Dwie sieroty/Tom IV/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odźwierna siedząca przy drzwiach swojej stancyjki, zatrzymała go zapytując.
— A do kogoto? proszę powiedzieć.
Czwartek ukłonił się jej grzecznie, a przywoławszy uśmiech na usta, odrzekł:
— Chciałem właśnie zapytać się panią, czy ten pan, który tu wszedł przed chwilą, mieszka w tym domu?
— Jaki pan?
— Nie młody, pięknie ubrany, z miną wielkiego dygnitarza, przyjechał tylko co dorożką.
Odźwierna przypatrywała się Janowi uważnie, a uznawszy że licho wygląda, zapytała go w miejscu odpowiedzi:
— A dla czego pan pytasz mnie o to?
Stary złodziej zawahał się. Trudno mu było znaleść na razie odpowiedzi. Spróbował jednakże skłamać.
— Bo to widzisz pani, odrzekł, on dał dorożkarzowi widocznie przez pomyłkę dziesięć franków zamiast pięćdziesięciu centymów i ów dorożkarz poczciwy człowiek, mój znajomy, przyseła mnie tu ażeby zwrócić te pieniądze.
— Masz pan je przy sobie?
— Ma się rozumieć. Tu Jan-Czwartek dobył z kieszeni luidora.
— Pokaz no pan.
— Oto jest. W zamian powiedzieć proszę jak się ten pan nazywa.
Odźwierna zatrzymała pieniądz.
— Nie potrzeba wiedzieć jego nazwiska aby mu oddać pieniądze. Ja to załatwić zobowiązuję się sama, a jeśli chodzi o nagrodę, masz pan dziesięć sous odemnie.
Jan-Czwartek nie śmiał się opierać ani rozpytywać dalej, aby nie wzbudzić podejrzenia. Wziął, skrzywiwszy się dziesięć sous i odszedł.
— Do kroć tysięcy djabłów!... mruczał odchodząc. Straciłem dziesięć franków, dziewięćdziesiąt centymów, i nie dowiedziałem się nazwiska tego starego. Wiem tylko że tu mieszka, a to najgłówniejsze. Siedział blisko godzinę na Berlińskiej ulicy. Ireneusz Moulin jako lis szczwany, łatwiej odemnie dojdzie tego wszystkiego.
∗
∗ ∗ |
Dubief i Terremonde rozstawszy się z Théferem przy rogatce Montparnasse, udali się za poszukiwaniem liberyi dorożkarza.
Znaleźli w jednym sklepie przy ulicy Temple, długi surdut brązowego koloru z miedzianemi guzikami i ceratowy kapelusz. Dubief w jednym z sąsiednich sklepów kupił rudą perukę i parę długich angielskich faworytów, podając się za prowincjonalnego aktora.
Wszystko to zawinął w chustkę starannie i dwaj zbrodniarze poszli na wino do kupca na tejże ulicy.
— Pozwolisz pan pozostawić tę paczkę? rzekł do kupca Dubief, zgłosimy się po nią wieczorem, i otrzymawszy zezwolenie wyszli ze sklepu po zapłaceniu rachunku.
— Gdzie teraz idziemy? zapytał Terremonde.
— Ma dworzec Lyońskiej drogi żelaznej.
— Czy masz tam z kim naznaczoną schadzkę?
— Nie, ale chcę się dowiedzieć jak prędko po północy odchodzi pierwszy pociąg do Szwajcaryi.
— A więc na Mont-Blanc stanowczo się wybieramy?
— Ja mein Herr.
W biurze kolei powiedziano im, że pierwszy pociąg do Szwajcarskiej granicy odchodzi dopiero z rana o szóstej, minut trzydzieści.
— Zapóźno! mruknął Terremonde. Trzeba nam drapnąć wcześniej.
— Jest na to sposób.
— A jaki?
— Wyjechać o północy pociągiem który nas dowiezie do Fontainableau, gdzie się doczekamy naszego pociągu.
— Dobra myśl!... Godzę się na nią.
Opuścimy teraz tych dwóch zbrodniarzów i wrócimy na Berlińską ulicę.
Ireneusz Moulin pozałatwiawszy na mieście swoje interesa, wrócił do domu, niezadługo po odjeździe księcia de la Tour-Vandieu. Służący zajęci robotą, zapomnieli powiedzieć mu o gościu przyjętym w jego nieobecności przez panią Dick-Thorn.
— Klaudja kazała przywołać swego mniemanego kamerdynera.
Przyszedłszy do niej zastał ją gotową do wyjścia w ciemnem ubraniu, z zapuszczoną na twarz woalką.
— Wychodzę; powiedziała, oto jest notatka sprawunków po które poślij w czasie mej nieobecności.
— Dobrze. Czy pani nie kazała zaprządz do powozu?
— Nie; wezmę dorożkę.
— Ależ jest niepogoda, deszcz pada.
— Mniejsza o to.
— Może pani rozkaże sprowadzić: dorożkę zamkniętą?
— Nie, potrzeba, mam parasol.
Ireneusz zadowolony zeszedł za panią Dick-Thorn, ażeby jej drzwi otworzyć. Widział jak szła szybko po oślizgłym chodniku, gdy nadchodzący lokaj Franciszek zbliżył się ku niemu.
— Dziwny kaprys... nieprawdaż panie Laurent? zapytał, brnąć po błocie i deszczu gdy się ma konie w stajni i karety w wozowni.
— To prawda; odparł Moulin, wychodzić na taką, niepogodę i zwłaszcza w dniu gdy się wydaje bal u siebie.
— Wiadomo panie Laurent że kobiety miewają różne dziwne zachcenia, z resztą zdarzają się czasem okoliczności, jakie skłaniają do wyjścia, chociaż się o tem nie myślało pierwej.
Franciszek wymówił te słowa tajemnicze co nie uszło uwagi Moulin’a.
— Jakie okoliczności? zapytał.
— Takie odwiedziny naprzykład jak te które pani miała, gdy pan byłeś na mieście...
— Któż tu był taki? doktor Loriot, czy pan Henryk de la Tour-Vaudieu?
— Ani jeden, ani drugi, ale jakiś w podeszłym wieku jegomość bardzo po pańsku wyglądający, słowo daję. Nigdy on tu jeszcze u nas nie był.
— Pani zakazała przyjmować kogokolwiek, mówiłem ci o tem dziś rano, odparł Ireneusz.
— Powiedziałem to temu panu, ale uparty jak muł, odrzekł że nie odejdzie i musi się widzieć z panią Dick-Thorn, wiedząc że ona go przyjmie skoro usłyszy że on przybywa z Brunoy.
Ireneusz się wzdrygnął.
— Z Brunoy? powtórzył.
— Tak, mówił to z taką stanowczością, że zaniosłem jego bilet?
— I przyjęła go pani?
— Z razu niechciała, ale gdy jej powiedziałem: „Ten pan kazał oświadczyć że przybywa z Brunoy,“ zmięszała się, widocznie i kazała wprowadzić gościa do małego salonu dokąd się wkrótce udała.
— I długo rozmawiali?
— Przeszło godzinę, poczem pani wyprowadziła go aż do wschodów.
— Jakże się ten pan nazywał?
— Fryderyk Bérard. Czy go pan znasz, panie Laurent.
— Bynajmniej. Z resztą cóż nas to może obchodzić?
— Zapewne.
Moulin rozstawszy się z lokajem, szedł zwolna po wschodach.
— Kto może być ten Fryderyk Bérard? zapytywał siebie. Ten człowiek którego pani Dick-Thorn nie znała wcale a który ją zmusił do widzenia się z sobą za pomocą słów kilka między któremi mieściło się słowo Brunoy? Co to może znaczyć? Obłąkana z Królewskiego Placu powtarzała także tę nazwę, jaka nam przywodzi na myśl złowrogie wspomnienia. Byłżeby to szczególny zbieg okoliczności? Nie! — jest wtem widocznie jakaś tajemnica, którą rozjaśnić należy.
Pani Dick-Thorn wsiadła w dorożkę na Amsterdamskiej ulicy i kazała się zawieść na ulicę Pot-de-fer.
Ponieważ dwie godziny już upłynęły od bytności Jerzego, mniemany Fryderyk Bérard był w domu i oczekiwał.
Turkot zatrzymującego się powozu zwrócił jego uwagę.
Podniósł firankę u okna, wyjrzał i zobaczył wysiadającą Klaudję.
— To ona przyjechała sama, wyszepnął. Przewidywałem to z góry. To schronienie przestaje być dla mnie bezpiecznem. Dobrze zrobiłem przedsięwziąwszy środki ostrożności. I zapuścił firankę.
Klaudja weszła w głąb ciemnej wilgotnej sieni.
— Jak też można żyć tutaj! myślała idąc.
Odźwierna wstrzymała ją zapytaniem:
— Kogo pani szuka?
— Pana Fryderyka Bérard!
— Wyszedł przed chwilą.
— Czy tylko na pewno? zapytała z niedowierzeniem Klaudja.
— Tak pani. Wyszedł przed kwadransem.
— To mnie bardzo dziwi.
— Dla czego? Pan Bérard ma interesa i często wychodzi.
— To też nie to mnie dziwi że go niema, ale to, że wyszedł o tej godzinie w której miał na mnie oczekiwać.
— A! to pewnie dla pani pozostawił tu list. Proszę mi powiedzieć swoje nazwisko.
— Pani Dick-Thorn.
— To właśnie. Oto jest list.
Klaudja pochwyciwszy kwadratową kopertę, wsiadła z pospiechem do dorożki.