Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Hrabia Nathon odwiedził znów jenerała nazajutrz i następnego dnia i codzień potem bywał, nawet dwa razy dziennie. Nie mógł się jakby obyć bez towarzystwa jenerała, Berty i Blanki.
Z upoważnienia jenerała towarzyszył młodym kobietom na wycieczkach, a miłe obejście jego, rozum, dowcip i szczere uniesienie, jakiego doznawał na widok wspaniałych krajobrazów natury, a umiał je wypowiadać tak dobrze, pokonały wkrótce gwałtowny wstręt, jaki Berta czuła do wszystkich mężczyzn.
Zbyt biegły spostrzegacz, ażeby nie poznać tego nieprzychylnego usposobienia, przy całej grzeczności panny de Franoy,
p. de Nathon wszelkich starań dołożył dla przezwyciężenia tej niewytłomaczonej antypatyi. Chciał się podobać młodemu dziewczęciu, a to tembardziej, iż zadanie miał za trudne, jeżeli nie za całkiem niemożebne. Czy kochał już Bertę, on, którego serce dotąd naprawdę nikogo nie kochało? Nie śmiemy tego twierdzić. Jakże bowiem wskazać ściśle tę chwilę, kiedy się miłość zaczyna? Częstokroć samo serce nie wie, że zmieniło się jego bicie. P. de Nathon czuł, że znajduje się pod jakimś urokiem i bynajmniej nie pragnął mu się opierać. W Bercie spotykał typ oddawna wymarzony, którego dotychczas jednak szukał daremnie. Znał wiele kobiet piękniejszych, ale żadna nie wydała mu się tak czarującą i właśnie może dla tego braku wszelkiej kokieteryi, który cechował pannę de Franoy. Nawet ten chłód pogardliwy, jaki innego by obrażał, jego zachwycał.
Powiedzieliśmy już wyżej, że udało mu się przełamać lody, a od tej chwili zażyłość przyjacielska, ujmująca, ale pozbawiona wszelkiej zalotności, zapanowała między hrabią i młodemi kobietami, hr. de Nathon bowiem, takim samym był z baronową, jak z Bertą. W tem koleżeństwie niejakiem, które zamiłowanie do malowniczości przyrody czyniło ściślejszem, czas biegł niezwykle szybko i chwila, kiedy jenerał po ukończeniu kuracyi kazał przygotowywać się do odjazdu, nadeszła prawie znienacka.
Berta opuszczając Cusance, jak wiemy, wierzyła najzupełniej, że do życia przywiązuje ją tylko syn. Nieprzypuszczała bynajmniej, ażeby prócz tego co dotyczyło Armanda, mogło coś jeszcze wzruszyć gwałtownie jej serce.
Teraz musiała sama przed sobą wyznać z niezmiernym niepokojem, że to serce, które uważała za martwe żyje jeszcze i czuła, jakby w niem miało coś
pęknąć, gdy się rozstanie z panem de Nathon na zawsze.
— Lepiej byłoby, gdybyśmy go wcale nie znali — rzekła do siebie. — Więc przyjaźń tak jak miłość, smutek tylko za sobą sprowadza!
I rzeczywiście opanował ją wielki smutek, Uczucie to zresztą podzielała i baronowa, a nawet jenerał, uradowany wybornemi skutkami kuracyi, wcale nie był wesoły.
Tylko p. de Nathon zawsze wydawał się jednakim. Myśl o blizkiem rozstaniu, jakby wcale nie mąciła mu spokoju.
Tak wyraźna obojętność, następująca po tak miłej i serdecznej zażyłości, ździwiła jenerała i baronowę, a Bertę, mimo jej woli, bolała dotkliwie.
Panu de Franoy i pani de Vergy wydawało się to brakiem taktu, niepojętym u człowieka tak niepospolicie dystyngowanego. Miłość ich własna była dotkniętą. Dziewczę czuło cios w sercu.
Nadeszła chwila odjazdu. Konie pocztowe zostały zamówione na dzień następny bardzo rano.
Po kolacyi pan de Nathon zaczął się żegnać.
— Panie hrabio — odezwał się do niego jenerał z mimowolnym odcieniem goryczy — powrócimy tam do swych starych kątów, jak ptaki wędrowne do swych gniazd z powrotem... Znajdziemy tam cień, ciszę, samotność... Pan dalej pędzić będziesz życie świetne, światowe, aż rząd jakibądź, ale już utrwalony, przywróci pana w wysokich sferach politycznych na to stanowisko wybitne, jakie się panu należy... Zawdzięczamy ci, panie hrabio, bardzo miłe chwile, bądź pan pewien że nigdy nie zatrą się one w nasze pamięci!.. Pan o nas zapomnisz, skoro tylko znikniemy ci z oczu... i to bardzo naturalnie, bardzo słusznie... Bo i poco, nieprawdaż, zachowywać wspomnienia o tych, których się niema już nigdy zobaczyć?
— A dlaczego przypuszczasz, jenerale, że się już nie mamy zobaczyć? — spytał pan de Nathon z uśmiechem.
— Bo od jutra bardziej będziemy rozłączeni, niż gdyby nas przedzielały oceany!.. Przeszłość pańska; upodobania, przyzwyczajenia, pociągają pana do świetnego, pełnego blasku życia... Pana wir wielkoświatowy będzie niósł z miejsca na miejsce, a my żyjemy, nie odrywając się od swych skał... Jakże się więc spotkamy?..
Nowy uśmiech przesunął się po ustach dyplomaty.
— Jenerale — rzekł — chciałem panu sprawić niespodziankę... Ale zmuszasz mnie do wyjawienia mych projektów... Panna de Franoy i pani baronowa tyle mi dobrego raczyły naopowiadać o tym dzikim i uroczym zakątku, zwanym doliną Cusancin, że zdjęła mnie wielka ochota poznać tamte strony... Wiem już, że w zakładzie kąpielowym Guillon możliwem jest mieszkać... Zatem będę miał zaszczyt, jeżeli pan raczy mi tego nie odmówić, złożyć me uszanowanie w zamku Cusance za tydzień...
Jenerał ucieszony niezmiernie, porwał pana de Nathon za ręce i ściskał je z całych sił. Baronowa, zarumieniona z radości, zawołała: Brawo! Berta zbladła.
— A! — odrzekł p. de Franoy — nie mogę nawet panu wypowiedzieć, jak mnie pan tem ucieszyłeś... Wielką sprawiłeś mi pan ulgę... Myślałem, że pan nam okazujesz uprzejmość tylko przelotną, jak to zwykle między znajomościami w podróży... Byłoby to bardzo niedobrze wobec naszej sympatyi!.. Zresztą stary może wszystko mówić... Ja już pana miałem za niewdzięcznika!..
— I niezawodnie byłbym nim, gdyby państwa dobroć nie miała ująć mnie głęboko za serce... Ona się w niem wyryła... wspomnienia o niej niezatarte... Uśmiechałem się przy zbliżającym się odjeździe państwa, wiedząc, że wkrótce znów się z państwem zobaczę...
— Doskonała przyszła panu myśl!..
— Więc pozwalasz mi, panie jenerale, podążyć za państwem?.. Nie będę natrętem...
— Alboż pan być nim możesz?
— A łaskawe amazonki, które przeprowadzałem przez wąwozy pirenejskie, raczą mi z kolei być przewodniczkami w swych rodzinnych dolinach...
— Spłacimy nasz dług, przyrzekam panu, panie hrabio... — odpowiedziała baronowa ze śmiechem.
— Ale panna de Franoy nic nie mówi.
— Ja ręczę za nią...
Gdy wymieniano te słowa, Berta, milcząca i zadumana, pytała sama siebie w myśli z przerażeniem.
— Czemuż byłam tak smutną gdy myślałam o jego obojętności dla nas?.. A dlaczegóż teraz przejmuje mnie niepokój, niepokój bolesny, gdy wiem że on ma przyjechać... Cóż się to dzieje ze mną?.. Jakież miejsce zajmuje ten człowiek w mych myślach i mem życiu?.. Jakież nowe niebezpieczeństwo mi grozi?.. Czyż mało się nacierpiałam?..
P. de Nathon opuścił wcześnie hotel Angielski ażeby powrócić do hotelu „Pod Orłem“, gdzie, jak wiemy, mieszkał. Zamiast jednak odrazu wejść do hotelu, zapalił cygaro i począł się przechadzać pod wyiskrzonem gwiazdami niebem.
— Ha! — rzekł do siebie — kość rzucona! kocham ją! kocham ją tutaj... będą ją ubóstwiał i tam!.. Staję się znów młodym... Chociażem dyplomata i wszystkiego syty, bierze mnie ochota przy mej czterdziestce paść na kolana przed tem dzieckiem!.. To szaleństwo!..
Przeszedł ze sto kroków, powtarzając sobie: Tak, to szaleństwo! — potem podchwycił:
— A jednak szaleństwo rozsądne! Człowiek stworzony jest dla miłości! Młodość dla mnie już stracona! Co znaczy nauka, władza, sława, zaszczyty! Kochać to żyć! Berta jest aniołem!.. Łączy ona w sobie wszystko, piękność, wdzięk i skromność! Ona będzie moją żoną, albo umrę kawalerem i ród mój, na mnie wygaśnie!.. Cóż robić?
Godziny mijały, gwiazdy bladły, zerwał się świeży wietrzyk poranku. Pan de Nathon przechadzał się ciągle, rozmawiając sam z sobą, ale się nie oddalał od „Hotelu Angielskiego“. Zaświtał dzień. Dały się słyszeć dzwoneczki u koni, rżenie i stuk kopyt.
Ktoś gburowato zawołał: „Na bok!“ i trzasnął z bicza.
Dyplomata raptownie zbudzony z zadumy, podniósł oczy. Prowadzono konie do karety jenerała. Brama hotelowa otworzyła się, ażeby je wpuścić na podwórze.
W godzinę później wyjechała z niej tęgim kłusem ciężka kareta.
Pan de Nathon stanął nieruchomo w miejscu i czekał.
— Pan hrabia! — zawołał jenerał. — Pocztylionie, stój!..
Ale dzwonki u koni brzęczały głośno i pocztylion nie słyszał. Kareta pędziła dalej, gdy dyplomata kłaniał się, pan de Franoy machał chustką przez okno, baronowa uśmiechała się, a Berta już bardzo blada; jeszcze więcej bladła.
Tegoż dnia wyjechał i pan de Nathon. Wziął także konie pocztowe.
W tydzień później jadąc prędko, a jednak podróż wydawała mu się niezmiernie powolną, przybył do zakładu kąpielowego w Guillon, bez żadnej złej przygody i przypadek dał mu ten sam pokój, jaki przed czterema laty zajmował margrabia de Flammaroche.
Była godzina czwarta po południu. Henryk de Nathon ubrał się prędko i wypytawszy dokładnie o położenie miejscowości, wybrał się pieszo do Cusance.
Jenerał spacerował melancholijnie dokoła trawnika, przed zamkiem. Krzyknął z radości na widok gościa i ścisnął go za ręce serdecznie.
— Kochany hrabio — rzekł do niego — jakże się cieszę, że cię znów widzę!.. Wiedziałem, że taki człowiek jak pan, zawsze dotrzymuje tego, co przyrzeka... Ale bałem się nieprzewidzianych okoliczności... W życiu człowieka najbardziej niezależnego, może zajść tyle rzeczy, które nie pozwalają mu postępować jak chce...
— To prawda, jenerale — odrzekł dyplomata. — Ale mnie jedno tylko mogło przeszkodzić...
— Cóż takiego?
— Nagła śmierć... Jakbyś się pan dowiedział że nie żyję, powiedziałbyś sobie: „Ha! to nie jego wina! Nie stawił się na słowie, ale trzeba mu przebaczyć“!
Starzec uściskał znów rękę pana de Nathon. Ten rzekł głosem, lekko wzruszonym:
— Czy nie będę miał zaszczytu przywitać się z panną de Franoy?
— Córka moja jest w Saint-Juan, u swej kuzynki, pojechała dziś rano...
— Na długo?.. — zapytał hrabia, ukrywając o ile mógł, doznaną przykrość.
— Wrócić ma dziś jeszcze wieczorem. Zobaczysz pan ją dziś, bo spodziewam się, że nie odmówisz mi pan zostać na obiedzie.
— I owszem, zostanę — skwapliwie odpowiedział „eks-ambasador, a twarz mu się wypogodziła.
— Doskonale!.. Jeżeli jedzenie będzie liche, będziesz pan miał przynajmniej przed sobą uradowanego gospodarza... Odkąd-że jesteś pan w Guillon.
— Od dwóch godzin.
— Cóż, jakże tam będzie panu w zakładzie, nieźle?
— Będzie zawsze dobrze, ponieważ blizko mi będzie do państwa...
— A konie pańskie już przyszły?
— Spodziewam się ich dopiero za tydzień.
— To swoje oddaję panu do rozporządzenia.
— I to przyjmuję... Tylko nie ofiaruj mi, jenerale, za dużo, bo od pana wszystko przyjmę...
— E! do licha i masz pan słuszność, bo ja wszystko daję z serca!.. A
Pan de Franoy, jak wszyscy właściciele, oprowadził gościa po całem swem terytoryum, żalił się przed nim na szczupłość miejsca, na brak okazałości w zamku, ale w rzeczywistości kazał podziwiać komfort, z jakim urządził swą siedzibę.
Hrabia de Nathon musiał się zapoznać z ogrodem, ze wszystkiemi w nim ścieżkami, musiał zwiedzić stajnie, wozownie i obejrzeć całą posesyę od końca do końca i musimy to zaznaczyć, że przegląd ów nietylko nie znużył go, ale nawet sprawił mu prawdziwą przyjemność. Czyż dla niego nie było interesującem poznać w najdrobniejszych szczegółach ten dom, który zamieszkiwała Berta, ten ogród, któremu dodawała uroku swoją obecnością?
Oprowadzając gościa tu i owdzie, jenerał jednocześnie wydał służbie rozkazy.
Obiad był długi i długo się przeciągał. Gospodarz z gościem byli jeszcze przy stole, kiedy turkot powozu zwiastował przybycie Berty.
— Antoni — rzekł żywo p. de Franoy — nie mów nic panience, że pan hrabia jest tutaj, Chcę ażeby miała miłą niespodziankę.
W minutę później dziewczę wchodziło do pokoju stołowego. Na progu zastała ojca, który całując ją, rzekł:
— Moje drogie dziecko, nie jestem sam... Jeden z przyjaciół przypomniał sobie o nas... Jest tutaj... czeka... zgadnij...
Berta, zdjęta instynktownem wzruszeniem, spojrzała po za jenerała i zobaczyła Henryka de Nathon, który się jej kłaniał z uśmiechem.
Uczuła, jak wszystka krew uderzyła jej do serca, siły ją opuściły. Byłaby upadła, gdyby ją starzec nie powstrzymał, szepcząc przerażony:
— Mój Boże, co ci jest?..
— Zawrót głowy... — odpowiedziało dziewczę. — Jestem dziś trochę cierpiącą... Blanka nawet była o mnie niespokojną i chciała mi towarzyszyć... Ale zbytecznie... widzi ojciec... już przeszło...
— Doprawdy, już ci nic nie jest? — spytał pan de Franoy.
— Tak, z pewnością...
— Nie potrzebujesz czego?..
— Nic, tylko trochę spoczynku... Pozwoli więc ojciec i pan, panie hrabio, że teraz odejdę... przepraszam najserdeczniej za moją niedyspozycyę...
Berta zaledwie weszła do pokoju swego, ukryła twarz w dłonie i wyszeptała, a łzy gorzkie spływały jej z oczu:
— Więc mi nic nie będzie oszczędzone!.. Jestem zgubiona!... ja go kocham!..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.