<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.

Doktór Dębowski, stary kawaler, towarzysz Linowskiego z powstania, był to człowiek średniego wzrostu, krępy, łysawy; miał szpakowatą blond brodę i nieduże wesołe oczy poza okularami w złotej oprawie. Był on wybornym lekarzem, miłośnikiem muzyki i doskonałym obywatelem. Nie istniało stowarzyszenie, ani czyn społeczny, do którego nie należałby, nie wnosił składek albo nie oddawał swojej rozumnej i wytrwałej pracy. Za jego wiedzę, bezinteresowność, współczucie dla każdej biedy materjalnej czy moralnej kochali i czcili go ludzie, należący do wszelkich wyznań, partyj, nawet narodowości. Równie szanowali go biskupi, pastorowie i rabini, jak gubernatorzy i naczelnicy partyj rewolucyjnych. A gdy dziwiono się, jakim cudem zajął tak niezależne stanowisko wobec stronnictw nienawidzących się, odpowiadał:
— Bo widzisz kochany pan dobrodziej, mnie zawsze mniej obchodziły Marksy, Plewy i Pobiedonoscewy, aniżeli — płuca, serca i żołądki.
W swojem mieszkaniu największy pokój przeznaczył na sypialnię, gdzie, oprócz łóżka, stał fortepian. Salonik obrócił na poczekalnię dla pacjentów, których badał w gabinecie. Ów gabinet był szczytem dziwactwa. Oprócz szaf z książkami i narzędziami, tudzież niezbędnego szezlonga, stał tam jeszcze, na wielkiej czarnej skrzyni, piękny kościotrup, któremu doktór co kilka dni inaczej układał ręce, zmuszając tym sposobem pacjentów do zwracania na niego uwagi.
Kościotrup najwięcej niepokoił Żydów, którzy często zapytywali:
— Poco pan doktór trzyma w domu takiego paskudnika?...
— Widzisz, bracie starozakonny, poto, ażeby chory wiedział: co go spotka, jeżeli nie zwróci się o poradę do lekarza i nie wypełni jego przepisów...
Wyjaśnienie to, powtarzane dziesiątki i setki razy, ogromną przyjemność robiło Dębowskiemu. Gdy dodamy, że po trzydziestoletniej praktyce doktór, żyjąc bardzo skromnie, odłożył na najczarniejszą godzinę zaledwie dwa tysiące rubli, a w jakiemś towarzystwie ubezpieczył sobie koszta pogrzebu, będziemy mieli zupełny wizerunek człowieka.
Linowskiemu, na trzykrotne uderzenie w dzwonek (taka była raz na zawsze umowa), otworzył sam doktór.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł Linowski.
— Na wieki wieków atrament! — odparł lekarz. A potem, wyprostowawszy się, zawołał:
— Pierwsza kompanja formuj dwójki i marsz! Raz... dwa... raz... dwa... Stój!... Pół obrotu na prawo! Równaj front!... przygotuj broń!... Hę... jeszczebym potrafił?... Komenderować — tak; syna — niebardzo... Jak się masz, stary kolego... daj pyska!... Jeszcze cię wilcy nie zjedli i zapewne nie zjedzą... Musisz być niestrawny, jak fiszbin...
— Moja kłania się koledze doktorowi i przesyła trochę wędlinek — rzekł podleśny, zdejmując kobiałkę.
— To ci psia kosteczka!... — dawaj, stary, czem prędzej... Jestem od paru dni jakiś niedomagający, a wasze wędliny zawsze mi dobrze robią... Bodaj to mieć pod ręką jałowiec do wędzenia, no — i parę innych rzeczy, nie licząc umiejętności... Jak się tam miewacie na Leśniczówce?... Żona zdrowa?... Chłopak także zdrów; natrzyj mu tylko uszu, ażeby niebardzo właził w politykę...
— I ten bestja już politykuje?... Ha, my to samo robiliśmy zamłodu! — westchnął Linowski.
— Ale młodym nie zaszkodzi wymyślać, ażeby psubraty wyobrażali sobie, że mamy więcej rozumu od nich... No, rozbierz się stary... do koszuli... Zobaczymy, czyś już zdatny na pekeflejsz...
Linowski rozebrał się, położył na szezlongu. Doktór zbadał go i rzekł:
— Płuca, jak nowy miech... serce, jak pompa od Tretzera... żołądek, jak młyn walcowy... Będziesz stary żył sto dwadzieścia lat, a jeżeli w setnym piątym roku nie zdobędziesz się na bliźnięta, to już Pan Bóg nie zna się na medycynie!... Jadłeś kolega obiad?... pewnie u Janowicza... A napijesz się kawy z konjakiem?... Przejdźmy do mego pokoju...
Przeszli do sypialni, dokąd niebawem stara, czysto odziana służąca przyniosła butelkę, parę kieliszków i maszynkę z kawą.
— A jakże tam z nami?... — spytał ciekawie Linowski.
— Podle!... — I doktór machnął ręką.
— Cóż znowu!... — oburzył się podleśny. — Mamy konstytucję... w narodzie zbudził się duch... z Moskalami dobre porozumienie...
— A jakże... Takie porozumienie, że oni trzymają w garści bat, a my rozpięte porteczki... A co się tyczy rozbudzenia ducha, nasłuchałbyś się pięknych rzeczy...
— No... no... na miłosierdzie boskie, nie straszże kolega, albo wyraźnie powiedz, co jest?... — zawołał Linowski.
— To jest, że gałganiejemy... Pij, kolego! — mówił Dębowski, nalewając dwa kieliszki konjakiem.
— E... e... e... wstydź się pan doktór.
— Więc sam osądź... — prawił Dębowski. — W 1794 roku, w 1812 i 1831 o wolność walczyła armja, i to z wrogiem zewnętrznym. Ale o żadnych sztyletnikach i brauningistach, o żadnych wywłaszczeniach nie słyszano... W 1863 już nie było armji, tylko partyzantka, i zaczęli pokazywać się sztyletnicy, których, pamiętasz?... nie przyjmowaliśmy do oddziałów... A dziś co?... Armji niema, nawet partyzantów... Zato mamy sztyletników, brauningistów, napaści na kasy i domy, mordowanie się rozmaitych partyj... Czy to nie skandal?... Czy nie prawda, że gałganiejemy?... Ci bojownicy, co to zabijają rozmaite figury rządowe na ulicach, a złapani, giną, jak bohaterowie, ci bojownicy, mówię ci, to ludzie bardzo odważni. Ale czy myślisz, że byłby z takiego zucha dobry żołnierz?... Przecież miałem paru w kuracji... I na co chory?... na neurastenję, neurastenję w najwyższym stopniu!... I to ma być materjał na żołnierza, który nie dośpi, nie doje, ciągle w marszu, a gdy przyjdzie bitwa, musi niekiedy parę godzin stać w takiem piekle, że słabe nerwy nie wytrzymają, pękną?...
— O dla Boga!... dla Boga!... — jęknął Linowski, chwytając się za głowę. — Przecież nie wszyscy tacy!... A mój chłopak?...
— To też twój chłopak nie zarżnąłby człowieka...
— No, więc miejmy nadzieję w Bogu i następnem pokoleniu... — rzekł podleśny.
— A tymczasem zdychajmy z głodu!... — odparł doktór. — Ja bo tam jeszcze będę mógł zaczepić się przy jakiej starej akuszerce do dawania lewatyw; ale co kolega zrobisz, jak Żelazne Huty djabełki wezmą?... niebardzo wiem...
— Jakto Żelazne Huty?... — spytał ze zdumieniem podleśny. — Ehe... he!... kolega, widzę, wciąż kpi ze starego oficjalisty.
Doktór aż podskoczył na krześle.
— O, przepraszam cię, panie Józefie, ale z przytykiem do swojej służby wobec mnie nie wyjeżdżaj... Z Żelaznemi Hutami naprawdę może być źle...
— Jakim sposobem?... Przecież gospodarują porządnie.
— Najlepsza gospodarka nie poradzi w takim chaosie, jaki zapanował u nas... — odparł doktór. — Weź chociażby najświeższy skandal...
— Jaki?... nic nie wiem...
— Dostałeś pensję za listopad?...
— Jeszcze nie...
— A gajowi, a nadewszystko robotnicy w fabrykach, dostali wynagrodzenie za kilka ostatnich tygodni?... — pytał doktór.
— Dostaną przed świętami za cały czas...
— Fiu!... jesteś tego pewny?...
Linowski rozłożył ręce i patrzył bezradnie na doktora. Ażeby zarząd Żelaznych Hut mógł nie zapłacić swoim pracownikom na święta, to nigdy nie przyszłoby do głowy Linowskiemu. Przecież kilkuset ludzi z rodzinami żyją na kredyt w oczekiwaniu zapłaty...
— Pieniądze chyba mają?... — szepnął podleśny.
— Otóż w tem jest komedja i tragedja — rzekł doktór. — Pieniądze, około pięćdziesięciu tysięcy rubli, są już tu, w mieście... nawet niebardzo daleko. Jest także dyrektor zakładów, jest kasjer główny i bodaj czy nie kancelista... Ale mimo to pieniędzy może nie być na święta w Hutach, bo niema sposobu przewieźć ich... Pij-no, staruszku!...
— Co, pan doktór żartuje z temi pieniędzmi?... — oburzył się Linowski.
— Tak mi się chce żartować, jak psu wymiotować — odparł Dębowski. — Ale tylko posłuchaj... Na pewno wiemy, że zorganizowała się banda, gotowa napaść tych, co będą wieźli pieniądze do Hut... Prosta rzecz, że ani dyrektor, ani kasjer, ani marny kancelista nie mają ochoty iść pod nóż, niby kurczęta...
— Cóżto, socjaliści?...
— Boże, uchowaj!... tymczasem chcą napadać i grabić zwyczajni złodzieje. To też biedaki czuwają nad filją banku, jak matka nad pierworodnem dzieckiem... po trzy razy na dzień dowiadują się o skrzynkę, dobrze okutą, zielonego koloru, która stoi w skarbcu — zamknięta, obwiązana i opieczętowana... I byle ją wywiózł kto z miasta, napadną w pierwszym lesie, a może w gołem polu!...
— Więc dyrektor nie prosił o eskortę?
— Owszem, prosił. Ale kiedy powiedzieli mu, że mogą dać najwyżej dziesięciu kozaków, kiedy zaczęli obrachowywać, co będzie kosztowała eskorta? co każdy kozak zabity, a co raniony?... dyrektor wyrzekł się opieki. I miał rację, ponieważ teraz socjaliści namyślili się i zapowiadają, że, jeżeli dyrekcja odwoła się do pomocy kozaków, to oni, socjaliści, napadną na konwój i zabiorą pięćdziesiąt tysięcy rubli, które im są bardzo potrzebne.
— A to heca!... — dziwił się Linowski. — Więc może fabryka przyszle ze dwudziestu, trzydziestu swoich robotników... To dzielne chłopy!... Socjaliści chyba ich nie zaczepią, a bandytom dadzą radę.
— Była mowa i o tem — rzekł doktór — i nawet policja zgadza się na tę kombinację, tylko... nie pozwala robotnikom mieć przy sobie żadnej broni...
— No, w takich warunkach pieniądze nie zdążą na święta!...
— Ech!... Zdążyłyby, tylko u nas niema ludzi. Są godni zaufania, ale podszyci tchórzem, i są odważni, ale tym niebardzo można ufać... Nasze zdrowie!...
— Nie rozumiem?... — rzekł podleśny, trącając kieliszek Dębowskiego.
— Zrozumiesz, jeżeli pewnego dnia ja... ja sam przywiozę wam pieniądze...
— Doktór?...
— Ma się wiedzieć, że ja...
— A zbójcy?...
— Oni tak są zapatrzeni w bank, skarbiec, w zieloną skrzynię... tak oczekują jakiejś wielkiej eskorty i hałasu przy przewożeniu kilkudziesięciu tysięcy rubli, że jeżeli kto grzeczniutko, cichutko, weźmie na saneczki niewielki koszyczek z zupełnie prywatnego domu (nie z banku, broń Boże) i spokojnie wyjedzie truchcikiem z miasta, to go nawet nie zaczepią. Ja zrobiłbym to dziś, jutro... ale mam w mieście paru ciężko chorych pacjentów, a nie mam interesu do Hut... To też, gdy wrócisz do domu, przyszlij do mnie telegram, ażebym przyjechał natychmiast, a przyjadę i przywiozę całą gotowiznę... Największą siłą bandytów jest ludzkie tchórzostwo...
— Doktór odwiózłby pieniądze?... — pytał zdumiony podleśny.
— No, ja... Cóż dziwnego?... Gdy chodzi o losy kilkuset ludzi i przyszłość instytucji krajowej, człowiek może narazić swoją... imaginację na rozmaite niebezpieczne przypuszczenia...
— Ale gdyby doktora napadli?...
— I to ty mówisz, który w 63-cim roku wiozłeś cztery wozy broni od granicy ku Siedlcom?... Ty wiesz najlepiej, że największe niebezpieczeństwo siedzi bestja nie nazewnętrz nas, ale w nas...
— Ale gdyby?...
— Gdyby złapali mnie bandyci i zabili?... — pochwycił doktór. — A kto ci zaręczy, że dziś, jutro nie zarażę się tyfusem, z którego już się nie wydobędę?... I w dodatku, nikt na tem nie zyska!...
Linowski popił kawy, potem konjaku, oparł rękę na stole, głowę na ręku. Myślał, znowu popił konjaku.
— Więc żadna partja polityczna nie dybie na te pieniądze?... — zapytał doktora.
— Będą dybać, jeżeli dyrektor odda się pod opiekę policji...
— Bo to ci, psiakrew, partyjni nietylko zabijają człowieka, ale jeszcze po śmierci nazywają go szpiegiem... — mówił zwolna podleśny.
Znowu zamyślił się, dokończył kieliszka i zapytał:
— A coby doktór powiedział, gdybym... gdybym ja...
Doktór podniósł filiżankę do ust, popatrzył na Linowskiego zpodełba i odparł, kręcąc głową:
— Masz żonę... dzieci... Zresztą... nie jesteś usposobiony...
— Dlaczego?...
— Widzisz, sama sprawa jest drobna. Założyłbym się, że gdybyś przewoził pieniądze, nikt cię nie zaczepi... nawet nikt nie będzie podejrzewał... Jest to więc zabawka. Ale do tej zabawki trzeba mieć spokojne nerwy i trochę humoru... Gdybyś jechał, myśląc o tem, że ktoś drogę ci zastąpi, płoszyłby cię każdy przechodzień, każdy krzak, irytowałbyś się... No, a to w naszym wieku niezdrowo... To tak, jakbyś ożenił się z dwudziestoletnią dziewczyną i udawał przy niej młodego... Gotowa apopleksyjka...
Linowski zerwał się z krzesła.
— Co też znowu doktór wygaduje?... Ja miałbym dostać apopleksji ze strachu? Alboż codzień złodzieje leśni nie grożą mi napadem?... Czy nie strzelali do mnie? Czy nie wożę ze sobą rewolweru, bo muszę wciąż być gotów do obrony? Więc nie o skórę mi idzie... Sześćdziesięcioletnią skórę można oddać do garbarni... Ale chodzi mi o uczciwe nazwisko i o mego chłopca...
— Bój się Boga, któż ośmieli się zaczepić twoje nazwisko?... — wtrącił doktór.
— Wiem. Gdyby socjaliści chcieli zagrabić pieniądze, bałbym się... Bo to walczyć z partją polityczną jakoś... nie wypada. Ale ze złodziejami dam sobie radę!... Koń jak ptaszek... ręka pewna... rewolwer nie zawiedzie... A reszta — w mocy boskiej... Tylko chłopak...
— Cóż chłopak?... — zapytał doktór.
— Póki ja żyję, mógłbym go wysłać dla edukacji zagranicę...
— Phi!... A gdybyś zginął przy takiej okazji, zarząd Żelaznych Hut dwa razy wysłałby go zagranicę.
— Pewny tego doktór?... — zapytał podleśny, biorąc Dębowskiego za rękę.
— Przysięgam!... A gdyby oni go nie wysłali, ja, plunąwszy im w oczy, oddałbym parę moich rubli...
— Twoich pieniędzy nie chcę i... zawiozę do Hut pięćdziesiąt tysięcy!... rzekł Linowski głosem stanowczym.
— A nie będziesz żałował?... Nie będziesz mnie klął?...
— Tfu!... — splunął podleśny.
— Więc zgoda! A ja daję ci słowo, że według mego najgłębszego przekonania nic ci nie grozi.
— Tem lepiej. Gdzież pieniądze?...
— Zostaw kobiałkę — mówił doktór zniżonym głosem — przyjedź, jak się zmierzchnie, a dostaniesz...
— Więc pieniądze u ciebie?... — szepnął Linowski.
— W skrzyni pod kościotrupem... Hi!... hi!... hi!... Tom ich użył, co? A oni, durnie, oblegają bank i hotel Warszawski, gdzie mieszka dyrektor z kasjerem!
To powiedziawszy, doktór uścisnął i ucałował Linowskiego.
— Zrobiłeś mi prawdziwą satysfakcję... — mówił. — Bo dzisiaj u nas wszyscy tchórzą... Boją się rządu, socjalistów, bandytów... To też dzięki ogólnemu tchórzostwu życie społeczne zatrzymuje się, obumiera... Chwat z ciebie stary!... Pierwsza kompanja broń do ataku!... — frontem ma-arsz!... marsz!... Myślałem, że już nas wszy zjedzą za piecem... Ale kiedy stary Linowski nie stracił serca, nie damy się!...
Uściskali się, doktór był zachwycony, Linowski zadumany.
— Co będzie — spytał — jeżeli... mnie zabiją, a pieniądze przepadną?... Czy moją panienkę i chłopca wypędzą z Leśniczówki?...
— Ani myśl o tem!... Siedzieliby do końca życia. Przecie wiesz, że ile razy urzędnik czy robotnik w Żelaznych Hutach uległ nieszczęściu z winy zarządu, zawsze go wynagradzano.
— Ale co... ale coby się stało, gdyby mnie nie zabili, a pomimo to... pieniądze zabrali?... — pytał natarczywie Linowski.
— Nicby nie było — odparł doktór, wzruszając ramionami. — Nad tą przeklętą sumą wisi nieszczęście... Jeżeli ty zechcesz ją przewieźć, jest wszelkie prawdopodobieństwo, że ocaleje... Ale gdyby mimo to nie ocalała, zarząd przynajmniej będzie pewien twojej dobrej wiary... Tobie zaufają, nawet w razie wypadku; co do innych, może mieliby wątpliwości.
A ponieważ Linowski był wciąż zamyślony, więc doktór odezwał się:
— Słuchaj, kolego, nasza rozmowa to nie ślub, ani przysięga... Jeżeli masz najmniejszy powód do wahania się, daj spokój... Sprawa jakoś się załatwi domowemi środkami... olejkiem i rumiankiem...
— Wcale się nie waham — odparł Linowski — bo nawet przyszło mi na myśl, że jeżeli kto, to tylko ja powinienem oddać zarządowi taką usługę. Oni mię przygarnęli, kiedy wróciłem z Syberji i nie miałem o co rąk zaczepić... Oni karmią mię od lat trzydziestu... Przy ich pomocy wychowałem córkę, a teraz chłopca... Więc chyba świnią byłbym, gdybym cofnął się od tej sprawy. Przecie sam kolega powiedziałeś, że chodzi tu o chleb kilkuset robotników i o losy instytucji...
Pochwycił rękę Dębowskiego i uderzając go w dłoń, jak przy dobijaniu targu, rzekł wesoło:
— Jadę i odwożę, choćby najjaśniejsze pioruny biły!
— I dlatego bez wypadku dowieziesz... — odparł doktór, całując go.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.