Dwie sieroty/Tom V/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Było trzy kwadranse na ósmą.
— Źle się wybrałem! — wyszepnął z zakłopotaniem; — jest już dość późno. Omnibusy zapewne już nie kursują, o tej porze z Bagnolet do Paryża. Iść zaś piechotą podczas takiej niepogody, wyznam nie byłoby bardzo przyjemnie.
Wstąpił do składu win znajdującego się w pobliżu.
— Zechciej mnie pan powiedzieć, zapytał właściciela, o której godzinie odjeżdża ostatni omnibus z Bagnolet do Paryża.
— W Niedzielę, o dziesiątej wieczorem, codziennie zaś w tygodniu o siódmej. Dziś żaden już nie odejdzie.
— Będę więc zmuszony brnąć piechotą po błocie.
— Nie koniecznie. Możesz pan wsiąść w omnibus odjeżdżający z Montrenil za pół godziny.
— Dalekoż ztąd do Montrenil?
— Za dwadzieścia minut można stanąć na miejscu, jeśli się idzie najkrótszą drogą.
— A jakaż jest najkrótsza?
— Ta która prowadzi do Capsulerie i kończy się na wprost stacji omnibusów.
— Znam ją, dziękuję panu. Trzeba iść do Montrenil.
— Zatrzymaj się pan, może deszcz przejdzie.
— Niemogę, trzebaby długo czekać, a ja nie mam czasu.
Tu zapiąwszy paltot pod szyję, nasunął kapelusz na oczy i poszedł znaną sobie drogą, jaką już chodził po kilka razy.
Powyższa rozmowa pomiędzy inspektorem a kupcem prowadzoną była głośno, na progu sklepu. Mężczyzna ukryty na framudze drzwi w pobliżu, słyszał każde jej słowo. Tym mężczyzną był Théfer, który wyszedłszy z ukrycia, poszedł w ślad za inspektorem.
Deszcz siekł prosto w twarz Plantada, ztąd niemógł pośpieszyć tak, jak tego pragnął, tem więcej, że grunt po którym szedł, woda uczyniła bardzo oślizgłym. Wycie wściekłego wichru i nawałnica nie pozwoliły mu usłyszeć kroków Théfera.
Niedomyślając się, że ktoś idzie za nim Plantade, szedł dalej. Ze spuszczoną głową, skulony brnął po błocie sięgającym do kostek.
Nagle znalazł się przed szeroką i głębszą od innych kałużą, która mu drogę zatamowała zupełnie. Nie chcąc wejść po kolana w wodę, porzucił tę drogę i zwróciwszy się na prawo, szedł małą krętą ścieżynką.
W odległości pięćdziesięciu kroków, zatrzymał się nagle i zatrwożony cofnął się w tył. Jego oczy nawykłe już do ciemności ujrzały już przed nogami czarną przepaść, będącą otworem jednego z szybów kopalni.
Chciał obejść tę rozpadlinę, ale już nie miał na to czasu. Zachwiał się od gwałtownego uderzenia w plecy, a jednocześnie grunt zatrząsł się pod jego stopami i zarwał się wraz z nim.
Krzyk przeraźliwy wydarł się z jego piersi.
W tejże chwili rozległ się drugi krzyk jeszcze bardziej przenikliwy od pierwszego dwaj ludzie zniknęli w przepaści.
Ziemia zarwała się w około na cztery metry w chwili gdy Théfer wepchnął nóż po samą rękojeść między łopatki Plantada. Waląca się ziemia uniosła zabójcę z jego ofiarą na czterdzieści stóp głębokości.
Wejdźmy na spód owej przepaści.
Jeden z tych ludzi leżał bezprzytomny na zarwanym kawale ziemi. Drugi zniknął zupełnie pod bryłami zapadniętej ziemi. Jedną tylko widać mu było nogę złamaną w trzech miejscach i trzymającą się zaledwie w kolanie.
Deszcz lał tak gwałtownie, jak gdyby się chmura oberwała. Kilka minut tak upłynęło;
Człowiek który leżał rozciągnięty na ziemi, z lekka się poruszył. Odzyskawszy przytomność, uniósł najprzód ręce, a potem poruszył nogami. Wsparłszy się na łokciu, odetchnął kilka razy pełną piersią, a dotknąwszy różnych części ciała wyszepnął:
— Jestem cały... Nic mi się nie stało... Niemam nawet najmniejszego zadraśnięcia. A Plantade nie żyje!... W istocie jest jakaś siła czartowska we mnie.
Następnie wstał.
Niemiał nawet najmniejszego śladu skaleczenia. Ziemia która się wraz z nim zarwała, osłabiła jego upadek. Omdlenie o którem wspomnieliśmy, nastąpiło nie przez uderzenie, ale wskutek przestrachu.
— Uniknąłem śmierci cudem, — ciągnął dalej, — ale to jeszcze nie wszystko. Jakim sposobem wydostać się z tąd. Przestrzeń co najmniej dziesięciometrowa oddziela mnie od otworu tego szybu. Wdrapać się tak wysoko niepodobna! — Oczekiwać nadejścia dnia tutaj i wołać o pomoc niemogę. Plantade ma mój nóż utkwiony między łopatkami, to by mnie wydało.
Po chwili milczenia kończył dalej:
— Wszystkie szyby mają jedno wyjście, bądź to otwarte, bądź podziemne. Trzeba poszukać wyjścia z tego szybu.
Wyciągnąwszy ręce przed siebie, szedł w głębokiej ciemności i doszedł wreszcie do muru jaki przegradzał tę podziemną pieczarę. Wystający kawał skały ochronił go od deszczu.
Wyjął blaszane pudełko z zapałkami, zapalił jedną, i przy drżącym jej świetle zdawał sobie sprawę z miejscowości w której się znajdował.
Przedewszystkiem zobaczył nogę Plantada wystającą z pod brył zerwanej ziemi. Na straszny ten widok, zmarszczyła się twarz nędznika i dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Trzeba szukać sposobu ażeby się stąd wydostać — pomyślał — a następnie pochować to ciało, tak że nikt go nie odnajdzie.
I spojrzał przed siebie.
Wśród stosu po obłamywanych kamieniach zobaczył czarny otwór przez który chciał przejść ale nadaremnie.
Zapałka zgasła mu w tej chwili.
Zapalił drugą i zobaczył że otwór był dostatecznym do pomieszczenia jednej osoby. Przeszedłszy ostrożnie, znalazł się w pustym szybie którego sklepienie podpierał mur silny.
Zgasła i druga zapałka.
Położenie jego groźnem się stawać zaczęło. W blaszanem pudełku znajdowało się tylko kilka zapałek. Czy ta ilość pozwoli odnaleść mu drogę i przyprowadzić do skutku pogrzebanie zwłok Plantada?
Przedewszystkiem jednak trzeba się było sobą zająć, zapalił więc trzecią zapałkę, przy świetle której ujrzał dwie drogi przed sobą.
Którą z nich wybrać?
Postanowił udać się na los szczęścia i znalazł się w szybie pod gołem niebem. Krzyknął z radości, zobaczywszy leżące na ziemi narzędzia górników i latarkę w której znajdowała się lampka olejna z knotem.
Théfer zapalił ją natychmiast.
Wziąwszy motykę i łopatę wrócił po śladach do miejsca z którego wyszedł, pragnąc pochować Plantada nagromadzeniem ziemi i obłamanych kamieni na złamaną nogę.
Za nim się jednak wziął do roboty przystanął chwilę.
— Potrzebne mi są papiery, które on ma przy sobie; wyszepnął, muszę się dowiedzieć co on znalazł takiego i co mi zagrażało?
Wziąwszy motykę, zaczął odkopywać trupa, aby go głębiej pochować.
Zadrżał, posłyszawszy nagle złowieszcze trzeszczenie ziemi. Podniósł głowę i cofnął się w tył blady śmiertelnie.
Nastąpiło nowe zarwanie się ziemi. Wielki odłam kamienia upadł przed nogami Théfera nie dotknąwszy go wcale. Po raz drugi w ciągu godziny uniknął śmierci.
Noga Plantada zniknęła pod warstwą mokrej opadłej ziemi, na metr wysokości.
— Oto grób już wykopany, wyszepnął Théfer. Jego papiery z rąk mi się wymykają, ale cóż mi na tem zależy? Nikt ich nigdy nie będzie posiadał. Moja tajemnica wraz z nim zamarła!... Słusznie powiedziałem, że wiedział za wiele!..
Następnie wziąwszy narzędzia, opuścił miejsce gdzie jego ofiara zasnęła snem wiecznym i zaczął szukać wyjścia na powietrze z kilkoma kroplami deszczu, uderzyło go w twarz.
Był już po za szybem.
Rzuciwszy latarkę poszedł drogą wiodącą do Montrenil.
Deszcz przestał padać. Między chmurami przez wiatr gnanemi, widać było tysiące gwiazd.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.