Dwie sieroty/Tom IV/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drżącą ręką rozdarła kopertę.
Radością zabłysło jej spojrzenie, na ustach zajaśniał uśmiech tryumfu.<br
Czek na sto tysięcy franków na okaziciela do jednego z pierwszorzędnych Paryzkich bankierów z podpisem: „Jerzy de la Tour-Vandieu,“ upadł jej na kolana.
— Ha! wyszepnęła, nareszcie znowu jest w mojej mocy!... Stał się jak niegdyś moim niewolnikiem! Dziś, sto tysięcy franków... pojutrze, trzy razy większa suma, jeżeli mi się podoba, a niezadługo moja córka zostanie margrabiną!... Miałam słuszność licząc na swą szczęśliwą gwiazdę.
Klaudja spojrzała na zegarek.
— Godzina trzecia, wyrzekła; kantory bankierskie zamykają dopiero o czwartej. Mam więc czas jeszcze.
Spuściła okno od powozu mówiąc do stangreta:
— Na ulicę Latte.
W godzinę potem wróciwszy do domu ze stoma tysiącami franków, weszła do małego salonu przytykającego do jej sypialni, gdzie stało hebanowe biureczko w jakim zwykła była chować pieniądze.
Odebrana suma składała się z czterech paczek, w każdej znajdowało się dwadzieścia pięć sztuk banknotów, które złożyła na biurku.
Wyjęła z szufladki duży pugilares i otworzywszy go, chcąc w nim umieścić pieniądze, ale myśl jakaś powstrzymywała ją widocznie. Nacisnęła więc mały stalowy guziczek, i otworzyła skrytkę pod safjanem, której istnienia trudno się było nawet domyśleć.
— Testament księcia Zygmunta i pokwitowanie Corticellego, stanowią dla mnie majątek, wyszepnęła, pieniądze tu będą w bezpiecznem miejscu.
Koperta z dużą czerwoną pieczęcią naddarta nieco u góry, o jakiej wspominaliśmy na początku tego opowiadania i drugi papier noszący na sobie ślady licznych zagięć, zniknęły w skrytce, poczem obok nich włożyła pieniądze przyniesione z miasta w raz z nielicznemi znajdującemi się tu banknotami. Wsunęła w głąb skrytki pugilares i zamknęła na klucz szufladę.
Czas upływał.
Pokojówka przyszła zawiadomić panią Dick-Thorn, że fryzjer oczekuje, kazała go więc przywołać.
Przed siódmą Klaudja wraz z córką weszła do wielkiego, pustego jeszcze salonu.
Przed rozpoczęciem zabawy, miał odbyć się obiad na który w liczbie zaproszonych znajdowali się Edmund Loriot i Henryk de la Tour-Vandieu.
Henryk przybył jeden z najpierwszych.
Ujrzawszy go wchodzącym, Ireneusz Moulin zadrżał z niepokoju. Gdyby przybrany syn Jerzego poznał go, całe rusztowanie tak pracowicie wzniesione runąć by mogło od razu.
Szczęściem że przeszedłszy koło niego, nie zwrócił nań wcale uwagi. Ireneusz odtąd uważał się za ocalonego, bo obecności doktora Loriot nie obawiał się wcale.
Wszakże powiedział młodemu lekarzowi:
— Nie dziwuj się pan niczemu co się dziać będzie przed pańskiemi oczyma. Edmund mu to przyrzekł, a Moulin polegał na jego przyrzeczeniu.
Gdy lokaj wprowadzał doktora, mniemany Laureat znalazł się na jego drodze i zdołał mu szepnąć niepostrzeżenie:
— Pamiętaj pan!...
Synowiec Piotra Loriot skinął głową na znak potwierdzenia, ale ciekawość jego jeszcze się wzmogła. Zapytywał sam siebie, jaką tajemnicę przed nim ukrywano i jaką to szczególną rolę mieli odegrać przed jego oczyma Moulin i Berta?
Przy wejściu do salonu, oczekiwała pani Dick-Thorn prawie tak piękna jak przed dwudziestu laty, wraz z córką Oliwją jaśniejącą młodością i wdziękiem.
Opuśćmy teraz dom na Berlińskiej ulicy a udajmy się za Dubiefem i Terremondem, siedzącemi za stołem w restauracyi przy rogatce Montparnasse.
Zjedli obfity obiad i wypili wiele, nie podchmieliwszy jednak sobie, ponieważ dobrze rozumieli że będą potrzebować zimnej krwi i przytomności.
Terremonde spojrzał na zegar umieszczony za bufetem.
— Dziewiąta!... rzekł pochylając się do swego towarzysza, czas nam się zająć naszą wyprawą.
— Bardzo to rzecz prosta, odparł Dubięf. Mamy być punkt o dziesiątej u drzwi domu Nr. 19 przy ulicy Notre-Dame-des-Champs. Ztąd bardzo blisko, wprędce tam będziemy, a to najgłówniejsza!
— Nie! — najgłówniejsza rzecz dostać „dryndę,“ a tej jeszcze nie mamy.
— Będziemy ją mieli, bądź spokojny. Mam na to sposób. Trzeba nam tylko poszukać takiego miejsca, gdzie dorożkarze jadają obiady.
— Pytać się o to niepotrzebujemy. Znam na ulicy Zachodniej knajpę, gdzie się stołują dorożkarze.
— Daleko od stacyi policyjnej?
— Dosyć daleko.
— Dobrze. Skoro ci głupcy założą koniowi na łeb worek z obrokiem, już są spokojni i myślą tylko o jedzeniu. Rozumiesz mnie teraz?
— Chodźmy... Zrozumiem jak zobaczę.
— Wyszedłszy ztąd, wdzieję mój brązowy surdut na ubranie. Założę perukę, faworyty i ową rurę ceratową na głowę, a wtedy będę miał minę dorożkarza z pradziadów. Pójdziemy tam, gdzie oni jadają obiady i upatrzymy jaki lekki powozik o tęgiej szkapie. Zdjąwszy jej worek, założymy wędzidło w oka mgnieniu. Ty wejdziesz do knajpy i każesz sobie coś podać dla tego, ażeby mieć oko na drzwi zwrócone. Ja siądę na kozioł i ruszę z miejsca. Deszcz pada, błoto głuszy odgłos podków. Skręcę w bok, dla omylenia ciekawych gdyby byli jacy i ruszymy na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie się połączymy... a potem w drogę razem, do krainy złota! Jakże uważasz mój pomysł?
— Świetny! — Mój własny!... ręczę ci słowem!... Przewiduję że będziemy mogli dziś grubo zarobić, jako „fałszywi dorożkarze.“ „Zabierz się“ dorożką jedzie się na dworzec kolei, wiezie się podróżnego nie tam gdzie on chce jechać, ale tam gdzie chcemy aby on jechał. Cóż ty na to?
— Wspaniała myśl zaiste!
— Być może później zużytkujemy na dużą skalę mój pomysł. Dziś, o co innego nam chodzi. Trzeba pomyśleć o wszystkiem zawczasu. Nie należy aby kto widział Numer dorożki...
— To prawda! Lecz jak to zrobić?
— Rzecz nader łatwa: Kupisz arkusz czarnego papieru i za dwa grosze klajstru. Wytniemy z papieru paski i przyklejemy je na numerach.
— Rozumiem. Idę natychmiast.
— A przechodząc koło bufetu, każ mi podać rachunek.
Terremonde wrócił za chwilę niosąc klajster w tekturowej tutce i arkusz czarnego papieru, który Dubief pociął na kawałki.
— Kwadrans na dziesiątą, rzekł, czas nam wyruszyć. I dwaj łotrowie wyszedłszy, zwrócili się w stronę drogi ku Maine.
Ku wielkiemu ich zawodowi nie było ani jednej dorożki przed garkuchniami na tej ulicy.
— Do pioruna! mruknął Terremonde, na taki przeklęty czas, może nam się nie udać. Toby nie było zabawne.
— Bądź spokojny, odparł Dubief, znajdziemy to czego nam potrzeba na Zachodniej ulicy.
— Wyprzedzimy tych nędzników w knajpie na pomienionej ulicy.
Trzy dorożki stały przed domem, wzdłuż chodnika.
Konie poosłaniane przed deszczem derami, jadły obrok z apetytem.
W małej sali oddzielonej od sklepu szklannemi drzwiami, siedziało przy jednym stole trzech dorożkarzy. Jedli zwolna, rozmawiając o swoim rzemiośle w którym byli zamiłowani, o złych czasach, o dalekich kursach, i nie dość hojnych pasażerach, filozofowali na swój sposób, ażeby sobie wynagrodzić nieskończone wyczekiwania na kozłach, gdy nagle zamilkli.
Wszyscy trzej usłyszeli w pierwszej sali głos, na dźwięk którego słuch natężyli.
Ten głos dźwięczny i wesoły, był im dobrze znany.
— Co dziś macie na obiad ojcze Pitois? pytał ten głos.
— Duszonego królika, panie Loriot, odparł restaurator, baranina z rosołu, kotlety z kartoflami, jest w czem wybierać.
— A więc dajcie mi duszonego królika i butelkę dobrego wina.
— A zupy nie podać? Mamy wyborną zupę z kapusty.
— Dajcie mi więc pełen talerz, ale żeby było w niej dużo kapusty.
— A gdzie podać panie Loriot? W tamtej sali są wasi koledzy.
— Kto taki?
Oberżysta wymienił trzy nazwiska.
— Doskonale! — zawołał Piotr Loriot, sami starzy znajomi. Poczciwe dusze, zacni ludziska! — Chętnie wypije z niemi jaką butelczynę.