Dwie sieroty/Tom IV/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Théfer wszedł, służąca zamknąwszy drzwi za nim, wprowadziła do dość nędznie umeblowanego pokoju i poprosiwszy aby zaczekał, wyszła.
Po chwili ukazał się we drzwiach mężczyzna małego wzrostu, czerwony, tłusty, w pantoflach, kurtce i czarnej aksamitnej czapeczce na głowie.
Twarz jego miała wyraz nieprzyjazny.
— Pan przychodzisz w interesie tej willi na górze? zapytał krótko.
— Tak panie.
— Chcesz pan ją kupić?
— Nie; wołałbym wynająć.
— A ja bym wołał sprzedać niż wynajmować.
— Ależ ja kupić nie mam zamiaru.
— Czy pan byś chciał wynająć z meblami?
— Tak jest.
— Na jak długo... na rok?
— Taki właśnie mam zamiar.
— I zamyślasz pan tu mieszkać przez zimę?
— Właśnie zamierzam założyć tu laboratorjum chemiczne..
— Możesz pan robić wszystko co się podoba. Widziałeś pan tę posiadłość?.
— Widziałem ale tylko zewnątrz.
— A może pan sobie życzysz obejrzeć ją w środku?
— Naturalnie.
— Zaprowadzę pana, niemam nic do roboty, to zajmie mi trochę czasu, po drodze wypalę fajkę.
Tu wydobył z kieszeni krótką fajeczkę i kapcinek z tytuniem i począł ją nakładać.
— Artemizo! Wolał, podczas tej czynności, przyślij mi klucze od willi.
— Natychmiast! odrzekł głos ostry.
Za chwilę przybiegła służąca z pękiem kluczy i właściciel z agentem policyi szli w górę znaną nam drogą.
Mimo małego wzrostu i dobrej tuszy, właściciel szedł lekko i szybko, w drodze jednakże niemówił ani słowa.
Przyszli nareszcie do willi.
— Trzeba tu trochę uporządkować, mówił pan Servan otwierając furtkę ogrodową, od czasu gdy się wyprowadzili lokatorowie, ogród zarósł trawą ale mimo to drzewa są w dobrym stanie. Jabłka i gruszki prześliczne. Zostawię je panu. Mam tego dosyć u siebie w Bagnolet. Może pan zechcesz objąć ogród?
— Mniejsza o niego. Obejrzyjmy dom raczej.
Zwrócili się ku jednopiętrowemu domowi.
— Zobacz pan jak to obwarowane... mówił Servan drzwi otwierając. Wszędzie okienice wewnątrz zamykane. Są to niezbędne ostrożności względem tych, którzy lubią nocami przeprowadzać meble. W oknach prócz tego, są kraty, i drzwi zarówno zasuwają się sztabą żelazną.
Théfer natężył słuch z uwagą.
— Kraty w oknach i sztaby za drzwiami? powtórzył.
— Tak, tak! mój panie. Już przeszło rok jak to zaprowadziłem. Kto się na gorącym sparzy, ten na zimne dmucha.
— Uprzątnięto więc panu meble bez jego wiedzy?
— I właśnie od tej pory przedsięwziąłem środki ostrożności.
— Pańska willa jest teraz warowna jak twierdza...
— Mogłaby służyć za więzienie i jestem pewny, że nikt by się z niej niewymknął.
— Obejrzymy ją bliżej.
Survan utworzył drzwi, za któremi znajdowała się nowa krata, wychodząca na korytarz z dwojakiem wyjściem.
Jedne drzwi prowadziły do saloniku, za którym był gabinet drugie do jadalni i kuchni.
— Na pierwszem piętrze, mówił Servan, pokazawszy parter, są dwa pokoje sypialne, dwa gabinety i pokój dla służącej. Drzwi do piwnicy w głębi korytarza, koło schodów. Wszystkie pokoje jak pan widzisz, porządnie umeblowane.
— I we wszystkich oknach kraty?
— We wszystkich.
Théfer zadumał się.
— Gdyby ten dom urządzał kto według moich wskazówek, myślał sobie, niemógłby lepiej urządzić.
— Jaka cena tej willi? zapytał głośno.
— Tysiąc pięćset franków. Podatki rządowe opłaca lokator. Zapłata z góry półroczna.
— Zgadzam się i wynajmuję, rzekł agent.
— I zapłacisz pan z góry za pól roku?
— Zapłacę za cały rok.
— Obejmując dom w posiadanie?...
— Natychmiast: za pokwitowaniem.
Zasępiona twarz Servan rozjaśniła się nagle.
— Zgoda! — podaj pan rękę, rzekł, wyciągając dłoń do przyszłego lokatora. Chodźmy do domu, wypijemy butelkę starego wina i ukończymy interes.
Zamknięto drzwi i poszli na Paryzką ulicę.
W godzinę później wyszedł Théfer, unosząc z sobą klucz od wynajętej willi i kwit wydany na imię Prospera Gaucher, fabrykanta przetworów chemicznych.
— Mamy już klatkę, mówił do siebie, z dziwnie sarkastycznym uśmiechem, teraz potrzeba tylko złowić do niej ptaka. Okienice wewnątrz, kraty we wszystkich oknach, w około domu przepaście. Wszystko się składa doskonale!
Około godziny czwartej wrócił do Paryża i poszedł do siebie, ażeby zmienić ubranie i nadać sobie zwykłą fizjonomię, poczem udał się do prefektury.
Czas upływał. Bal który zamierzała wydać Klaudja, miał się odbyć za dwa dni.
Ireneusz nie sypiał całemi nocami. Oprócz kłopotów wypływających dlań z przygotowań jakie wyłącznie na nim polegały, przemyśliwał nad sposobami naglenia pani Dick-Thorn do wydania tajemnicy, jeżeli rzeczywiście jak utrzymywał Jan-Czwartek, ona to była wspólniczką zbrodni na moście de Neuilly.
Udało mu się znaleść nareszcie ten sposób.
Na dwa dni przed balem poszedł wczesnym rankiem na zwykłą schadzkę z Czwartkiem przy ulicy de Clichy. Znalazł go stojącym na rogu.
— Idź do bufetu na dworzec Hawrskiej drogi żelaznej rzekł do niego przechodząc bez zatrzymania się. Tam spotkam się z tobą. Mam dużo do pomówienia.
Jan-Czwartek pobiegł we wskazane miejsce.
W bufecie nie było nikogo. Służba ścierała kurz z krzeseł i zamiatała podłogę.
Ireneusz nie dał na siebie oczekiwać. Gdy przyszedł usiedli oba w kącie sali i kazali sobie podać butelkę wina.
— No! i cóż mój stary? zapytał Czwartek, napełniając szklanki.
— Bal się odbędzie po jutrze.
— Wiem o tem dawno. Ale cóż słychać nowego? Czyś już ułożył ten swój sławny plan, który może nigdy nie wejść w wykonanie?
— Ułożyłem.
— I powiesz mi co zamierzasz?
— Po to właśnie przyszedłem.
— Gadaj więc prędko, bom ciekawy.
— Jeżeli pani Dick-Thorn jest ową trucicielką z Neuilly, zaczął Ireneusz, to mamy na nią sposób niezawodny.
— Jaki?
— Przestrach.
— Dobrze, ale to śmiała łotrzyca, nie łatwo ją przestraszyć. Jak to zamyślasz uczynić?
— Postawię jej przed oczy niespodziewanie scenę, której niemogła zapomnieć, tę straszną scenę, jaka miała miejsce w nocy dnia 24 Września 1857 roku.
— Trzeba by chyba zaprowadzić ją na most de Neuilly, a to trochę za daleko i niezbyt dogodnie.
Moulin wzruszył ramionami.
— Zobaczy tę scenę we własnym domu, odrzekł, jaśniejącym światłem i pełnym gości.
— A! to byłoby doskonałe! zawołał Jan-Czwartek, ale twój pomysł zdaje mi się być niemożebnym do wykonania. Jak bowiem przedstawić kobietę przebraną za woźnicę? to jest jej własną osobą, płatnego mordercę, tego który płacił, doktora i dziecko?
— Łatwo to wszystko da się przedstawić. O godzinie pierwszej w nocy aktorzy odegrają komedyjkę, potem nastąpią żywe obrazy, a później ten zbrodniczy epizod.
— Zaczynam rozumieć i przyznają że to pomysł djabelnie zręczny. Jeżeli pani jest winną, to się przestraszy, i zdradzi ją jej pomięszanie.
— Uważasz więc że myśl dobra?
— Doskonała, ale kto będzie przedstawiał tę osobę?
— Ja będę mordercą tym, który płaci, ty wynajętym mordercą.
Jan-Czwartek wzdrygnął się, ale nic nie odrzekł ani słowa.
Ireneusz mówił dalej: