Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

W kilka tygodni po tym dniu szczęśliwym, gdy Berta po raz pierwszy mogła zadowolić usta i oczy, patrząc i całując swego syna, p. de Franoy znękany bardziej niż kiedykolwiek cierpieniami reumatycznemi, postanowił wreszcie zastosować się do porady lekarskiej i szukać u wód słynnych w Pirenejach jeżeli nie wyzdrowienia zupełnego, to przynajmniej znacznej ulgi.
Wody te zwały się Bagnères-de-Luchon.
Naturalnie zabierał z sobą córkę. Pani de Vergy, ulegając wciąż ponawianym prośbom kuzynki, zgodziła się im towarzyszyć. Trzy znajome nam osoby wyruszyły w podróż w dużej karecie jenerała, zaprzężonej w konie pocztowe. Stary lokaj Antoni dumnie usadowił się na koźle. Siedzenie z tyłu zajęły dwie pokojówki, jedna Berty, druga baronowej.
Po przyjeździe do Bagnères-de-Luchon, jenerał wynajął mieszkanie w hotelu. Zaniepokojony ciągłym smutkiem melancholijnym Berty, z którego nie umiał sobie zdać sprawy, sądził, że ruch i wielka rozmaitość otoczenia w życiu hotelowem, zdołają ją niezawodnie rozerwać,
Dodajemy nadto skwapliwie, że pomiędzy przypadkowymi towarzyszami kuracyi, spodziewał się trochę spotkać jakiego takiego partnera do szachów, z którym znów mógłby zasiąść do ulubionych partyjek, przerwanych przed czterema laty tak nagle wśród tak smutnych okoliczności.
Nie będziemy tu malowali tego towarzystwa mieszanego, jakie się znajdowało naówczas u wód pomienionych, bo i po co rysować sylwetki, fotografować typy, nie wiążące się ściśle z tokiem naszego opowiadania?
Powiemy tylko, że jenerał oddawał się kuracyi z budującą przykładnością i tembardziej zadowolony był z pobytu, iż trafił mu się zaraz pierwszego dnia partner do szachów dosyć biegły i chętnie mu dotrzymywał kompanii.
Kiedy pan de Franoy wraz ze swym przeciwnikiem z rozkoszą zajęci byli posuwaniem figur kościanych po czarnych i białych przedziałkach, Berta i baronowa w towarzystwie starego Antoniego, na małych konikach pirenejskich, z pozoru wątłych a w rzeczywistości rączych i niestrudzonych, zwiedzały cudne okolice, których piękność jest tak wielka, że nic nie ma o nich do powiedzenia, bo już wszystko zostało powiedziane.
Pod urokiem tej natury dzikiej a malowniczej i wspaniałej, Berta uczuła w sobie wielką zmianę. Doznawała niezmiernej ulgi. Melancholia jej stała się mniej dotkliwą, zgryzoty z dawnych wspomnień mniej gorzkie. Już się godziła z myślą, iż po powrocie do Cusance, rzadko tylko będzie mogła widywać swego syna. To prawda że go już widziała, że go uściskała w swych objęciach, że teraz miała już o nim dokładniejsze wyobrażenie i marzenia macierzyńskie, mając odtąd już jakiś pokarm, jakiś wyraźny przedmiot, nie błąkały się jak dawniej w nieokreślonej przestrzeni.
Doktór Fangel obiecał zresztą pisywać do baronowej i nadsyłać jaknajdokładniejsze wiadomości, a wiemy jak poczciwy staruszek był słownym.
Pewnego poranku, prawie w tydzień po przybyciu do Bagnères-de-Luchon, młoda wdowa i młoda jej kuzynka jechały wśród gór skalistą drożyną tak wązką, że dwa konie nie mogły postępować obok siebie, a tem bardziej rozminąć się.
Dla zaradzenia tej niedogodności, wśród skał były wykute niewielkie placyki, gdzie jadący z dwóch stron przeciwnych zatrzymywali się, ażeby się wyminąć.
Otóż Berta i Blanka, a towarzyszył im dla bezpieczeństwa stary Antoni, zobaczyły jadących naprzeciw nich dwóch jeźdzców, jakiegoś pana ze służącym, o ile można się było domyślać...
Jeźdzcy ci, pierwsi dostali się na jeden z owych poblizkich placyków i zatrzymali się wyczekująco. Kiedy młode kobiety nadjechały o jakie dwadzieścia kroków, jeździec zdjął z głowy kapelusz i czekał z odkrytą głową, a gdy go mijały, skłonił się bardzo grzecznie i dopiero wtedy ruszył dalej, gdy one znikły za odłamami skał.
Był to człowiek lat około czterdziestu, rzadkiej dystynkcyi, z twarzą poważną i chłodną, może nawet trochę wyniosłą, ale bardzo sympatyczną. Włosy jego czarne i delikatne, przesnute już tu i owdzie srebrzystem pasemkiem, uczesane były bez przesady; wąsów nie nosił. Faworyty trochę długie, okalały twarz regularną, matowej bladości i starannie wygoloną, co czyniło go podobnem z miny do dyplomatów lub do arystokratycznych anglików.
Powieki nieco zmęczone przysłaniały na wpół oczy, o spojrzeniu żywem i otwartem. Usta były jak najprawidłowszej formy, wargi mocno czerwone, oznaka zdrowia, zakrywały piękne zęby.
Postawę miał jeszcze młodzieńczą; strój skromny, ale pełen elegancyi.
Przy pętlicy surduta dawała się spostrzegać, choć nieznaczna wstążeczka legii honorowej,
Dżentelman ten, bez zarzutu dosiadał konia angielskiego rzadkiej urody.
Służący nosił na sobie liberyę niebieską, a na guzikach jej, widniał herb z koroną hrabiowską.
— Zdaje mi się, że tego pana po raz pierwszy spotykamy na naszych przejażdżkach... — rzekła pani de Vergy do Berty.
— Tak, chyba... — odparła ta z roztargnieniem.
— Jakże on ci się wydał?
— Nie wiem...
— Przecie go widziałaś?..
— Tak, ale mu się nie przyglądałam...
— No, ale chyba widziałaś jakie mieli konie wspaniałe!
— I koniom także się nie przypatrzyłam... Wśród tych widoków, jakie nas otaczają, przyznaję ci się, że patrzę tylko na omszałe drzewa, na szczyty śnieżyste, na stare jak świat skały, na szumiące potoki i lazury niebios... W porównaniu z tem, to tak mało znaczy ładny koń i ładny jeździec, bo zapewne ten pan jest przystojnym młodzieńcem.
— Bynajmniej, moja droga... — odpowiedziała baronowa — to już wcale nie młodzieniec, ale co do piękności, jeśli nie jest piękny, to przynajmniej jakiś niepospolity.. On musi być „czemś“ niezawodnie i bardzo byłoby mi dziwnem, gdyby za całą zaletę miał tylko wspaniałe konie...
— Tem dla niego lepiej — szepnęła Berta — ale choćby był poetą lub ministrem, nieznanym czy sławnym, cóż mnie on może obchodzić? Sława jest tylko dziełem ludzkiem, a wiesz, że ja potrafię tylko zachwycać się dziełami Bożemi...
Po skończonym spacerze dwie kuzynki, wracając do Bagnères, przejeżdżały obok hotelu „Pod Orłem“, położonego w sąsiedztwie hotelu Angielskiego, gdzie mieszkały.
W tem z hotelu „Pod Orłem“ wyszedł nieznajomy, o którym powyżej mówiliśmy i znów znalazł się po raz wtóry o kilka kroków od młodych kobiet.
Mając się za upoważnionego przez wzgląd na poprzednie spotkanie, ukłonił się. Odkłoniła się tylko baronowa. Berta nie widziała tego, czy też nie chciała widzieć.
Obiad wspólny, „table d’hôte“ w hotelu Angielskim, gromadził około sześćdziesięciu gości, a w tej liczbie znajdowało się kilka znakomitości. Między niemi jedno z pierwszych miejsc przypadało marszałkowi księciu de *** staremu przyjacielowi pana de Franoy, który się z nim spotkał w Bagnères po niewidzeniu się od lat dwudziestu.
Marszałek siadał przy stole naprzeciw hrabiego, który miał po prawej ręce Bertę. Za panną de Franoy stało krzesło baronowej, tak, że młode dziewczę siedziało między ojcem i kuzynką.
Nawiasem mówiąc, piękność panny de Franoy zwróciła już powszechną uwagę i mężczyźni, przebywający w Bagnères, mówili o niej z zachwytem.
Być może że Berta przeczuwała te uwielbienia jakie miano dla niej, ale to pewna, że ją one mało obchodziły.
Wieczorem tego dnia, kiedy wydarzyło się owo podwójne spotkanie, nieznajomy po raz pierwszy zjawił się na obiedzie w hotelu Angielskim i usiadł obok marszałka, który go za rękę uścisnął serdecznie. Z wielkiem też ożywieniem rozmawiali z sobą w czasie obiadu.
W chwili, gdy obiad się skończył i jedzący wstawali od stołu, książę wraz z nieznajomym zbliżył się do pana de Franoy i odezwał się do niego:
— Pozwól, mój drogi jenerale, że ci przedstawię mego przyjaciela, hrabiego de Nathon, jednego z naszych młodszych, ale najzdolniejszych dyplomatów... Był on pełnomocnikiem rządu naszego w Dreźnie, gdy oto rewolucya czasowo zwichnęła mu karyerę.. Skoro jednak dostaniemy znów jaki poważny rząd, nie minie go z pewnością ambasada... Zasługuje na nią i zdolnościami swemi i imieniem i majątkiem... Zamawiam dla niego całą twoją życzliwość... Ręczę, że jest jej godzien...
Po takiem poleceniu, przedstawiony szlachcic mógł być tylko jaknajuprzejmiej powitany.
Jenerał zapoznał z panem de Nathon baronową i Bertę i zaprosił go wraz z księciem, ażeby raczyli spędzić u niego w mieszkaniu hotelowem część wieczoru, jeżeli nie mają innych projektów,
Obadwaj skwapliwie przyjęli zaproszenie.
Wieczór wydał się krótkim, zwłaszcza dzięki panu de Nathon. Młody dyplomata, (w czterdziestym roku życia dyplomata jest młodym), był prawdziwie dystyngowanym jaknajzupełniej. Poważny a zarazem ożywiony, opowiadał on z niewymownym powabem, z wytwornym wdziękiem i nieustającą werwą, W rozmowie, przy opowiadaniu, był on zarazem malarzem i poetą, historykiem i filozofem, kronikarzem i dyplomatą, a co jeszcze rzadsze, czuć się dawało, że w tym człowieku rozumnym i serce bije żywo.
Zjednać sobie jenerała było łatwem, zaznaczamy więc to tylko dla pamięci, ale Berta musiała sama przed sobą przyznać, że p. de Nathon wydał jej się człowiekiem niepospolitego umysłu i sprawił na niej niezwykłe wrażenie,
Co do baronowej de Vergy, zachwyt jej nie miał granic. Czuła się dumną, że odrazu odgadła, iż ten nieznajomy musi być czemś.
Rozstano się dopiero o północy, co u wód jest bardzo późną godziną i przyrzeczono sobie wzajemnie zobaczyć się znów nazajutrz:
Życiorys hrabiego Henryka de Nathon da się napisać w kilku wierszach.
Bardzo bogato wyposażony od natury, ostatni potomek znakomitego rodu i przyszły dziedzic wielkiej fortuny, Henryk de Nathon, pracowity i ambitny od dzieciństwa, uczył się bardzo pilnie i w ciągu lat pięciu czy sześciu brał w szkołach pierwsze nagrody.
Wcześnie zamarzywszy o zawodzie dyplomatycznym, który mógł i miał zaprowadzić go do ambasady, uzyskał po ukończeniu kursów prawnych miejsce przybocznego sekretarza u ministra spraw zagranicznych. Mówił wszystkiemi językami.
Jego zdolności i imienia człowiek nie mógł się wolno posuwać w obranej karyerze. Mianowany najprzód referentem poselstwa, następnie sekretarzem ambasady, wszędzie pozostawił świetne ślady swego uzdolnienia. Zaszczycony orderami już w dwudziestym piątym roku życia — w trzydziestym piątym był kawalerem legii honorowej.
Ambasadorowie francuzcy w stolicach europejskich po prostu ubiegali się o niego. Nietylko oceniali jego rzadkie zasługi i nie wahali się zasięgać jego rady w trudnych okolicznościach, ale dumni byli z blasku, jakiego dodawała ambasadzie jego obecność. Odziedziczywszy po śmierci ojca sto pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu, żył on po magnacku. Pracował jak mało kto, badał z zamiłowaniem jaknajtrudniejsze kwestye, ażeby je wyjaśnić dla dobra służby, ale przy tem lubił życie wielkoświatowe i czuł się dobrze tylko w atmosferze przepychu.
Łatwo odgadnąć, że hrabia de Nathon miał wielkie powodzenie w świecie arystokratycznym. W Londynie, Rzymie, Wiedniu, Berlinie, Madrycie, wszędzie gdzie tylko przebywał, biły dla niego serca patrycyuszek. Ale, wzbudzając często miłość, sam jej dotąd nigdy nie zaznał,
Zawsze bezwzględny pan siebie, dumny był, że zdołał zachować niczem nieskrępowaną wolność serca. A że już czterdziestu lat doszedł, sądził, że ta wolność pozostanie nietykalną i że zestarzeje się, niewiedząc co to więzy miłości, więzy z kwiecia i złota nieraz, ale najczęściej niestety, z żelaza!
Zresztą hrabia traktował rzeczy bardzo filozoficznie i niechcąc aby ród jego wygasł na nim, myślał nawet o ożenieniu,
— Jak poznam — mówił do siebie — młodą panienkę z dobrego domu, miłą, wychowaną po dawnemu, rozumną, inteligentną, nie skromnisię i nie kokietkę, wierzącą w Boga, w honor i zdolną dać mi dzieci silne i zdrowe, ożenię się z nią, nie patrząc czy jest bogatą, i utrwalę ród Nathonów!..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.