Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Gdy rozmowa toczyła się między jenerałem i baronową, cóż się działo w ogrodzie podczas dziesięciu minutowej przechadzki młodych ludzi, którą baronowa de Vergy miała za tak niebezpieczną?
Nic się nie działo.
Sebastyan i Berta szli zwolna obok siebie przez aleje najbardziej dla wszystkich widoczne.
Nawet matczyne oko ani ucho nie mogłoby pochwycić ruchu lub słowa niestosownego. Młodzi rozmawiali z sobą mało i zresztą o rzeczach obojętnych, ale nie mówiąc, rozumieli się i milczenie ich było wymowne. Nie patrzyli na siebie, na twarzy ich był chłód, obojętność, przymus, ale serca ich biły zgodnie, i Berta, która zrazu czuła się wielce zmięszaną, doznawała teraz szczególnej przyjemności, że znajdowała się razem z Sebastyanem pośród kwiatów pachnących, w promieniach wesołego słońca.
Wyznawała sobie po cichu, że nigdy jeszcze przyroda nie wydawała się jej piękniejszą, szmer strumyka bardziej harmonijnym, światło weselszem, zieleń liści bardziej uroczą, śpiew ptasząt melodyjniejszym.
Bo gdy słowiki, gile i kosy świergotały w konarach drzew, ten boski ptak, co zwie się miłością, śpiewał pisane zwrotki wiecznej piosenki w sercu dziewczęcia.
Blanka miała słuszność i instynkt kobiecy ostrzegał ją wybornie. Niebezpieczne przywiązanie, którego istnienia tak stanowczo p. de Franoy zaprzeczał, czyniło niezmierne postępy podczas tego sam na sam, nakazanego przez wolę ojcowską,
Kiedy Berta i Sebastyan wrócili do zamku, mieli już dowód, że bez wyrzeczenia słowa mogą się rozumieć.
Baronowa zamknęła się dla napisania listu, który miał tak wielki wpływ wywrzeć na los jej przyjaciółki. — Kapitan i p. de Franoy grali w szachy. Berta, siedząc przy nich, przyglądała się z roztargnieniem przebiegowi partyi i oddawała się myślom.
Pomału wielki smutek ogarnął jej duszę. Przypomniała sobie, jedno po drugiem, słowa baronowej, uwagi jej o Sebastyanie Gérardzie owego wieczora, kiedy kapitan pierwszy raz był w zamku... „To oficer-dorobkiewicz, człowiek nieszczęśliwy przez wzgląd na nizkie pochodzenie, żaden dom patrycyuszowski nie mógłby go u siebie przyjmować.” Tak powiedziała Blanka. Berta nie mogła jej tego darować! Czyż ta wyniosła wzgarda nie dotyczyła jej samej, bo przecie ona myślała o zostaniu żoną Sebastyana Gérarda?
A jeżeli jenerał (czego się aż nazbyt obawiać należało) — podzielał poglądy i przesądy baronowej, cóż wtedy będzie?
Berta pocieszała się wprawdzie, myśląc o tej życzliwości niemal ojcowskiej, jaką p. de Franoy okazywał młodemu oficerowi? Ale czysta życzliwość dla obcego człowieka nie ustąpi zupełnie, gdy obcy ten okaże się konkurentem? Pytanie owo otwierało bardzo posępny widnokrąg i Berta czuła się opanowaną jaknajgorszem przeczuciem.
Około godziny czwartej baronowa odjechała, pomimo nalegań jenerała, który chciał ją chociaż trochę jeszcze zatrzymać. Pragnęła własnoręcznie wyprawić na pocztę, we właściwym czasie, list, który napisała.
Sebastyan nie mógł jeść obiadu sam z panną de Franoy. Dosiadł więc konia, ażeby powrócić do Hantmont, a ponieważ jenerał potrzebował wyspać się, obiecał przyjechać dopiero nazajutrz, w porze popołudniowej, na partyę szachów.
Minęło trzy dni, nie przynoszące żadnego zdarzenia, zanotowania godnego. p. de Franoy zupełnie już zdrów, odzyskiwał swe siły i powracał do dawnych przyzwyczajeń. Doktór pozwolił jenerałowi jeździć konno, byleby się zbytnio nie męczył i nie wystawiał na upały słoneczne w popołudniowej porze.
Korzystając z tego pozwolenia, czwartego dnia około godziny ósmej zrana, p. de Franoy kazał osiodłać konia, i rzekł do siebie, wsiadając na siodło:
— Mam złożyć wizytę memu przyjacielowi Sebastyanowi... Winien mu ją jestem dawno... już bardzo dawno!.. No, lepiej późno, niż nigdy... Ucieszy się, gdy mnie zobaczy u siebie...
I z cygarem w ustach pomknął kłusem wraz z groomem drogą ku Hantmont.
Trzeba mu było wkrótce zwolnić jazdę, gdy znalazł się pod górą, w tem właśnie miejscu, gdzie niedawno wieczorem kapitan nagle zawrócił konia i pojechał z powrotem, ażeby zabrać z altany ogrodu Cusance bukiet zwiędłych róż.
Dojechawszy do wsi, spytał wieśniaka stojącego przed chałupą i przyglądającego się mu ciekawie:
— Mój przyjacielu, gdzie tu jest dom p. Gérarda?
— Dom p. Gérarda? — powtórzył wieśniak — to ten duży dom, tam, na placu przy kościele... Takie duże podwórze i kupy drzewa... odrazu można poznać,
Rzeczywiście mieszkanie pana mera wyróżniało się bardzo widocznie stosami desek i drzewa w sążniach, rozrzuconemi w nieładzie, jakiego pozwolić sobie mógł tylko pierwszy dygnitarz gminy i najbogatszy gospodarz.
Brama w parkanie otwarta była na oścież. — Hrabia de Franoy zsiadł z konia, rzucił cugle groomowi i sam wszedł na podwórze, gdzie stały dwa duże wozy, naładowane drzewem, a jakiś człowieczek już stary, łysy, otyły na twarzy i całem ciele, w bluzie niebieskiej i trzewikach drewnianych ze słomą, łopatą mieszał ciepłą, dymiącą się gnojówkę.
Tym człowiekiem był właśnie ojciec Gérard.
Podniósł głowę, a na widok gościa, rzucił łopatę i ręką salutował, śmiejąc się rubasznie.
— Ha! ha! ha! — wykrzyknął — pan jenerał!... Sługa pana jenerała. Wielki to zaszczyt, że pan raczy nawiedzać mój dom ubogi...
— Jak się masz, panie Gérardzie. Cieszę się, że cię widzę przy dobrem zdrowiu...
I hrabia podał mu rękę, ale stary wieśniak schował swoją pod bluzę mówiąc:
— Wybacz, panie jenerale... Mam brudne ręce... Wziąłem się do tego gnoju od samego rana... Nie z potrzeby, uchowaj Boże!.. Mam jeszcze z czego zapłacić najemnikowi... Ale, pan wie, robota zawsze najlepsza, jak się człowiek do niej weźmie własnemi łapami.
— Świętą masz racyę, panie Gérardzie...
— Ale, proszę pana jenerała do pokoju, proszę!. To się Sebastjan ucieszy... Jest w swoim pięknym pokoju, który umyślnie urządziłem dla niego... Dzielny chłopiec, ho! ho! szkoda wielka, że pan takiego nie ma, panie jenerale... szczerze bym panu życzył.
— Dziękuję ci za życzenie, panie Gérardzie. Wierzaj mi, nikt lepiej odemnie nie oceni należycie świetnych zalet waszego syna...
Handlarz drzewa rozpromieniony, wbiegł do domku bardzo zręcznie i lekko, pomimo ociężałości pewnej, i gdy po podłodze kuchni, stanowiącej wejście rozlegało się klapanie jego sabotów na cały głos wołał:
— Sebastyanie! hej! Sebastyanie! chodźże! chodź!. Pan jenerał jest tak grzeczny, wyświadczył nam honor... przyjechał do nas...
Drzwi się otworzyły w głębi i ukazał się młody kapitan w kurtce białej flanelowej z czarnym szamerunkiem i pantoflach eleganckich na nogach.
Zbliżył się żywo do pana de Franoy a ująwszy go za ręce, odezwał się ze wzruszeniem:
— A jenerale jakżeś łaskaw, jakżeś dobry, żeś do nas przyjechał... jakże jestem szczęśliwy... Czy raczysz wejść do mego pokoju?..
— A to dobre — odezwał się ojciec Gérard — zabaw pana jenerała, a ja tymczasem umyję się... Od tej gnojówki pokój bym zapowietrzył...
I mer odszedł, a Sebastyan prowadził już hrabiego do tego pokoju, który dzięki meblom, kupionym za tysiąc pięćset franków u tandeciarza w Baume-les-Daumes uchodził w Hantmont za urzeczywistnienie ostatniego wyrazu przepychu i komfortu.
Młody kapitan zaczerwienił się, spostrzegłszy, że spojrzenie jenerała mimowolnie zatrzymało się na dużym bukiecie zwiędłych róż w ozdobnym wazonie fajansowym, stojącym na stoliczku, przykrytym dywanikiem tureckim, przywiezionym z Afryki.
Ale pan de Franoy nie był zdolny do zastanowienia się głębszego i występowania z podejrzeniami, z powodu takiej bagatelki. Pomyślał sobie poprostu, że te róże dla tego stały tu zwiędłe, że zapomniano zastąpić ich świeżemi, i więcej się niemi nie zajmował.
Sebastyan, usiłując ton w głosie zachować jaknajspokojniejszy, zapytał o zdrowie Berty. Jenerał odpowiedział, że zapewne jest jak najzdrowszą w świecie, ale wyjechał z domu nie widząc się z nią,
Rozmowa zupełnie błaha zawiązała się i trwała kilka minut, potem dało się słyszeć w sąsiednim pokoju stąpanie grubych podeszew, wybitych gwoździami i ukazał się ojciec Gérard.
Pan mer był wspaniały, to jest nad wyraz śmieszny, tak, że nawet Sebastyan, któremu nic jako dobremu synowi nie podobna było zarzucić, spostrzegł to i doznał wielkiej przykrości,
Ojciec Gérard przez te kilka chwil coprędzej zdjął z siebie ubranie robocze i przywdział swój strój uroczysty. Miał teraz na sobie koszulę białą z grubego płótna, której wysoki kołnierz, mocno wykrochmalony, obcierał mu uszy, kamizelka aksamitna, jaką kazał zrobić sobie na ślub przed trzydziestu laty, teraz aż nazbyt ciasna, nie mogła się pogodzić z okrągłym, wypasionym brzuchem. Wreszcie słynny surdut tabaczkowy, jaki dopełniał tego stroju, był w stanie za krótki, a natomiast poły zwieszały mu się aż do pięt. W jednej ręce trzymał cylinder o długim potarganym włosie, w drugiej parę białych bawełnianych rękawiczek.
Przez chwilę myślał jeszcze, czyby nie należało włożyć na siebie wstęgi merowskiej dla uczczenia hrabiego de Franoy, ale ponieważ trzeba byłoby po szarfę tę iść do merowstwa, więc się wyrzekł tej ozdoby.
— No, rzekł wchodząc — teraz już jestem czysty... ale ręce musiałem myć aż czarnem mydłem... Zatem, panie jenerale, mogę teraz odważyć się na zaszczyt uściśnięcia dłoni pańskiej, której przed chwilą nie śmiałem dotknąć... z powodu tej gnojówki...
Hrabia skwapliwie pośpieszył uścisnąć rękę wieśniaka i rzekł:
— Kochany panie Gérardzie... bardzo dobrze było tak, jak byłeś... niepotrzebnie trudziłeś się przebieraniem...
— O! przepraszam, panie jenerale, co obowiązek, to obowiązek — odparł ojciec Gérard... Dla pana podprefekta zawsze się ubieram a dla pana nie miałbym... znam się ja na zwyczajach i grzeczności... Ale to jeszcze nie wszystko, panie jenerale, przekąsi pan z nami... bez ceremonii... bo po co te ceremonje między porządnymi ludźmi, Choć odrobinkę... każe Kaśce zabić kurę i usmażyć omlet...
I pan mer już zmierzał do drzwi, ale jenerał zatrzymał go temi słowy:
— Z największą przyjemnością nie odmówiłbym, kochany panie Gérardzie, lecz moja córka czeka mnie ze śniadaniem i byłaby niespokojną, gdybym zaraz nie wrócił do domu.
— Rozumiem to, trudna rada... nie można dręczyć pańskiej córy... Ale przynajmniej napije się pan z nami... coś, cóś przetrąci... niech się pan nie boi... to wino nie tutejsze... z pieczątką lakową... prawdziwe bordoskie lub burgund... co pan woli... Kupiłem je dla mego kapitana... Alboż co jest na świecie tak dobrego, czegobym ja mu dać nie chciał?
Słuchając tej gadaniny i szorstkiej i śmiesznej, Sebastyan stał jak na rozżarzonych węglach.
Ale i tym razem p. de Franoy powstrzymał ten zbytek czułości.
— Kochany panie Gérard — rzekł — mocno żałuję, że nie mogę uczynić zadość waszemu tak uprzejmemu zaproszeniu, ale chyba panu wiadomo, jak przed kilku dniami niebezpiecznie zasłabłem... syn pański może zaświadczyć, że doktór stanowczo mi wzbronił pić wina...
— Ha! kiedy tak, to nie mówmy już o tem... to innym razem... Szkoda wielka, tak radbym pana czem u siebie przyjąć. Bo ja dla pana jestem z całem sercem jak nikt, za tyle dobroci dla mego syna, który pana uwielbia i na pana się tylko klnie... a może jeszcze się pan nie zaopatrzył w drzewo na zimę, niech mi pan zrobi łaskę... dostarczę panu po cenie kosztu... Grosza jednego nie zarobię, jakem ojciec Gérard, a drzewo będzie pyszne, suche, smolne, sam wybór...
Na takie odezwanie się ojca, wzmogły się jeszcze bardziej tortury Sebastyana.
Jenerał, którego uwadze nie uszło to pomieszanie młodzieńca, czemprędzej pospieszył odpowiedzieć:
— I owszem, i owszem, kochany panie Gérard... Przyjmuję z największą przyjemnością, a kiedy zasiądę sobie w zimie przed kominkiem, wyda mi się weselej i cieplej, gdy pomyślę, że te wspaniałe płomienie zawdzięczam waszej poczciwej przyjaźni!..
Poczem, nie czekając na odpowiedź handlarza drzewa, natychmiast zmienił przedmiot rozmowy i wkrótce też wstał i pożegnał się z ojcem i synem.
— Czy będę miał zaszczyt widzieć się z panem dziś, mój jenerale? — zapytał Sebastyn, kiedy p. de Franoy siedział już na siodle.
— Piękne pytanie! — zawołał hrabia. — A nasze szachy, coby się z niemi stało? Czekam cię, drogie dziecko, o drugiej... Dowidzenia... dowidzenia panie Gérardzie..,
Potem, poklepawszy ręką konia, puścił się kłusem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.