<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

— Trzeba się natychmiast zająć tą sprawą, rzekł tenże po przeczytaniu listu. Jak sądzisz czy śledztwo będzie tam potrzebne?
— Zdaje się że nie; panie naczelniku. Fakt jasno się przedstawia, a pośpiech jest niezbędnym.
— Wszelkie objawy obłąkania mocno mnie zawsze interesowały, odrzekł urzędnik. Jutro po południu przybędę do tych pań z lekarzem. Trzeba ażebyś i ty Theiferze także tam się znajdował.
— Będę nieodwołalnie, odparł agent. I zatarł ręce z radości.
Naczelnik napisał natychmiast listy do swoich lekarzy aby ich o tem powiadomić, i zamówić na dzień następujący.
Raporty panów agentów zyskują bardzo doniosłe uważanie, a cóż dopiero raport Theifera, jako inspektora publicznego bezpieczeństwa, który miał opinję zdolnego, uczciwego i pełnego gorliwości urzędnika. Pominięto więc śledztwo, uważając je za bezpotrzebne, i uwierzono mu zupełnie.
Bo i czemuż by zresztą nie miano wierzyć? Wszakże przemawiał w interesie ogólnego dobra, nie mając w tem pozornie żadnego osobistego celu?
Nazajutrz więc o oznaczonej godzinie, naczelnik w towarzystwie dwóch doktorów udał się na plac Królewski pod nr. 24.
Theifer oczekiwał przed bramą.
— Pozwoli pan... zapytał, powiadomić panią Amadis o swoim przybyciu. Jest to osoba w podeszłym wieku, którą wszystko trwoży i przeraża.
— Idź mój kochany, odparł naczelnik, za pięć minut i my tam będziemy.
Agent pobiegł na wschody.
Pani Amadis przyjęła go natychmiast.
— Ach! więc to dziś? zapytała wzruszona.
— Tak pani; lecz nie obawiaj się niczego. Starałem się pogodzić osobisty pani interes z wymaganiami prawa. Żadne śledztwo prowadzonem nie będzie. Lekarze w towarzystwie jednego z wyższych urzędników, wejdą tu za chwilę, by sprawdzić stan obłąkanej. Jest to zwykła formalność jaka dopełnioną być musi.
— Och!... zawołała ze łkaniem wdowa, drżę cała!..
— Upewniam panią że cię nie spotka żadna nieprzyjemność. Zadadzą ci kilka zapytań, odpowiadaj pani naocznie jasno zwięźle, nie mieszając się wcale, a upewniam, że sprawa załatwi się jaknalepiej.
Dalszą rozmowę przerwało wejście doktorów z naczelnikiem. Pani Amadis drżąca i pomieszana, poprowadziła ich do salonu.
Biedna kobieta zostawała pod wpływem silnego wrażenia przestrachu. Przedewszyśtkiem sam widok obcych ludzi i zetknięcie się z policją przejmowały ją trwogą, a powtóre, myśl o rozłączeniu się z Esterą, którą kochała gorąco, zasmucała ją głęboko.
— Odebrawszy wczoraj list od pani, zaczął naczelnik, pośpieszam zadość uczynić jej żądaniu. Panowie lekarze przybyli zemną, niechaj przekonać się raczą o stanie chorej.
Pani Amadis wybuchnęła płaczem, szepcąc z cicha:
— Ach! — panie... jakaż to boleść dla mnie!... Będę więc zmuszoną rzeczywiście rozłączyć się z tą tak drogą dla siebie istotą, do której tak się gorąco przywiązałam
— Tak jest niestety! Pojmuję żal pani, i jej rozpacz chwilową, ale nic temu zaradzić nie jestem w stanie. Przepisy nasze niepozwalają trzymać w domu takich chorych, których gwałtowne napady mogą stać się niebezpiecznemi dla otaczających. Smutno pani będzie bezwątpienia rozstać się z osobą od lat tylu przebywającą pod jej dachem, wszak myśl że pani unikniesz tym sposobem wielu nieprzyjemności, powinna ją pocieszać.
— Po nad tem wszystkiem zastanawiałam się... lecz mimo to, cierpię niesłychanie!
— Osobą o której mówimy, nazywa się Esterą Dérieux... nieprawdaż?
— Tak panie.
— Zechciej pani kazać ją tu przyprowadzić.
— Może panowie, raczą przejść do jej pokoju, sądzę, że to byłoby lepiej. Obawiam się jakiego gwałtownego wybuchu z jej strony na widok nieznajomych.
— Słusznie!... przeprowadź nas pani do niej.
Biedna staruszka zaledwie trzymając się na nogach, chwiejnym krokiem poprzedzała czterech mężczyzn.
Wszedłszy do chorej, zastali ją stojącą na środku pokoju, wpatrzoną w jakiś niedopalony i uczerniony świstek papieru. Na widok obcych osób, spojrzała zdziwiona, i gwałtownym ruchem rzuciła się ku oknu kryjąc w fałdach firanki.
Jeden z lekarzy, nachyliwszy się do pani Amadis, rzekł cicho:
— Przemów pani do niej. Usłyszawszy głos pani może się nie będzie tak obawiała.
Wdowa zbliżyła się do Estery.
— Drogie dziecię! zaczęła; moi przyjaciele przybyli do mnie w odwiedziny, pragną i ciebie zobaczyć. Zechcesz że ich przyjąć?
Obłąkana wysunęła głowę z poza firanki patrząc dzikim wzrokiem na nieznajomych.
Theifer nie tracił jej z oczu na chwilę.
Gdy go spostrzegła, zmienił się nagle wyraz jej twarzy, z okrzykiem wściekłej nienawiści, rzuciła się na niego jak pantera wymawiając wyrazy bez związku wśród których rozróżnić było można: „Brunoy“!... „Brunoy“!...
Jeden z obecnych lekarzy pochwycił ją za ręce a wpatrując się w nią, groźnym zawołał głosem:
— Uspokój się... ja tak chcę!... rozkazuję!...
Estera jak gdyby pod działaniem siły magnetycznej opuściła głowę, drżąc konwulsyjnie. Oddziałała na nią widocznie wola doktora, który jako specjalista w swoim zawodzie, zdobył tę siłę równającą się sile poskramiaczów drapieżnych zwierząt.
Stanęła w miejscu nieruchoma, jej ręce zwolna wracały do normalnego stanu, i nieświadoma przed chwilą zaszłych wypadków, wypuściła z dłoni papier, na widok którego drgnął Theifer.
Lekarz jednocześnie, zwrócił się do pani Amadis.
— Od jak dawna ta kobieta cierpi na pomięszanie zmysłów? zapytał.
— Od lat dwudziestu.
— I żadnych nie próbowano środków by ją do zdrowia powrócić?
Theifer widząc przestrach biednej wdowy, wmięszał się do rozmowy.
— Pani Amadis, rzekł, nie szczędziła na to ani trudów, ani pieniędzy. Przed dawnemi laty radziła się najznakomitszych lekarzy, ale nadaremnie:
— Jakaż była przyczyna rozwinięcia się tej choroby.
Wdowa chciała już na to odpowiedzieć, lecz Theifer ją uprzedził.
— Przyczyną był przestrach, odparł stanowczo; przestrach z wynikłego pożaru.
— I przez lat tyle, choroba nie przybierała nigdy gwałtownych symptomatów?
— Nigdy panie! Estera była tak łagodną jak dziecię.
— Na nieszczęście, dzisiaj choroba przybrała zupełnie inny charakter, ciągnął dalej doktór. Byłaś pani świadkiem gwałtownego jej objawu. Życie tego pana, dodał, wskazując na Theifera było zagrożonem.
— Czyż chora niema nikogo z rodziny? pytał naczelnik.
— Nikogo! panie... wyszepnęła pani Amadis. W chwili postradania zmysłów, utraciła i ojca pułkownika Dérieux. Mieszkała z nim w tym samym domu gdzie i ja zamieszkiwałam. Widząc ją chorą i pozbawioną opieki, przyjęłam ją do siebie, obiecując że się z nią nigdy nie rozstanę.
— Czyn ten przekonywa o szlachetnym charakterze pani, lecz mógł zarazem sprowadzić wiele przykrości. Dla uniknienia tego, przewieziemy pani protegowaną, do specjalnego zakładu, gdzie odpowiednia kuracja może zbawiennie wpłynąć na jej zdrowie.
— Ach! biedne dziecko!... zawołała pani Amadis wybuchając płaczem.
— Jest to niezbędne dla dobra chorej, odparł lekarz. Na pociechę, pozostaje pani nadzieja jęj wyzdrowienia w przyszłości.
Piekielny uśmiech pojawił się na ustach Theifera, którego sam widok krew zmrozić w żyłach był zdolny.
— Czy pani posiadasz jakie papiery tej obłąkanej? któreby dowiodły tożsamość jej osoby? pytał naczelnik.
— Mam niektóre panie.
— A jakie?
— Metrykę jej urodzenia, akt zejścia ojca, i... Tu zawahała się nieco.
Piorunujący wzrok Theifera wstrzymał jej słowa na ustach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.