Dwie sieroty/Tom IV/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody lekarz na proźby pani Dick-Thorn, przychodzi! dość często. Spodziewał się spotykać tu wiele osób i zawiązać z niemi stosunki pożyteczne dla swojej przyszłości, co Ireneusz znajdował być zupełnie naturalnem.
Nie znał on przedtem doktora i niedomyślni się nawę że ten młody człowiek z fizjognomją poważną a smutną, kochał Bertę tak gorąco i pragnął z nim się właśnie zapoznać.
Pani Dick-Thorn oznaczyła już dzień mającej się odbyć zabawy. Miała ona mieć miejsce w następującym tygodniu; i już mniemany Laurent zajmował się przygotowaniami, robił układy z tapicerami, cukiernikami i ogrodnikami.
Codziennie wysełano listy zapraszające. Żaden z nich niebył oddanym na pocztę, dopóki nieprzeszedł przez ręce Moulina’a, który wpisywał sam nazwiska zaproszonych z notatek danych sobie przez Klaudję.
W chwili gdy wstępujemy do pałacyku przy Berlińskiej ulicy, była kurtyzana siedziała przed swoim biureczkiem w małym saloniku przytykającym do jej sypialni. Pisała adresy na kilkudziesięciu kopertach.
Oliwja z teczką opartą na kolanach, pomagała matce w tem zajęciu.
— Skończyłaś już mamo? zapytała.
— Nie jeszcze, lecz niezadługo ukończę. Już tylko trzy nazwiska pozostały mi do odpisania.
— Czy dasz mi mamo dziś drugą listę?
— Nie; skończymy ją jutro.
— Dla czego nie dziś?
— Bo musimy wyjechać na miasto. Czyś zapomniała że trzeba być w magazynie dla przymierzenia twoich sukien?
— To prawda!... zapomniałam.
— Niema w tobie jak widzę, ani odrobiny zalotności.
— Czy to źle mamo?
— Zapewne! Młoda panienka powinna starać się podobać, powinna myśleć o balowych toaletach.
— Ty za mnie o tem myślisz mamo...
— Rzeczywiście, odparła z uśmiechem Klaudja, pragnę ażebyś była tak piękną, zachwycającą, żeby ciebie jedną tylko uwielbiano!...
— I na co to... dla czego?
— Niebyłabyś chyba kobietą, gdybyś błyszczeć niepragnęła.
— Pragnę tylko jednej rzeczy... być zawsze z tobą!
— Ależ moje drogie dziecię, te bale jakie wydawać zamierzam, niemają na celu rozłączenia mnie z tobą.
— Kto wie... odparła Oliwja.
— Jakto, kto wie?
— Zrozumiałam ja mamo twoje zamiary.
— Powiedz więc to co przypuszczasz, a o czem ja niewiem?
— Chcesz mamo wydać mnie za mąż...
— Niebyłabym dobrą matką, gdybym o tem niemyślała.
— Więc zgadłam?
— Tak, drogie dziecię. Twoja przyszłość mnie niepokoi. Wiesz że twój ojciec umierając, zostawił nam mały majątek. Trzeba więc aby uroda, twój wdzięk i talent zastąpił ci posag. Na szczęście jesteś bardzo ładną i mam przekonanie że dość cię zobaczyć, aby pokochać szalenie, no... i ożenić się z tobą naturalnie.
— A gdyby mój mąż chciał mnie z tobą rozłączyć?
— Musisz zyskać nad nim przewagę i na to mu niepozwolić.
— Będę więc zmuszoną wybierać pomiędzy temi, jakich mi na tym balu przedstawią?
— Nie, bo ja już męża dla ciebie wybrałam.
— Ty mamo... wykrzyknęło dziewczę.
— Tak jest wybrałam.
— Czy ja go znam?
— Nie jeszcze.
— A kiedy mi go pokażesz mamo?
— Niezadługo.
— Ale kiedy?
— Prawdopodobnie na tym balu.
— Za tydzień więc?
— Tak, za tydzień.
— Czy to młody człowiek?
— Młody, i bardzo bogaty.
— Ale czy ładny? pytała niespokojnie Oliwja.
— Śliczny i miły pod każdym względem, jestem pewną że ci się spodoba; odparła z uśmiechem pani Dick-Thorn.
— Ale czy ja się jemu spodobam?
— Czyżby być mogło inaczej? Zresztą gdyby to o czem marzyłam ziścić się niemogło, trafi się co innego. Już czas się ubierać, bo zaraz wyjeżdżamy.
Zaledwie wyszła Oliwja, Klaudja wzięła jeden z listów szepcąc z cicha:
— Tak!... ja niechcę go stracić!... On... Henryk de la Tour-Vandieu musi być mężem mojej córki.
Umoczywszy pióro w atramencie, mówiła dalej:
— Czas posłać zaproszenie Jerzemu, a dla zapewnienia się że przyjdzie, napiszę u spodu listu słów kilka, których wpływ będzie skuteczny.
Napisawszy te słowa i podkreśliwszy je dwukrotnie dla lepszego zwrócenia uwagi, Klaudja odczytała je raz jeszcze.
— Co on pomyśli? pytała siebie z uśmiechem. Będzie mocno zdumiony. Bo zkądby mógł zgadnąć że Kladja Varni i pani Dick-Thorn są jedną i tąż samą osobą. Wyobrażam sobie jego osłupienie, gdy spotka się ze mną!... Będę na niego oczekiwała odważnie.
Złożywszy list, wsunęła go w kopertę i zaadresowała.
— A teraz napiszemy drugi do syna, wyrzekła.
I wziąwszy kartę zapraszającą, zaadresowała:
„Do margrabiego Henryka de la Tour-Vandieu, adwokata?“
Ukończywszy tę czynność, zadzwoniła.
— Przyślij mi Laureata, rzekła do lokaja ukazującego się w progu.
Za chwilę wszedł Ireneusz.
— Co pani rozkaże? zapytał.
— Oto listy zapraszające, które trzeba porozsełać jaknajprędzej, odpowiedziała.
— Czy mam je przesłać pocztą?
— Tak, prócz tych, jakie mają gwiazdkę na lewym rogu koperty. To mają być odniesione przez służącego.
— Dobrze pani.
— Przygotowania do balu postępują?
— Może być pani spokojną, wszystko będzie na czas gotowem.
— Czy pomyślałeś o wynajęciu lokajów?
— Mam już zamówionych.
— Ilu?
— Ośmiu.
— Są to aby pewni ludzie?
— Zaręczono mi za ich uczciwość i znajomość służby.
— Cóżeś przedsięwziął w sprawie tej niespodzianki, jaka ma się odbyć w połowie balu?
— Aktorzy z Teatru Gymnase odegrają Wodewil we trzy osoby. Zamówiłem Teresę Berthelliera i braci Ljonnetów. Będą śpiewać najzabawniejsze piosenki ze swojego repertuaru. Żywe obrazy są bardzo teraz w modzie. Gdyby pani sobie życzyła, mógłbym się porozumieć z trupą jaka daje przedstawienia w najpierwszych salonach.
— Daję ci na to zupełne pełnomocnictwo. Czuwaj tylko, ażeby w tych piosenkach niebyło nic dwuznacznego, i aby żywe obrazy były przyzwoitemi.
— Może mi pani zaufać. Wszystko urządzonem będzie według zasad czystej moralności.
— A Teatrzyk?
— Maleńki, i bardzo ładny.
— Pamiętałeś o fortepianie do akompaniowania?
— Berthellier mi go dostarczy.
— Widzę że o niczem niezapominasz i dziękuję ci za to. Zajmij się teraz wysełką listów.
Ireneusz Moulin wyszedłszy z salonu zajął się rozgatunkowaniem listów, jakie należało przesłać przez służącego. Nazwisko Henryka de la Tour-Vandieu nakreślone na adresie, zwróciło jego uwagę.
— Oto zawiłość jakiej nieprzewidziałem, wyszepnął. Mój adwokat tu będzie. Gdyby mnie poznał, zadziwił się naturalnie, i zacznie mnie badać. Ale nie trwóżmy się przed czasem. Twarz obecnego Laurenta w niczem nie jest podobną do twarzy mechanika. Nikt mnie nie poznał w tem przebraniu z temi faworytami, miejmy więc nadzieję że i pan Henryk nie zauważy mnie także.
I uspokojony, zajął się dalej rozdzielaniem listów.
Wziąwszy w rękę list zaadresowany do księcia Jerzego de la Tour-Vandieu, zadrżał od stóp do głowy.