Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Cztery lata minęły, a przez te cztery lata żaden wypadek, żadne zdarzenie, godne zanotowania, nie zmieniło położenia głównych osób naszej opowieści.
Znikła tylko jedna z nich, stojąca na drugim planie.
Na skromnym cmentarzu w Hantmont, obok mogiły, gdzie Sebastyan Gérard spał snem nieprzespanym, przybyła nowa mogiła.
Tu spoczywał ojciec Gérard pod świeżym kamieniem, na którym wyryte było jego nazwisko, tytuł mera i słowa jednomyślnego żalu jego podwładnych.
Czytelnicy wiedzą, że poczciwy wieśniak żył tylko dla swego syna.
Śmierć piorunująca ukochanego jedynaka ugodziła go w serce, w najżywotniejszą stronę jego istnienia.
Ci, co go widzieli, jak złamany boleścią, duszony łkaniem, szedł chwiejnym krokiem do kościoła i na cmentarz za trumną Sebastyana, mówili do siebie wszyscy:
— Biedak, nie pociągnie długo!
I nie mylili się wcale.
Ojciec Gérard chylił się ku mogile z dnia na dzień, a raczej z godziny na godzinę.
Pochłonięty nieuleczalnym bólem, zbyt mało jedząc dla pokrzepienia sił i ledwie się kładąc spać, zobojętniał na wszystko, nie obchodziło go nic, nawet zarobek.
Gdy go kto pocieszał, gdy mu dodawał otuchy, odpowiadał takiem spojrzeniem, że aż się na płacz zbierało i zwolna, nie mówiąc nic, wzruszał wychudłemi ramionami.
Pewnego dnia chory położył się do łóżka i już się nie podniósł.
Uśmiechać się wtedy począł i oczy wilgotne mu obeschły.
— Koniec już — szepnął. — Chwała Bogu! Zobaczę znów moje drogie dziecko, co mi je zabito...
Siły słabły. Nastąpiło konanie... konanie spokojne, bez pasowania się z życiem.
Ksiądz przyszedł udzielić rozgrzeszenia mającej ulecieć duszy.
— Dziękuje ci, mój ojcze... — rzekł do niego starzec. — Nie płacz... Jestem bardzo szczęśliwy... Sebastyan czeka na mnie... Idę...
I z twarzą rozpromienioną nadzieją i miłością umarł.
Nazajutrz, jak raz w sześć miesięcy co do jednego dnia, od czasu pojedynku, trumna ojca, przyłączyła się do trumny syna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Hrabia de Franoy wraz z córką nie wyjeżdżał już wcale z zamku Cusance. Mieszkali tu prawie w zupełnem osamotnieniu, przerywanym tylko częstemi odwiedzinami baronowej de Vergy.

Jenerał ze zdrowiem swem trzymał się zawsze dobrze. Atak apoplektyczny od lipca 1846 roku nie powtórzył się już ani razu. Starzec, pomimo lat ośmdziesięciu, codzień jeździł na spacer konno, jeżeli tylko pozwalała mu pogoda i reumatyzm i zdawał się mieć zapewnione długie jeszcze lata życia.
O wydaniu Berty zamąż wcale już nie mówił. Przeświadczony o stałem, niewzruszonem postanowieniu dziewczęcia, bolał nad tem niezmiernie, ale nie miał odwagi nalegać na nią, nakłaniać.
Panna de Franoy już rozpoczynała dwudziesty rok życia. Teraz odzyskała już świeże kolory, ale jej wesołość bez troski, żywość dawniejsza, znikły bezpowrotnie. Oczy jej piękne chociaż nie wyrażały smutku, ale łagodna melancholia przyćmiewała ich blask. Pod działaniem namiętności, pod wpływem cierpień, dziecko naiwne zostało kobietą. Czytanie ciągłe dzieł poważnych, zastąpiło niegdyś ulubione książki ulotne. Czytanie to podniosło jej duszę, rozszerzyło widnokrąg myśli, oddziałało dodatnio na jej charakter i nadało twarzy młodej, ruchom, obejściu, jakąś wzruszającą powagę.
Wspomnienia o Sebastyanie Gérardzie żyły jeszcze w sercu, a raczej w umyśle Berty, ale między nią a tem wspomnieniem była jakby jakaś mgła z każdym dniem coraz mniej przejrzystsza.
Przebaczyła Sebastyanowi nieżyjącemu zbrodnię przy ostatniem widzeniu, ale następstwa straszne, nieuleczalne tej zbrodni, która jak sądziła, zamykała dla niej przyszłość, czyniły tło wspomnień tych ciemnem, ponurem. Czar dawno minionej miłości znikł, jak ulatnia się zapach ze zwiędłego kwiecia. Z miłości tej, pozostały tylko ślady przelanej krwi i wylanych łez...
Mylę się, był jeszcze jeden ślad żywy, żyjący Armand, chrześniak doktora Fangela i baronowej de Vergy, zaniesiony do chrztu przez mamkę, Armand, wychowany jako sierota na kolonii ojca Wawrzyńca,
O tem dziecku, którego ojciec — winowajca już nie żył, o dziecku, które matka niewinna opuściła, wyprzeć się go musiała, Berta myślała o niem zawsze.
Kochała je całem sercem, całą duszą. Pół życia oddałaby, ażeby choć tydzień być przy niem, choć dzień, choć godzinę, ażeby je widzieć, uściskać, ucałować i z uniesieniem wzniosłem miłości matczynej zawołać:
— Nie, ty nie jesteś opuszczonym... tyś mój syn, ja cię kocham.
Niestety, było to marzenie prawie nie do ziszczenia.
Ileż to razy panna de Franoy mówiła do baronowej:
— Wszak przecie często chodzimy do chat w okolicy dla odwiedzenia biednych rodzin o przyjściu z pomocą chorym dzieciom?
— Tak...
— Któżby się mógł temu dziwić?
— Nikt.
— Dlaczego więc mi odmawiać jedynie przyjemności niezmiernej, jakiej zakosztować mogę na tym świecie?.. Dlaczego nie mam zaspokoić tego pragnienia gwałtownego, od którego, zda mi się czasem, że oszaleję?.. Dlaczego nie mam iść na tę kolonię, gdzie mogłabym zobaczyć mego syna?..
— Bo zdradziłabyś się niezawodnie gwałtownem uniesieniem miłości — odpowiedziała baronowa.
— Będę spokojną, przyrzekam ci...
— To jest chciałabyś nią być, a potem w chwili stanowczej, zapomnisz o wszelkich powziętych postanowieniach i pamiętać będziesz tylko o tem, że trzymasz na ręku swego syna.
— Więc cóż z tego? Czyż doktór Fangel niepowiedział kolonistom, że dziecko moje jest sierotą?
— Powiedział. Ale po uściskach, po pocałunkach, poznają łatwo żeś ty jego matką.
Berta zwiesiła głowę, przekonana ale nie uległa i płakała ukradkiem.
Dodajemy skwapliwie, że wiadomości o zdrowiu małego Armanda, nadchodziły bardzo regularnie.
Doktór Fangel, który niezmiernie przywiązał się do swego chrześniaka, tem bardziej, że sam wcale nie miał dzieci, bywał na kolonii prawie co tydzień i po każdej bytności pisał do baronowej, a ta dawała listy swe do czytania Bercie.
Wszystko działo się jaknajlepiej. Dziecko otoczone staraniami i przywiązaniem, zdrowe było, rosło i ładniało. Już dostawało ząbków. Już chodziło samo. Już mówiło. Widać było, że będzie silne. Z tysiąca drobnostek spodziewano się w niem dobrego charakteru. O przyszłej zaś jego odwadze i męztwie, wróżono już z jego ciągłych stosunków z najgroźniejszemi brytanami i z najgniewniejszemi indykami.
Listy te, uspakajały Bertę na godzinę, poczem znów ją opanowywało pragnienie zobaczyć Armanda, a ta myśl, przy ciągłem podnieceniu groziła przejściem w manię.
Pewnego dnia, w półczwarta roku po urodzeniu się biednego dziecka, pragnienie to rozpaliło się nadmiernie i stało się niemożliwem już do poskromienia,
Panna de Franoy, znajdując się naówczas w Saint-Juan, oświadczyła stanowczo baronowej, że jeśli nie zechce jej towarzyszyć, sama pójdzie pieszo na kolonię ojca Wawrzyńca i ucałuje Armanda, choćby się tem skompromitować miała zupełnie.
— I — zawołała, kończąc to mówić — jeżeli się zdradzę czego się obawiasz, jeżeli odsłonię swą tajemnicę tem lepiej... Przynajmniej położenie się wyjaśni.
— Ależ twój ojciec, nieszczęśliwe dziecko! — odparła pani de Vergy — zapominasz o ojcu!
— Ojciec mi przebaczy! On, co mnie kocha ponad życie, zrozumie, że muszę kochać syna ponad wszystko na świecie...
Baronowa przestraszona tem powziętem postanowieniem i czując się bezsilną, ażeby je zwalczać, prosiła o trzy dni dla ułożenie rzeczy tak, aby można było uniknąć wszelkiej kompromitacyi i obiecała zgodzić się wtedy. Natychmiast też wysłała konnego posłańca z listem do doktora Fangela w Besançon.
Doktór przyjechał następnego dnia swoim powozem i zaraz powiadomiony był o wszystkiem.
— Ha! — rzekł — niech i tak będzie! Czego kobieta chce, tego i Bóg chce, powiada nasze przysłowie francuzkie. Ponieważ to szaleństwo ma się koniecznie — spełnić, to niechże się stanie. Jutro zobaczysz pani naszego chrześniaka, ale nie potrzebujesz jeździć na kolonię...
— Gdzież go więc zobaczę? — spytała Berta, a serce ledwie jej nie wyskoczyło z piersi.
— Przywiozę go pani tutaj...
— O! doktorze, kochany doktorze, jesteś najlepszym z ludzi!..
— I najsłabszym zarazem... — szepnął starzec z uśmiechem. — Niestety, na tym świecie bardzo często, słabość i dobroć są równo znaczne!..
Nazajutrz bardzo wcześnie, p. Fangel kazał zaprządz do powozu i pojechał w stronę kolonii. Zaledwie wysiadł na miejscu, kazał Franciszce odświętnie ubrać Armanda i Janka, jego brata mlecznego, ponieważ chce ich przewieźć w powozie na spacer, a razem z nim zjedzą oni obiad u jednego z jego przyjaciół, na wieczór zaś, powrócą do domu.
Malcy obaj bardzo kochali starego doktora, który za każdą bytnością na kolonii, przynosił im cukierki i zabawki. A gdy się dowiedzieli, że pojadą pięknym powozem, zaprzężonym w doskonałe konie, narobili krzyku z radości.
Umyto ich, uczesano i ubrano jaknajstaranniej i pojechali z doktorem.
W godzinę później, powóz wjeżdżał na dziedziniec zamku Saint-Juan.
Berta wraz z Blanką czekała w pokoju na dole. Wiedziała, że lada chwila zobaczyć ma syna.
Blada była jak trup i tak wzruszona, że nie słyszała nic, co do niej mówiła kuzynka dla rozerwania jej myśli.
Kiedy turkot obił się o jej uszy, o mało co nie zemdlała, ale zebrała wszystkie siły i, podniósłszy się z krzesła stała nieruchomo, z ręką przyłożoną do serca, którego gwałtowne bicie starała się powstrzymać.
Wesoły szczebiot dzieci, głosiki ich srebrne, wybuchy śmiechu, dały się słyszeć w sieni i wydały się Bercie melodją jaknajbardziej harmonijną na całem świecie.
Otworzyły się drzwi.
— Szanowne panie — odezwał się doktór Fangel — przedstawić mam paniom dwóch moich małych towarzyszów, z któremi zapewne rade będziecie zabrać znajomość.
Bracia mleczni weszli razem do pokoju, bez zadnej oznaki nieśmiałości. Dzieci szczęśliwe rzadko bojaźliwemi bywają.
Tego samego byli wieku, tego samego wzrostu i tak samo ubrani.
Nie wiem, czy to co nazywają „głosem krwi“, istnieje, ale wiem dobrze, że Berta ani na chwilę nie zawahała się poznać, który z chłopców jest jej synem, a który synem kolonistki.
Rzuciła się ku Armandowi, jak pantera, której chcą zabrać jej małe.
Porwała dziecko, podniosła je z ziemi w górę i trzymając je w objęciach, uciekła do sąsiedniego pokoju, ażeby je choć sama mieć, ażeby się nań napatrzeć, ażeby się go nacałować.
Armand nie opierał się jej, trochę ździwiony, trochę osłupiały, ale wcale ani niespokojny, ani nieprzestraszony.
Jaś widząc, że go tak raptownie rozłączono — z rówiennikiem, wcale nie przyjął tego filozoficznie, przez chwilę stał nic nie mówiąc, rozdziawił tylko usta, patrzył dokoła przerażonemi oczyma, potem zaczął trzeć sobie oczy pięściami i rozbeczał się głośno.
Trzeba go było uspakajać. Doktór Fangel kazał mu być grzecznym, a baronowa obiecała mu cały stos ciastek i konfitur.
Jaś był chłopcem silnym i zapowiadał już, że za lat piętnaście wyrośnie na tęgiego wieśniaka, raczej Herkulesa niż Apolina.
Armand podobny był doń tylko ze wzrostu.
Pomimo ubrania wieśniaczego, wyglądał na książęcego syna.
Ciało jego nerwowe i delikatne, łączyło w sobie wdzięk z siłą. Twarz o rysach łagodnych, czystych, ogorzałych trochę od powietrza i słońca, wydawała się bez zarzutu dystyngowaną. Włosy ciemne, gęste, otaczały wyniosłe czoło. Oczy wielkie niebieskie, z odbłyskiem stalowym, miały wejrzenie pewne, jakie prawie zawsze zwiastuje, że dziecko będzie człowiekiem, w rzetelnem znaczeniu tego słowa.
Powiedzieliśmy już chyba wszystko co do opisu, dodając, że Berta myśląc o synu, nie wymarzyła go sobie ładniejszym ani sympatyczniejszym.
Po zaspokojeniu pierwszych uniesień macierzyńskiego uczucia, młoda matka wdała się w rozmowę z Armandem, który się prędko ośmielił. Z jakim-że szczęściem odkryła w tej młodziuchnej duszy, zaczątki jaknajlepszych popędów, jaknajszlachetniejszych przymiotów. W szczebiocie dziecięcym, Berta odgadywała przebłysk wczesnej inteligencyi.
Naraz, w chwili najbardziej upajającej ją radości, bolesna myśl przeszyła wezbrane serce panny de Franoy. Uśmiech zagasł na jej ustach i grube łzy potoczyły się z jej oczu.
— Gdyby to ojciec był się zgodził — rzekła do siebie — wszystko, co hańbę mą i nieszczęście stanowi dziś, byłoby wtedy mem najdroższem szczęściem... Byłabym żoną szczęśliwą i dumną żyjącego Sebastyana! Miałabym prawo iść z podniesioną głową. Nie kryłabym się z pocałunkami dla tego dziecka.. Mogłabym śmiało powiedzieć: Patrzcie, jakie ładne... kochajcie je!.. To mój syn!..
Armand spostrzegł wybornie raptowny smutek Berty. Zarzucił rączęta na jej szyję, oparł na bladych policzkach jej, buziak tak różowy i świeży i szepnął do ucha:
— Niech pani nie płacze.. Nie chcę, aby się pani martwiła... taka pani dobra i ładna... ja panią bardzo kocham...
Słysząc te słowa, Berta uczuła, że łzy płyną jej obficiej, ale teraz były one już inne, przestały być gorzkiemi i były słodkie.
Dzień ten, był zresztą dniem światłości i szczęścia, w posępnem teraz życiu panny de Franoy, Kiedy nadeszła chwila rozstania, kiedy doktór Fangel z dwojgiem dzieci wyruszył znów w drogę na kolonię, młodej matce zdało się, że jej serce przepełnione pęknie i twarz ukrywszy w dłoniach, rzekła do siebie:
— Życie me zabiera z sobą... Odtąd jeżeli będę miała odwagę nie umrzeć, to jedynie dlatego, ażeby jeszcze go zobaczyć...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.