Dwie sieroty/Tom IV/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pot kroplisty wystąpił na czole pana de la Tour-Vandieu. Drżał cały.
— Testament Zygmunta naznaczał wyłącznym spadkobiercą syna jego i Estery Dérieux, prawnej jego małżonki, ciągnęła dalej pani Dick-Thorn.
— To dziecię umarło!... wyszepnął Jerzy.
— Być może... ale matka żyje. Oddam jej ten testament który ciebie wydziedzicza, i ta kobieta uzbrojona owym dowodem, przyjdzie zapytać się ciebie coś zrobił z jej dzieckiem, i z tym majątkiem jaki się jej z prawa należy?
— Estera Derieux jest obłąkaną, odparł książę, i kto wie czy nie umarła do tej pory?
— Estera Dérieux żyje!... mówię ci, i wiem gdzie jest. Może być nawet wyleczoną, jestem tego pewna. A w razie nawet gdyby niepowróciła do zdrowia, sąd wyznaczy jej opiekuna, którego obowiązkiem będzie ścigać cię sądownie i zmusić do oddania jej majątku.
— Przysięgniesz mi że ten testament mojego brata istnieje rzeczywiście i w twoim znajduje się ręku? wyjąknął Jerzy.
— Przysięgam! że tak jest w rzeczy samej.
— Zechcesz że mi go pokazać?
Klaudja potrząsnęła głową przecząco.
— Nie! — odpowiedziała. Nieufam, i niemożesz dziwić się temu. Tem gorzej dla ciebie jeśli niewierzysz mojemu słowu. Testament, ten jest umieszczony w bezpiecznym miejscu, niemam go u siebie w domu. Napróżno byś usiłował zdobyć go podstępem albo przemocą. Pojawi się on na twoją zgubę natenczas, gdy mnie doprowadzisz do ostateczności lub też oddanym ci będzie w dniu w którym Henryk zostanie mężem mej córki. To moje ostatnie słowo!
Książę był nad wyraz zgnębionym. Czuł że go ciągniono ku przepaści, z której mówiło mu przeczucie że wyjść nie zdoła.
Wszak pani Dick-Thorn utrzymywała, że wie gdzie się znajduje Estera Dérieux, a może i w rzeczy samej niewiedziala. Utrzymywała również że obłąkana może odzyskać zmysły.
Jerzy uczuł że nad jego głową zawisło straszne niebezpieczeństwo i to właśnie w chwili gdy sądził że będzie mógł odetchnąć swobodnie.
Berta Leroyer zginie więc nie oswobodziwszy go od obaw, bo Klaudja zgubić go może i nie zawaha się tego uczynić.
Co począć w takim położeniu?
Opór prowadził do zguby. Dla pozyskania nadziei ocalenia, trzeba pochylić głowę, być posłusznym jak niegdyś dawnej kochance i przyjąć pokornie warunki przez nią podane.
Zrozumiał dobrze to Jerzy, i uczuł że jest zwalczonym
Próbował jednak zyskać na czasie. Chciał przedewszystkiem zobaczyć się z Théferem i zasięgnąć jego rady. Klaudja czytała na twarzy starca jego przerażenie i rozprzężenie myśli.
— Zrobię co mówię; — wyrzekła wreszcie chcąc mu zadać cios ostatni, jeżeli książę nie uczynisz tego czego żądam, nic mnie nie powstrzyma. Zgubię cię... i przynajmniej się pomszczę. No! jakże się pan decydujesz?
Jerzy przyzwał na pomoc całej siły woli aby się okazać spokojnym.
— To czego żądasz, nie odemnie zależy, odrzekł, bo chodzi tu o mojego syna? Wszak to pojmujesz?
— Rozumiem.
— Muszę się widzieć z Henrykiem, pomówić z nim... wytłumaczyć jakkolwiek przed nim to moje nowe żądanie. Zostaw mi do jutra czas na odpowiedź.
— A raczej na wyszukanie jakiej broni przeciw mnie; dokończyła z goryczą Klaudja.
— Nie myślę o czemś podobnem, daję ci na to me słowo.
— Zresztą mało mnie to obchodzi, dodała. Zbyt silnie jestem uzbrojoną ażebym się mogła obawiać. Daję ci czas do jutra. O której godzinie dostanę odpowiedź?
— W południe.
— Dobrze. Będę oczekiwała w południe. Staw się punktualnie, a teraz jeszcze jedno.
— Cóż takiego? zapytał Jerzy.
— Nie lękaj się... Chodzi tu o drobnostkę. Potrzeba mi sto tysięcy franków.
— Dziś? —
— Tak dzisiaj.
— Przyślij więc kogo za dwie godziny na ulicę Pot-de-fer Nr. 20. Wzamian za parę słów przez ciebie napisanych, posłaniec dostanie odemnie list zawierający czek na sto tysięcy franków, płatny na okaziciela do mojego bankiera.
— Dobrze, za dwie godziny przyślę na ulicę Pot-de-fer. O kogo trzeba się pytać?
— O pana Fryderyka Bérard. Jest to mój pełnomocnik.
— Którego nazwiska użyłeś aby się dostać tu do mnie?
Jerzy skinął głową potwierdzająco.
Wierzaj mi, zaczęła Klaudja, zostańmy a raczej stańmy się na nowo przyjaciółmi. Połączmy się dla naszych dzieci. Są oni oboje godni siebie... Upewniam cię że Oliwja niepodobna w niczem do swojej matki. To anioł!...
Związek twojego syna z mą córką, będzie dla nas zakładem zapomnienie przeszłości! — Zechcesz że podać mi rękę na znak zgody?
Książe gdyby mógł, rad by był zabić spojrzeniem dawną swoją kochankę. Podał zimną jak lód rękę Klaudyi, szepcąc przymuszonym uśmiechem:
— Zgoda... zapomnienie... dla czego by nie?
— Do jutra zatem moja kochana...
— Do jutra, stary przyjacielu!
I pani Dick-Thorn odprowadziła księcia aż do schodów.
— Ha! rzekła wracając do siebie, nareszcie mam go znowu! Oliwja będzie kiedyś tem, czem ja zostać nie mogłam. Księżna de la Tour-Vandieu!... Piękny tytuł... świetne nazwisko... Ja zaś zadowolnię się tem, że będę bogatą.
Ponieważ rozmowa z Jerzym dość długo trwała, córki pani Dick-Thorn nie było już w jadalni.
Klaudja wróciwszy do swego pokoju, zadzwoniła na pokojówkę i kazała sobie podać skromną suknię ciemnego koloru.
— Pojadę sama, mówiła sobie, na ulice Pot-de-fer, chcę wiedzieć kto jest ten Fryderyk Bérard, ów zaufany sługa, pod którego nazwiskiem ukrywał się książę. Prócz tego będę miała przyjemność odebrania zaraz pieniędzy. Sto tysięcy franków, to rzecz niemałego znaczenia!...
Pan de la Tour-Vandieu wyszedłszy z domu Klaudyi, miał chód i minę pijanego człowieka. Ledwie się trzymał na nogach, chwiejąc się na każdym kroku.
Cios tak niespodziewany, zgnębił go zupełnie. Nieład zapanował w jego umyśle.
Wynajęta na godzinę dorożka, czekała na rogu Berlińskiej ulicy. Wsiadł w nią i kazał się zawieść na ulicę Pont-Louis-Phillipe.
Dorożka szybko się potoczyła.
Jan-Czwartek nie opuścił swojego stanowiska na wprost, mieszkania Klaudyi. czatował na wyjście tego człowieka, którego zdumiewające podobieństwo z owym nieznajomym z mostu de Neuilly tak żywo go uderzyło.
Gdy książę wyszedł po upływie godziny, dążąc do oczekującej nań dorożki, Czwartek szedł za nim w pewnej odległości, widział jak Jerzy wsiadł w dorożkę, lecz zamiast gonić piechotą za kłusującą szkapą, uczepił się z tyłu powozu, w bardzo niewygodnem, ale bezpiecznem położeniu.
Dorożka zatrzymała się na ulicy Pont-Louis-Phillipe przed mieszkaniem Théfera. Pan de la Tour-Vandieu wysiadł i wszedł do domu.
Jan-Czwartek zeskoczył wcześniej i odwrócony piecami do wysiadającego, zapalił papierosa szepcąc:
— Nie zapłacił dorożkarzowi, a więc tu nie mieszka. Mimo to do pioruna!... dowiem się gdzie ten ptak ma swoje gniazdo! Niepodobna abym się mylił, tem więcej że on zna angielkę z Berlińskiej ulicy. To oni... niezawodnie!.... Przekonam się o tem.
Po chwili księże wyszedł i wsiadł w dorożkę. Jan-Czwartek uczepił się mocno w tyle powozu.
Na ulicy Pot-de-fer, dorożka znowu się zatrzymała i tym razem podróżny zapłacił woźnicy za nim przestąpił próg starego pewnego domu.
Jan-Czwartek zbliżył się do dorożkarza.
— Hej! kolego... zapytał, czy można cię prosić o pewne objaśnienie?
— To zależy jak jakie objaśnienie.
— Nie obawiaj się... Niemam zamiaru prosić cię o pożyczenie pieniędzy ale przeciwnie, chciałem ci zaproponować kieliszek czegoś orzeźwiającego tam w sklepie na rogu.
— Nie piję nigdy.
— No... no!... to można przyznać że jesteś wyjątkiem między dorożkarzami.
— Nie zawracaj mi głowy daremnie!... Mów czego żądasz?
— Chciałbym się dowiedzieć czy ten pan którego tu przywiozłeś jest zwykłym twoim pasażerem?
— A co cię to może obchodzie?
— Potrzebuję wiedzieć jak on się nazywa.
— To go sam o to zapytaj. Tu dorożkarz zaciął konia, który wyruszył dobrym kłusem a Jan-Czwartek został zdumiony na ulicy.
— Niegrzeczny... gbur! — mruknął z cicha, patrząc za oddalającym się powozem. Nie pije, niechce gadać... a to mi dopiero dorożkarz! Pomimo to muszę dojść swego. I wszedł do ciemnej sieni w której pan de la Tour-Vandieu zniknął przed chwilą.