Dwie sieroty/Tom VI/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Powróćmy do najważniejszej z osób w tej powieści, to jest do pani Dick-Thorn.
Od czasu gdy Théfer jej przyrzekł, że nie opuści prefektury. Klaudja używała względnego spokoju, Żaden niezwykły wypadek nie zamącał jej życia, a milczenie Théfera i Jerzego, utrwalało ją w tem przekonaniu.
Ostrożna jak zwykle, otoczyła się przezornością, mimo to odwiedzała i przyjmowała znajomych, zmieniwszy służących. Liczyła że stosunki jej z księciem, wejdę, na dawną drogę i tem mocniej pragnęła ażeby Henryk został mężem Oliwji.
Od owego balu niewidziała ani Edmunda, ani młodego adwokata.
W dniu tym, w którym Jan wyprawiał ucztę swoim przyjaciołom, napisała list do młodego doktora i Henryka, prosząc ich do siebie na herbatę.
Doktór przeprosił że przybyć nie może, Henryk zaś, nie znajdując powodu do odmowy, wybrał się o dziesiątej.
Około dwudziestu osób zgromadziło się w salonach pani Dick-Thorn. Rozmowa przechodziła z przedmiotu na przedmiot aż wreszcie zaczęto mówić o sławnem natenczas morderstwie Ljońskiego pocztyljona.
Otóż gotowe pole do popisu dla panów adwokatów, — rzekł jakiś bankier. — Piękne to powołanie, ale niebezpieczne.
— Niebezpieczne? z jakiego względu?... — zapytał Henryk.
— Niebezpieczne odnośnie do sumienia tegoż adwokata. Bo wszakże jego zadaniem jest chęć uniewinnienia największego nawet zbrodniarza. Czyż bowiem siła wymowy nie zmusza sędziów do uznania kłamstwa za prawdę i na odwrót? Wszak to jest dla niego najwyższe zwycięztwo.
Zdaje mi się, że pan mylnie sądzisz w tym razie — odparł Henryk. — Adwokat rozumiejący doniosłość swych obowiązków względem społeczeństwa i wielkość swego powołania, nie broni takiej sprawy, której by zgodnie z sumieniem bronić nie mógł. Zwycięztwo zatem wymowy polega nie na obałamuceniu sędziów, ale na usunięciu niesprawiedliwego wyroku, częstokroć wyroku śmierci.
Przy ostatnich wyrazach, spojrzał badawczo na panią Dick-Thorn.
Siedziała nieruchoma pilnie słuchając słów jego.
— Zatem pan sądzi — zapytał bankier, — że takie wyroki istotnie wydawanemi bywają?
— Tak panie, nie tylko sądzę, ale jestem pewny. Roczniki sądowe przedstawiają nam liczne tego dowody, bo ileż to jest spraw takich w których niewinny okupuje życiem zbrodnię innego?
— Czyż pan zna choć jedną taką sprawę? — zapytano jednogłośnie.
— Znam i liczne nawet. Wspomnę tylko o jednej która i państwu nie jest obcą. Przed dwoma tygodniami na balu dawanym przez naszą uprzejmą gospodynię i wsunięto niefortunnie pomiędzy żywe obrazy epizod z takiej właśnie sprawy, która przypomniawszy pani Dick-Thorn jakąś przygodę jej w Anglji, pozbawiła ją chwilowo przytomności zmysłów.
Klaudja dziwnie przerażona, spojrzała bystro na Henryka de la Tour-Vandieu, Jakby zapytać pragnęła na co poruszył te wspomnienia?
— Przypomina pan to sobie? — ciągnął dalej adwokat zwracając się do bankiera.
— Pamiętam dobrze — odrzekł. — Ten obraz zatytułowano: „Zbrodnia na moście Neuilly“.
— A więc panie, ten obraz nie był wytworem fantazji artysty, ale przedstawiał rzeczywiste zdarzenie. Ta zbrodnia popełnioną została w 1837 roku i zanotowana jest w aktach sądowych. Kilka dni temu, wpadł mi do ręki ten proces, i pojmuje pan z jaką go przeglądałem ciekawością. Pewien mechanik nazwiskiem Paweł Leroyer, oskarżonym został o zamordowanio swojego stryja, aby mu zabrać pieniądze.
Tu Henryk spojrzał na Klaudję.
Trupio pobladła, starała się ukryć wewnętrzną trwogę, krople potu świeciły na jej czole.
— Do czego to pan prowadzi? — przemówiła z wysiłkiem. Czy w tem procesie jest także sądowa pomyłka?
— Tak pani.
— I czy ten człowiek o którym pan mówi. ów mechanik, został także skazanym?
— Tak; i nie tylko skazanym, ale ściętym pod gilotynę.
— A pan przypuszczasz, że był niewinnym?
— Najmocniej w to wierzę.
— Maszże pan na to dowody?
— Mam wewnętrzne przekonanie.
— Wewnetrzne przekonanie... — powtórzyła z szyderstwem. — To nie wystarcza! Musiały istnieć jakieś poszlaki skoro sędziowie na śmierć go skazali.
— Ja też nie obwiniam sędziów, — odparł Henryk.
— Ale bądźżesz logicznym mój adwokacie, — zawołała z udaną wesołością. — Skoro sędziowie na śmierć go osądzili, to musiał być winnym.
— Nie pani! Okoliczności sprzysięgły się na niego. Stał się ofiarą fatalizmu.
— Fatalizmu! — zawołała Klaudja wybuchając głośnym śmiechem. — Fatalizm!... wielkie słowo, ale tylko słowo. Fatalność bowiem ukarać nie można.
— Ale można ukarać nędzników, którzy się tego stali przyczyną.
Pani Dick-Thorn zadrżała.
— O kim pan mówi? — zapytała.
— O ludziach, którzy potrzebowali aby doktór z Brunoy nie żył.
— To tylko pańskie przypuszczenie.
— Nie pani. to moje niezachwiane przekonanie, rezultat długich badań i śledzeń. Tajemnica pokrywająca tę sprawę; utrudnia zadanie.
— A ileż lat temu, jak się to stało?
— Lat upłynęło dwadzieścia.
— Ha! ha! to cały wiek!... Zapomnienie!... Na cóż by się przydało wznowienie tej sprawy, gdy prawdopodobnie winowajcy już nie żyją?
— Jest to możliwe, ale i niepewne. Gdyby ktoś z rodziny Pawła Leroyer zażądał od trybunału wznowienia tej sprawy, to przy dostarczonych przezemnie dowodach, oczyściłbym pamięć zmarłego.
— Ale nieprzyprawiłoby mu to już głowy napowrót!.. dodała z cynicznym uśmiechem, a przedawnienie uczyniło ukaranie winowajców niemożliwem.
— Wyznaję, że tak by było w rzeczy samej, jeżeli za jedyną karę mamy uważać śmierć lub więzienie. Ależ wstyd pani... a niesława?... hańba?... czy to nie straszna także kara.
— Pojmuję, że taka sprawa może pana żywo zajmować, ale wydaje mi się niemożebną do spełnienia.
Z ostatniemi słowy, powstała z fotelu chcąc przerwać niebezpieczną dla siebie rozmowę.
— Omyliłem się, — pomyślał Henryk. — Zemdlenie wtedy tej kobiety, niamiało nic wspólnego z tą sprawą.
Pani Dick-Thorn ze swojej strony myślała:
— Jakaś przenikliwość! Na szczęście Henryk zostawszy mężem mej córki, przestanie być dla nas niebezpiecznym.
Około północy, goście Klaudji zaczęli się rozchodzie, w tej liczbie i przybrany syn Jerzego.
Licząc na to, że wraz z Edmundem odbędzie wieczorową przechadzkę, nie kazał po siebie przyjechać ekwipażowi. Zawiedziony w nadziei, postanowił dojść pieszo do Amsterdamskiej ulicy i ztamtąd pojechać dorożką do domu.
Zakręcając na rogu ulicy, spotkał kilkunastu ludzi podpitych, którzy śpiewając i popychając się wzajem zajęli cały chodnik?
By uniknąć spotkania z tem towarzystwem, usunął się w zagłębienie bramy, gdzie pod nogami uczuł jakiś twardy przedmiot. Schylił się aby go podnieść i ku wielkiemu zdziwieniu znalazł dużych rozmiarów pugilares.
— Jeśli w nim są pieniądze, — rzekł do siebie, jutro złożę go w prefekturze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.