Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Sebastyan zaledwie rozstał się z panną de Franoy, a już spotykała go bardzo dotkliwa przykrość, już doznawał pierwszego zawodu.
Przyszedł na łąkę, nie zastał konia, uwiązanego u wierzby,
Rumak arabski, przestraszony widocznie ciągłymi piorunami, urwał się i uciekł. Musiał więc Sebastyan pieszo wracać do Hantmont, co było tem nieprzyjemniej, że burza po krótkiej przerwie znowu zaczęła się srożyć. Deszcz lał strumieniami, wicher dął gwałtownie. Oficer, jak wiadomo, za kilka godzin miał się pojedynkować, więc zmęczenie takie, przy spotkaniu ze szpadą w ręku, mogło mu wielce zaszkodzić.
Szedł, przeklinając nawałnicę i o świcie stanął we wsi.
We drzwiach zobaczył ojca na wpół ubranego. Starzec niespokojny, krzyknął na widok jego radośnie i pochwycił go w objęcia tak mocno, jakby chciał zdusić.
Koń, który przybiegł do domu bez jeźdzca, obudził mera przeciągłem rżeniem. Poczciwy handlarz drzewa, myśląc, że syn stał się ofiarą jakiegoś wypadku włosy sobie wyrywał, lamentował, rozpaczał. Nie miał kogo posłać ażeby szukać syna, gdyż cała służba była po za domem, zajęta odwożeniem drzewa do miasta, a sam, złamany niepokojem, niemiał siły iść.
Sebastyan wytłumaczył jak mógł ucieczkę Dżali i sam, czując się na schyłku sił, rzucił się zaraz na łóżko, ażeby chociaż godzinę przespać się przed pojedynkiem. Daremnie jednak zamknął oczy i usiłował zasnąć, tylko gorączka go zdjęła.
Pojedynek umówiony był jak wiemy, na ósmą zrana... O wpół do siódmej Sebastyan wstał, ubrał się i spróbował trochę posilić się, ale nie miał wcale apetytu. Musiał poprzestać tylko na kieliszku araku i natychmiast poszedł do stajni, chcąc sam osiodłać konia.
— Jakto? — zawołał ojciec Gérard, który zastał go przy tem — jakto, mój drogi, znowu jedziesz. Przecież dopiero co wróciłeś!..
— Tak, proszę ojca, ale muszę... Umówiłem się na godzinę ósmą...
— Masz być u jenerała?
— Nie, proszę ojca... u wód w Guillon...
— No, to jedź!.. Ale, doprawdy, po całych dniach niema cię w domu... Czy i dziś tak późno wrócisz?
— Nie... i owszem, przyjadę chyba niedługo...
— Cóż, czekać na ciebie ze śniadaniem?
— Prawdopodobnie zdążę... ale gdybym nie był na czas... to niech ojciec nie czeka.
Sebastyan, jak wiemy, bardzo kochał ojca. Ucałował go jeszcze serdeczniej, niż zwykle, wskoczył na siodło i odjechał galopem.
Po nawałnicy nocnej, jako ślady, pozostały tylko kałuże na drodze i lśniące kropelki na liściach krzaków. Wschodzące słońce świeciło wesoło na czystym lazurze niebios. Ptactwo świergotało. Cała na tura zda się odżyła po deszczu, od dawna upragnionym. Poranek był cudny.
Sebastyanowi gorączka paliła krew, znużony był niezmiernie. Nie miał jednak żadnych złych przeczuć, nie doznawał wcale niepokoju.
Ileż to razy stawał do pojedynku. Zawołanym fechtmistrzem nie był, ale znał się wybornie na szpadach, umiał się na nie bić doskonale. Pojedynek zresztą wydawał mu się tylko zabawką, gdy tylekroć patrzał w oczy śmierci wśród walki, wśród kul arabskich, dokoła niego padających.
Słyszeliśmy, jak młodzieniec, rozstając się z panną de Franoy, mówił do siebie:
— O ósmej zabiję margrabiego de Flammaroche...
Ale myśli jego podczas gorączkowej bezsenności uległy dziwnej zmianie. Teraz namyślił się, że niema się czego obawiać rywala, ponieważ Berta nie mogłaby się dać nakłonić do małżeństwa, odtąd niemożliwego. Teraz wcale już nie pałał nienawiścią ku Goulianowi i bynajmniej nie pragnął jego śmierci. Żałował nawet, że wyzwał tego szlachcica, chociaż nic w świecie nie mogłoby go zniewolić do cofnięcia wyzwania.
Postanowił jednak wstrzymać pojedynek przy pierwszej krwi przeciwnika.
Przy wjeździe do wsi Cusance młody oficer popędził konia. Dojechawszy do kościołka, obejrzał się na zamek. W oknach spuszczone rolety zdawały się wskazywać, że wszyscy jeszcze śpią.
To, co się stało w pawilonie, nie budziło w nim wyrzutów sumienia.
— Gwałtu występnego przecie się nie dopuściłem... Chciano mi ukraść moje dobro, więc kradzież uczyniłem tylko niemożliwą.
Takiem rozumowaniem uspakajał sumienie, zwykle bardzo wrażliwe.
Dziesięć minut przed ósmą przybył do zakładu kąpielowego w Guillon.
Sekundanci jego przyjechali wynajętym powozem, a jeden z nich, jak obiecał, miał ze sobą szpady.
Goulian przy oknie w swoim numerze hotelowym wypatrywał przeciwnika.
Skoro spostrzegł Sebastyana, natychmiast wyszedł ze swymi sekundantami i doktorem zakładowym.
Ten, a znamy go już, zgodził się nieść ratunek temu z młodzieńców, któremuby los nie poszczęścił.
Warunki pojedynku były z góry ułożone i ponieważ wszelkie usiłowania nie przyniosłyby żadnego skutku, przywitano się tylko w milczeniu ukłonem i podążano pod przewodnictwem margrabiego na miejsce, przez niego zaproponowane.
Goulian mówił prawdę na balu, nazywając tę miejscowość prześliczną.
Była to ustroń między bujnemi łąkami z wijącym się przez nie Cusancin’em, a skałami, po drugiej stronie doliny, z rosnącymi na nich stuletniemi orzechami.
Grunt był krzemienisty, więc zdawało się, jakby tu przynajmniej od dwóch tygodni nie spadła ani kropla deszczu.
— Widzicie, panowie — rzekł Goulian z lekkim uśmiechem — że przecież tu niema ani kurzu, ani błota, ani słońca... Sądzę, chociaż przy zdaniu swem nie obstaję, że długo szukać musielibyśmy lepszego miejsca...
Nikt się temu nie sprzeciwił. Margrabia zgodził się też na broń, przyniesioną przez jednego z sekundantów Sebastyana. Przeciwnicy zdjęli z siebie zwierzchnie ubranie i stanęli naprzeciw siebie w odległości szpady.
Byli prawie tego samego wieku, tego samego wzrostu, obaj bardzo przystojni, chociaż w zupełnie innym rodzaju.
Kształty Sebastyana regularne znamionowały zdrowie silniejsze i większy zasób energii.
Goulian smuklejszy, delikatniejszy, zdawał się przedstawiać typ siły nerwowej.
Obaj byli jednako spokojni, zimną krwią równali się sobie.
Przez jedną czy dwie sekundy stali nieruchomo, jakby żywe posągi i przypatrywali się sobie uważnie, potem obaj naraz postąpili krok naprzód i ruchem instynktownym skrzyżowali z sobą żelazo.
Już samo wzięcie się do broni, zdradzało wprawę, męztwo i zapowiadało długą, uporczywą, niepospolitą walkę dwóch dzielnych szermierzy.
Zaczął się pojedynek.
W ciągu minut kilku, margrabia de Flammaroche użył wszelkich sposobów wytrawnego szermierza, wysilał się na zręczność i zwinność niepospolitą, nie zdołał jednak Sebastyana ani razu nawet zadrasnąć.
Taktyka tego ostatniego była bardzo prosta.
Nie chcąc wcale zabić Gouliana, postanowił go zmęczyć i potem skorzystać ze sposobności, ażeby mu zadać lekką ranę.
Zgodnie z tem postanowieniem, zastawiał się szpadą, jakby murem żelaznym i z godną podziwu zręcznością odbijał wszelkie niebezpieczne pchnięcia.
Goulian zdumiony i zmieszany tym biernym oporem, po za którym spodziewał się jakiejś zasadzki; gorączkował, złościł, denerwował się coraz bardziej i zaciskał zęby, policzki mu pałały, grube krople potu wystąpiły na czoło a oddech stawał się syczący.
Ogarniało go zmęczenie.
Sebastyan zaś, nawet wzruszonym nie był i lekki uśmiech podnosił mu górną wargę.
Goulian spostrzegł ten uśmiech i wziął go za nowe naigrawanie.
Wściekłość wzmogła się w nim. Podwoił wysiłki. Szpada jego migotała jak błędny ognik, szukając przejścia do serca nieprzyjaciela.
Sebastyan, oślepiony migotaniem żelaza, przy setnym bodaj ciosie, zasłonił się zapóźno. Ostrze szpady Gouliana zagłębiło się nieco w jego ramieniu.
Rana nie była wcale poważną, ale krew pociekła i zbroczyła rękaw u koszuli.
Sekundanci natychmiast się wdali i walka została przerwana. Stwierdzono bardzo prędko, że rana była tylko zadraśnięciem i Sebastyan nalegać począł, ażeby zaraz przystąpić w dalszym ciągu.
Widok krwi własnej sprawił na oficerze zwykłe wrażenie, bardzo naturalne. Teraz on się czuł podnieconym. Zrozumiał, że mało brakło, ażeby szpada margrabiego. zamiast ramienia, przeszyła serce. On zaś nie chciał umrzeć i postanowił zakończyć walkę czemprędzej, przez uczynienie margrabiego nadał nieszkodliwym.
Dla dopięcia tego celu użył ciosu sekretnego, jakiego nauczył go w Afryce pewien fechtmistrz neapolitański i jakiego nieraz już próbował z najzupełniejszem powodzeniem. Udał więc zmyślone pchnięcie, zgiął kolana, podsunął się pod szpadę margrabiego i dotknął go w ramię.
Ale już broń Gouliana opadła i kochanek Berty, przy gwałtownym rozpędzie, sam wbił sobie szpadę przeciwnika w czaszkę, krzyknął, wyciągnął ręce i runął na ziemię.
Sekundanci rzucili się ku temu ciału, już nieżywemu prawie, wstrząsanemu konwulsyjnemi drganiami konania.
Margrabia de Flammaroche cofnął się mimowolnie, przejęty zgrozą.
Rana wyglądała ohydnie.
Sebastyan upadł na wznak. Szpada Gouliana utkwiła w czaszce przynajmniej na cal i chwiała się, jak broń, wbita ostrzem w ziemię.
Krew płynęła wśród włosów i ściekając na grunt krzemienisty, tworzyła czerwoną, prędko powiększającą się kałużę.
Lekarz kąpielowy przy pomocy sekundantów Sebastyana, podniósł trupa za ramiona i wyrwał żelazo z rany, jak można najoględniej, stosując się zupełnie do wskazówek nauki.
W tejże chwili snać ból niezmierny wstrząsnął umierającego, jakby przebiegła po nim iskra elektryczna, Sebastyan otworzył oczy, ale te rozszerzone źrenice zamgliły się zaraz i pozostały nieruchome.
Lekarz przyłożył rękę do jego serca, a twarz blizko do jego ust. Ani puls nie bił, ani nie było oddechu. Zamknął mu powieki i dając znak świadkom, że mogą złożyć ciało na ziemi, wyszeptał:
— Wszystko się skończyło!.. umarł.
— Umarł! — zawołał Goulian zgnębiony, doświadczając już uczucia, jakie następuje zaraz po zaspokojonej zemście, gniew gaśnie, nienawiść znika zjawia się żal.
— Umarł! — podchwycił ponuro i twarz zasłonił rękoma.
Stało się! stało niepowrotnie.
P. de Flammaroche, głęboko wzruszony, skłonił się przed trupem i oddalił się ze swymi sekundantami,
A sekundantów Sebastyana czekało jeszcze bardzo ciężkie, bardzo bolesne zadanie.
Trzeba było odnieść do Hantmont trupa, oddać starcowi, ojcu, nieżywego syna, który go przed dwiema godzinami opuścił tak pełen jeszcze życia.
Za staraniem doktora, przyniesiono tragi, położono tapczan a na niem zwłoki oficera zasłonięto białem prześcieradłem, jakby całunem. Na płótnie, w miejscu, gdzie się ono zetknęło z głową, wystąpiła złowroga plama czerwona.
Dwóch służących z zakładu kąpielowego dźwignęło nosze i orszak żałobny podążył ku wiosce Cusance, którędy droga prowadziła do Hantmont.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.