Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Jedynym środkiem ocalenia, było trzymać wszystko w tajemnicy przed hrabią i wywieść z Cusance młode dziewczę w chwili, gdy niepodobna będzie dłużej ukrywać jej stanu.
Na pozór przedstawiało się to bardzo prostem, w rzeczywistości jednak, wykonanie planu było bardzo trudne,
Pod jakim pozorem zabrać pannę de Franoy, jak nakłonić jenerała, ażeby się rozstał z córką po raz pierwszy w życiu?..
Długo nad tem myślała baronowa i wreszcie, dzięki namysłowi, znalazła sposób wyjścia.
W kilka tygodni po rozmowie, którą przytoczyliśmy naszym czytelnikom w poprzednim rozdziale; pani de Vergy oznajmiła, że skoro Berta już zdrowa zupełnie i nie potrzebuje jej starań, musi wrócić do Sain-Juan, co też nazajutrz uczyniła.
Upłynęło znów dwa tygodnie, w czasie których baronowa dwa razy odwiedziła Cusance, a nazajutrz, po ostatniej bytności napisała do p. de Franoy list, w którym donosząc że bardzo jest cierpiącą i musi leżeć w łóżku, prosiła go ażeby przywiózł jej lub przysłał Bertę, której towarzystwo byłoby dla niej wielką rozrywką w chorobie.
Niepodobna było odmówić tej prośbie.
Hrabia czemprędzej zawiózł córkę do Saint-Juan, gdzie zastał doktora Fangela przy łóżku młodej wdowy.
Stary lekarz na pytania niespokojnego jenerała, odpowiedział, że stan baronowej nie budzi żadnych obaw, ale nie mniej choroba jest poważną i uważa za konieczne, ażeby pani de Vergy nie wychodziła z zamku aż do czasu zupełnego wyzdrowienia.
Dodał, że szczerze rad z takiej pomocy jak panna de Franoy, przekonany będąc, że obecność jej lepiej oddziała na zdrowie chorej, niż wszelkie przepisy nauki lekarskiej.
Na skutek tej rozmowy, hrabia powrócił do Cusance, bardzo smutny i bardzo strwożony samotnością na jaką się widział skazanym przez czas nieokreślony.
Natychmiast po jego odjeździe, role się zmieniły.
Mniemana chora odzyskała zdrowie jakby cudem, a Berta otoczona została jaknajtroskliwszą i najserdeczniejszą opieką.
Dodajmy, że od tej chwili młode dziewczę i młoda wdowa nie rozstawały się wcale, ani na minutę nie opuszczała pokoju, do którego nie wpuszczano nikogo ze służby.
Trzeba było przewidywać prawdopodobne odwiedziny jenerała i nie dać się raptownie zaskoczyć, trzeba było nadto wpoić zupełne przekonanie w domowników, że chorą jest rzeczywiście tylko pani de Vergy.
Wszystko się tak odbyło, jak się spodziewano.
P. de Franoy, przyjechawszy kilkakrotnie znienacka, zastał baronową leżącą, a Berta przy niej pełniła obowiązki anioła stróża.
Najmniejsze podejrzenie nie mogło się zrodzić i nie zrodziło się w jego umyśle.
Chwila rozwiązania zbliżała się i wtedy zwłaszcza zrozumiała pani de Vergy, jak prawdziwie opatrznościowem było litościwe wspólnictwo poczciwego doktora.
W samej rzeczy, bez niego, bez jego pomocy, bez jego przywiązania, czyż obie kobiety nie byłyby zmuszone pierwszemu nieznanemu człowiekowi powierzyć fatalną tajemnicę, od której zależało życie starca i honor dziewczęcia?
Straszna chwila nadeszła. Zaczęły się bóle. Było to wieczorem.
P. de Franoy przyjechawszy za dnia, zaniepokoił się, zastawszy Bertę bardzo bladą, ale tłomaczyło się to znużeniem i bezsennemi nocami spędzonemi przy chorej. Miał znów przyjechać za dwa dni. Za dwa dni! szczęście jeszcze w niezmierzonem nieszczęściu.
Co za dramat przerażający, złowrogi, odegrał się tej nocy w owym zamkniętym pokoju, podczas gdy w domu gdzieindziej wszyscy spali i nikogo nie trzeba było budzić.
Berta wiła się z bólu, gryząc kołdrę, dla stłumienia krzyków.
Baronowa blada, podobna była do posągu Przerażenia.
Tylko doktór Fangel zachował zimną krew i przytomność umysłu, głosem cichym ale wyraźnym dawał zlecenia Blance.
Nareszcie skończyła się ta straszna scena.
Berta wycieńczona, złamana, prawie nieżywa, przestała cierpieć.
Ozwało się ciche kwilenie, natychmiast stłumione przezorną lecz delikatną ręką.
Dziecko przyszło na świat. Urodził się syn.
Płacz niemowlęcia, ledwie dosłyszalny, ocucił młodą matkę.
— O! — szepnęła — dajcie mi... To moje dziecko... To moja dusza... Dla niego cierpiałam... dla niego cierpieć będę... Ale je kocham... Kto wie czy je potem zobaczę jeszcze kiedy... Podaj mi je, doktorze... Pozwól, niech je ucałuję...


∗             ∗

W godzinę później, przynajmniej na trzy godziny przed świtem, doktór opuścił mieszkanie baronowej, wyszedł na dół bocznemi schodami, a potem przez ogród i małą furtką zapuścił się w małą uliczkę.
Pod ciężkim płaszczem niósł na ręku niemowlę, ciepło zatulone.
Noc była ciemna, bezksiężycowa. Ledwie widać było drogę. Doktór szedł jednak krokiem pewnym i prędkim, pomimo podeszłego wieku i zmierzał przez uśpioną wioskę ku małej kolonijce, odległej o kilka wiorst od Saint-Juan i położonej wśród ślicznych wzgórz leśnych, nieopodal od opactwa, założonego przez trapistów.
Im bardziej zbliżał się doktór do tego folwarczku, tem wyraźniejsze stawało się dlań szczekanie psa podwórzowego.
— Dzielnego stróża ma ojciec Wawrzyniec — pomyślał sobie — nikt mu owiec nie ukradnie.
Wszedł już między domostwa. W oknach dworku było zupełnie ciemno. Pies zamknięty w oborze, już nie szczekał ale wył, poczuwszy obcego.
Doktór podniósł z ziemi kamień i uderzył nim we drzwi dworku pięć lub sześć razy tak mocno, że musieli go chyba usłyszeć domownicy.
Upłynęło kilka minut, potem dało się słyszeć ciężkie stąpanie człowieka, snać w grubych sabotach i głos zachrypnięty odezwał się:
— Kto tam?
— To ja, ojcze Wawrzyńcze...
— Co za ja?
— Doktór Fangel...
Odezwał się wesoły okrzyk, z temi potem słowy:
— Zaraz panie doktorze, zaraz mój drogi zbawco, zaraz, tylko zapalę latarkę...
Potarł zapałkę, zgrzytnęły zasuwy, drzwi się otworzyły i doktór wszedł do obszernej izby, służącej za kuchnię i za jadalnię.
Ojciec Wawrzyniec, który stał przed nim nawpół tylko ubrany, był to mały staruszek łysy, pomarszczony jak pieczony kartofel, a na twarzy jego malowało się w tej chwili radosne ożywienie. Szerokie bezzębne usta śmiały się od ucha do ucha.
Dwadzieścia lat przedtem, ojciec Wawrzyniec osądzony już na śmierć przez doktorów z Baume-les-Daumes, miał już umrzeć jak mówiono, za lada godzinę.
Tymczasem doktór Fangel, który przypadkiem znalazł się wtedy na folwarku, usłyszał o chorym, przybiegł doń sam i uratował.
Odtąd ojciec Wawrzyniec zaprzysiągł swemu wybawcy wdzięczność na wieki i pragnął wielce, ażeby mu niebo zesłało kiedy sposobność, dla dowiedzenia tej wdzięczności inaczej niż słowami.
Zaledwie doktór przestąpił próg, a stary wieśniak począł go serdecznie ściskać.
— Ej! ostrożnie, ojcze Wawrzyńcze! — rzekł, wymykając mu się, doktór Fangel — jeszcze mi udusisz dziecko...
— A prawda... prawda... biedne maleństwo... masz je pan pod płaszczem...
— Tak. Przecie cię uprzedziłem, ojcze Wawrzyńcze przed tygodniem, że ci przyniosę dziecko lada noc...
— Tak, tak, mój drogi zbawco... a niechże się dobrze chowa... U nas na niczem zbywać mu nie będzie, jak książęcemu synowi.
— A obudź że kochaną naszą mamkę... biedna istotka i tak już czeka długo...
— Biegnę... biegnę, panie doktorze!.. Zaraz przyjdzie Franciszka... Aniołek zje sobie śniadanko...
Ojciec Wawrzyniec znikł z latarką i p. Fangel wciąż z ciężarem na ręku pozostał w najzupełniejszej ciemności.
Zresztą niedługo mu przyszło czekać. Prawie natychmiast nadeszła Franciszka w kaftaniku i spódnicy, z włosami potarganemi pod czepkiem i zaspana.
Była to świeża i zdrowa wieśniaczka, której twarz dość regularna, tylko o grubych rysach, znamionowała łagodność. Wnuczka poczciwego kolonisty, zamężna od roku, miała właśnie syna od trzech miesięcy,
Doktór Fangel na kilka dni przedtem, dobrze powiadomiony, przybył do ojca Wawrzyńca, ażeby zapytać, czy Franciszka zgodzi się przyjąć dziecko, mające się wkrótce urodzić, a którego matka zbyt wątłą jest, ażeby je mogła sama karmić,
Kolonista, tak przywiązany dla doktora, dał naturalnie odpowiedź przyzwalającą. Nareszcie miał tak upragnioną sposobność przysłużyć się doktorowi.
P. Fangel spróbował postawić warunki pieniężne, ale wieśniak nie chciał ani słuchać.
— Panu nic nie możemy odmówić — rzekł — woli pańskiej jakiejbądź, zawsze się stanie zadosyć... Jeżeli koniecznie chcesz nam pan co dać, nie odmówimy ci przez szacunek, ażeby nie obrazić, ale wolelibyśmy nic nie dostać...
Doktór Fangel podał Franciszce wątłe dziecko Berty, mówiąc:
— Masz, moja droga córko, biedną istotkę, dla której będziesz drugą matką... Ta, która je urodziła, umarła, wydając na świat... To sierotka bez rodziny, opuszczona przez wszystkich prócz mnie... Polecam ci ją i twemu poczciwemu sercu...
— O! — zawołała młoda kobieta, biorąc na ręce małą istotkę i okrywając ją pocałunkami — jakie ładne dzieciątko... będę je bardzo kochała... tak jak swoje własne, panie doktorze... Będą sobie braćmi...
I poczęła je karmić,
— Jakże mu na imię? — spytał ojciec Wawrzyniec.
— Armand — odpowiedział doktór — bo będę jego ojcem chrzestnym. Chrzest odbędzie się pojutrze w kaplicy czcigodnych ojców na opactwie. Ja się sam zajmę aktem cywilnym...


∗             ∗

W trzy tygodnie po tej nocy, kiedy syn Sebastyana Gérarda przyszedł na świat, doktór oznajmił hrabiemu de Franoy, że baronowa już zdrowa zupełnie i Berta może powrócić do zamku Cusance.
Jenerał niewymownie ucieszony, że się nareszcie skończy jego samotność, co prędzej zabrał swą córkę, zawsze piękną, zawsze uroczą, pomimo niezmiernej bladości i wyrazu melancholijnego na twarzy. Obok pani de Vergy, to ona wydawała się po chorobie.
Starzec, na pewien czas zmuszony zaniechać swych projektów, na skutek tak smutnych wypadków, nie wyrzekł się jednak pragnienia zapewnić Bercie przez zamęźcie opiekę, której mogło jej z jego śmiercią zabraknąć.
Oczywiście niepodobna już było myśleć o margrabi de Flammaroche, ale nastręczały się inne liczne i świetne partye. Wybór był łatwy.
Pewnego dnia jenerał rzekł do Berty.
— Jakże ci się, moje drogie dziecko, podoba młody baron de Gévigney... Rodzina to bardzo stara, majątek ogromny, a sam baron, jak powiadają, bardzo zacny człowiek.
— Mój ojcze — przerwała panna de Franoy głosem stanowczym, snać z głębokiem postanowieniem — jeżeli chcesz być dla mnie dobrym, nie mów mi ani o nim, ani o kim innym... Byłoby to napróżno... Ja nigdy za mąż nie wyjdę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.