalszych usług.
— Czuję się bardzo znużonym, rzekł Jerzy przerywając mu mowę, chciej postarać się dla mnie o powóz lub dorożkę, odwieziesz mnie na ulicę św. Dominika.
— Niechże się wasza książęca mość uspokoi biegnę natychmiast, odparł wychodząc agent ze służalczym pośpiechem.
Podczas gdy się to działo, Piotr Loriot chcąc jaknajprędzej powrócić do domu, popędzał swoje zmęczone szkapy.
Przy wjeździe na ulicę Notre-Dame des Champs na wprost domu pod 19 numerem Berta pociągnęła za sznurek. Woźnica zatrzymał konie. Dziewczę wysiadło z pośpiechem.
— Oto zapłata, rzekła, podając mu pieniądze.
Stryj Edmunda uchylił kapelusza.
— Dziękuję!... rzekł wesoło. Dawno już nie otrzymałem tak chojnego napiwku. Trzy franki!... to po królewsku. Mam nadzieję, iż przejeżdżając tędy, nieraz jeszcze zawiozę panienkę na schadzkę z ukochanym.
Berta nie słyszała prawie słów jego. Skołatany jej umysł, przedstawiał sobie bezprzestannie zbolałą matkę, której miała oznajmić straszną wiadomość o zniszczonym liście.
Biegła do domu z pośpiechem, do którego przez uchyloną bramę wsunęła się niepostrzeżenie.
Loriot tymczasem zawrócił, kierując zmęczone konie na upragniony spoczynek.
Pani Leroyer oczekiwała powrotu córki z nieopisaną obawą. To opóźnienie nasuwało nieszczęśliwej matce tysiące najstraszniejszych przypuszczeń. Starała się wynaleść powody jakie by Bertę zatrzymać mogły, ale niestety w miarę jak czas upływał, przekonywała się, że żaden z tychże nie mógł o tyle opóźnić powrotu dziewczęcia.
Była pewną, że jej jedyne pozostałe dziecię spotkało jakieś nieszczęście, lub też, że wpadła w zasadzkę policji czatującej przy mieszkaniu Ireneusza.
Wyrzucała sobie, że dla samolubnej żądzy oczyszczenia pamięci niewiernie straconego męża poświęciła własne swe dziecko.
Huragan szalejący na dworze, zwiększał jej trwogę. Zawlokła się do okna, a otworzywszy je, wyglądała na ciemną pustą ulicę, zalaną strumieniami deszczu.
Bezskuteczne oczekiwanie, podniecało jej stan gorączkowy. Schorzałe serce biednej uderzało z przerażającą szybkością. Duszność tamowała jej oddech. Po kilkakrotnie zdawało się nieszczęśliwej, że kończy już życie, i że nie ujrzy więcej jedynej swej córki!
— Boże! wołała w najwyższej rozpaczy, dozwól mi doczekać jej powrotu, dozwól ucałować i pobłogosławić to dziecię!...
Niepokój moralny w połączeniu z fizycznym cierpieniem sprowadził straszny atak nerwowy.
— Bóg nie wysłuchał mej prośby... wołała przerywanym głosem, czuję, że umieram!... Niech się więc stanie wola Stwórcy święta... Berta wróciwszy, zastanie tylko zimne me ciało!...
Tu padła bez przytomności na podłogę.
Długi czas leżąc nieruchoma, nareszcie otworzyła oczy. Była, jeszcze samą. Zegar wskazywał jedenastą przed północą.
— Oczekiwać dalej jej powrotu, szeptała, byłoby szaleństwem... Widocznie spotkało ją nieszczęście!...
Nagle posłyszała zatrzymującą się opodal na ulicy dorożkę, i poraz drugi zawlokła się do okna. Dostrzegła czerwone latarnie powozu lecz w ciemności nie mogła rozeznać postaci wysiadającej osoby.
Dorożkarz zawróciwszy, zdążał w przeciwną stronę. Przygnębiona nowym zawodem, wróciła na fotel? Przysłuchując się najlżejszemu odgłosowi dobiegającem z ulicy, posłyszała lekkie i szybkie kroki na wschodach.
Oddech zatamował się w jej piersiach, nie śmiała nawet przypuszczać, że ujrzy swą Bertę, a jednak tak było.
Dziewczyna śmiertelnie blada, z rozrzuconym szalem, wpadła do pokoju.
Pani Leroyer wydała okrzyk przerażenia.
— Dziecko ukochane!... co znaczą te łzy... to twoja bladość?... pytała patrząc na zalane łzami oblicze dziewczęcia. Czy cię spotkało jakie nieszczęście? Mów... mów... na Boga.
Berta daremnie przemówić usiłowała, głos zamarł w jej piersiach.