<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Linowski, opuściwszy doktora, szedł zwolna w kierunku stancji pani Wątorskiej. Dawno, bardzo dawno nie był tak przyjemnie podniecony, jak dzisiaj. Czuł, że pierś niby rozrosła mu się, stąpał lekko, jak na sprężynach, w uszach słyszał muzykę, a mimowolnie zaciśnięte pięści robiły wrażenie kamiennych albo żelaznych.
„Niech Bóg broni tego, kto chciałby mi zastąpić drogę!... — pomyślał. — No, wreszcie dowiedział się człowiek, czego jest wart... Kasjer bierze tysiąc pięćset rubli, ja pięćset... Dyrektor cztery tysiące rubli, a ja, nędzny robaczek, tylko pięćset... Ale, gdy trzeba ratować Żelazne Huty od bankructwa, a kilkuset... e!... co kilkuset?... parę tysięcy ludzi od nędzy, wówczas dyrektor chowa się w kąt, kasjera wcale nie widać, a ty, panie Linowski, ratuj... Ratuj, bo dla ciebie niebezpieczeństwo to zabawka, umrzeć fraszka... Bo ty, panie Linowski, nie takie widywałeś awantury. Kule, kartacze, głupstwo!... gorszy był niedźwiedź na Syberji, albo bradjagi. Kto takie jadał pasztety, panie Linowski, ten kpi z tutejszych bandytów.
„No, i od tej pory człowiek będzie miał inne zachowanie w dyrekcji, i przyszłość chłopaka wygląda jakoś wyraźniej... Jest pan nadleśny, ma dwu pomocników i sekretarza... jest dziesięciu podleśnych, ale z tej całej gromady tylko stary Linowski posiada tyle zaufania, że bez kwitu oddają mu pięćdziesiąt tysięcy rubli.
„Poczciwy doktorzysko zawsze pamięta o koledze, który parę razy wydobył go z tarapatów... Eh!... gdyby człowiek mógł mieć ze dwadzieścia lat mniej!...“
Idąc i marząc tak, Linowski uśmiechał się pod wąsem. Mroźne powietrze upajało go, niby konjak. Dawno nie czuł się tak szczęśliwym, tak dumnym z siebie.
Kiedy podleśny wszedł do mieszkania pani Wątorskiej, zobaczył jedne na drugich poustawiane łóżka, poprzesuwane stoły i kufry, a nadewszystko kłęby kurzu, wśród których uwijała się gospodyni z miotłą w rękach. Poznawszy go, zaczęła mówić zwykłym jej tonem prośby i usprawiedliwiania się:
— Pan Władysław już pojechał ze Świrskim i jeszcze jednym kolegą... Zostawił dla pana dobrodzieja zawiniąteczko i karteczkę...
Linowski szybko odebrał jedno i drugie, powinszował gospodyni świąt i czem prędzej wydostał się z tumanów kurzu do bramy.
Tu rozwinął kartkę i przeczytał:

Najukochańszy Tatusiu!... najukochańsi Rodzice!... Tysiąc razy przepraszam, żem wyjechał bez pożegnania, ale konie czekać nie mogły... Jadę ze Świrskim, będziemy się bawić doskonale, a za parę dni przyjedziemy do Tatusia. Do widzenia, całuję rączki. Daj Boże, do najprędszego widzenia, Tatusiu, kochający, bardzo kochający Władek.“

Linowski dwa razy przeczytał kartkę; ton jej wydał mu się dziwny, a charakter jakby zmieniony...
„To z pośpiechu — mówił do siebie. — Ale też żeby nie zobaczyć się z ojcem, który po niego przyjechał sam, jak furman!... No, nie mógł przecie zatrzymywać Świrskiego... Gdy uda mi się przewieźć te pieniądze, Władek już nie będzie potrzebował żadnych panów Świrskich...“
W tej chwili minął go jakiś chłopak w czapce ucznia szkoły handlowej, wysoki, rudy i niezgrabny, a Linowskiemu zdało się, że chłopak przypatruje mu się z uwagą. Podleśny odwrócił głowę, uczeń zrobił to samo; przez mgnienie oka zatrzymali się obaj, ale wnet poszedł każdy w swoją stronę.
„Szkoda!... myślał Linowski — żem go nie zaczepił... Może to kolega Władka?... może i on jedzie do Świrskiego?...“
Jeszcze raz spojrzał na kartkę syna, i wydała mu się jakby pisana drżącą ręką.
„Nic dziwnego — rzekł do siebie. — Gospodyni robiła porządki, i niebardzo było na czem pisać...“
Przekładając z ręki do ręki zawiniątko, mimowoli uchylił derkę i zobaczył kawałek uczniowskiego mundurka. Podleśnemu zrobiło się chłodno, gdy pomyślał, że ten mundurek może być już Władkowi niepotrzebny, jeżeli odsyła go do domu.
„Głupstwo!... odsyła mundur, bo chce chodzić w nim przez święta. Mundur, nawet stary, dobrze wygląda; można być w nim i u nadleśnych, i u proboszcza... Nawet u dyrektora... bo chyba w tym roku zaprosi nas, a może i sam przyjedzie do Leśniczówki. Niech Bóg da zdrowie Dębowskiemu, że wciągnął mnie do tej sprawy z pieniędzmi...“
Niedaleko hotelu zdało się Linowskiemu, że jakiś, niby rzemieślnik, spojrzał na niego ciekawie. Gdy zaś wszedł do stajni, spostrzegł, że ze stajennym, Mateuszem, rozmawia młody człowiek, przyzwoicie ubrany. Stali obaj przy wielkiej skrzyni z obrokiem, którą Mateusz prędko zamknął, a młody człowiek cofnął się w głąb stajni, i nie można było przypatrzeć się jego rysom.
Linowski znowu poczuł zimno w piersiach. Przypomniał sobie, co Mateusz mówił o socjalistach: „Socjałem jest dziś każdy: szewc, student, brat komisarza...“
— Cóż mój koń?... — zapytał stajennego.
— O, całkiem dobrze!... Podjadł se, popił, a jak przyjdzie potrzeba, będzie leciał niegorzej od zająca...
„Dlaczego on mówi: jak przyjdzie potrzeba?... — myślał Linowski. — Może oni już wiedzą, że ja mam przewozić pieniądze, a ten frant w stajni i tamten uczeń na ulicy czuwają nade mną?...“
— W imię Ojca i Syna... — rzekł głośno i otrząsnął się. — Zaczynam tchórzyć, czy kiego djabła?
Poszedł do szwajcara i zapytał: czy nie możnaby przespać się gdzie, ale tanio. Szwajcar za złotówkę dał mu mały i zimny numerek na dole, a podleśny rzucił się na brudną kanapę.
— Trzecia!... — rzekł, patrząc na zegarek. — Za godzinę zrobi się ciemno, i trzeba będzie pójść do doktora...
Znowu przebiegł go chłód.
— Cóż u licha! przecież nie zaziębiłem się?... Oj, stary... stary... już nie zrywaj się ty do łaskotliwych interesów!... Zostaw to młodszym, nie takim jak ty safandułom...
Zawadzał mu surdut, podbity lisami, więc go zdjął; pokazało się jednak, że również zawadza mu kurtka i kamizelka, a nadewszystko — długie buty. A jak przed godziną radował go szeroki, pełny oddech, tak w tej chwili czuł ciężar na piersiach i trudność w oddychaniu.
Leżał na kanapce, przewracał się, poprawiał zawiniątko syna pod głową. Czuł, że sen przywróciłby mu siły i zakłóconą równowagę moralną, a jednocześnie zdawało mu się, że nigdy nie zaśnie. Pomimo to zasnął i miał bardzo przykre marzenia.
Zdawało mu się, że kogoś z jego bliskich, bardzo bliskich, kogoś bardzo drogiego, skazał na śmierć niewiadomo kto i niewiadomo za co. Widział nawet dziwaczną maszynę egzekucyjną, podobną niby do huśtawki, niby do kafara, a nawet zdaleka widział skazanego. Ale był tak zatrwożony, że nie śmiał przypatrzeć się jego twarzy.
Potem czuł wielką, niepokonaną chęć uratowania skazanego, bodaj — zastąpienia go; na co znowu — niewiadomo kto — zgodził się.
Oprawcy czy sędziowie byli to ludzie grzeczni; nie wiązali go, nie popychali do maszyny egzekucyjnej, tylko nie pozwalali mu wyjść poza pewien okrąg. A że Linowski ciągle kręcił się, ciągle chodził, więc nieznacznie i mimo woli sam zbliżał się do okropnej maszyny. Wtedy obudził się w nim strach, opanowywał go coraz silniej, wreszcie doszedł do takiej potęgi, że podleśny wyrzekł się chęci ratowania nieznajomego skazańca...
— Trudno... trudno... trudno!... — szeptał — niech każdy umiera za siebie...
Ale gdy sędziowie czy oprawcy pochwycili nieznajomą osobę, Linowskiego ogarnął taki znowu żal, taka rozpacz, że — zamknął oczy i sam dobrowolnie rzucił się na śmiertelną huśtawkę... Krew uderzyła mu do głowy i — obudził się, oblany potem.
Siadł na kanapce, przetarł oczy. W pokoiku było ciemno i już świeciło się w oknach naprzeciw.
Machinalnie wydobył zapalniczkę z krzesiwkiem i lontem, którą przed dwoma laty ofiarował mu Władek, zapalił zapałkę i spojrzał na zegarek.
— A bodajże cię... już szósta!... — zawołał.
Nałożył lisiurę, wybiegł do stajni z zawiniątkiem i kazał zaprząc konia.
— Za godzinę... półtorej... będzie wielmożny pan w domu — rzekł Mateusz.
— Nie jadę dziś do domu, tylko do Łucki — niecierpliwie odparł Linowski. — Podobno pokazał się tam wilk wściekły...
— Nigdzie niema spokoju — rzekł śmiejąc się Mateusz. — W mieście socjały, w lesie wilki...... Coś idzie na wielką odmianę!...
Gdy Mateusz zaprzągł konia, Linowski kazał wyjechać na ulicę, przed restaurację. Wstąpił do bufetu, wypił kieliszek wódki, zabrał swój rewolwer i, pożegnawszy gospodarza, pokłusował do doktora. Tam powierzył konia stróżowi i poszedł na górę.
— Jesteś, stary?... — zawołał Dębowski. — Cóżto, niema Władka?...
— Pojechał do Świrskiego i nawet nie widział się ze mną — odparł markotnie Linowski.
— A prawda!... Takie warchlaki, jak umówią się na łobuzerkę, gotowi zapomnieć nawet o jedzeniu i spaniu, nietylko o rodzicach... Szkoda, byłoby ci raźniej we dwu...
Schylił się i z pod szezlonga wydobył kobiałkę.
— Spróbuj-no jej... — rzekł do podleśnego. — Ciężar, co?...
— O, psiakrew!... — stęknął Linowski. — To tu jest pięćdziesiąt tysięcy rubli...
— Tylko dwadzieścia siedem w połowie złotem, w połowie papierami. Resztę sam przywiozę, ale wyszlij do mnie jutro albo pojutrze telegram... A nie rozmyśliłeś się? Bo, powiadam ci, jeżeli nie masz silnego nagabania, ażeby przewieźć te rupiecie, lepiej nie podejmuj się... Irytacja, mój stary, w naszym wieku, tak samo szkodzi, jak łajdaczenie się...
— Co też doktór gada!... — odburknął Linowski. — Dziecko jestem?... podejmuję się bez namysłu, czy jak?...
— Czekaj-no jeszcze!... — zawołał doktór. — Dostaniesz takiej wódki, że ci się Żyżyn przypomni...
Wybiegł do sypialni i w kilka minut powrócił, niosąc płaską butelkę, dobrze zatkaną, i pełny kieliszek.
— To — mówił, dając podleśnemu butelkę — to masz na drogę. A tego zażyj na miejscu.
Linowski butelkę wsunął do kieszeni, wódkę wypił, splunął i uścisnął rękę doktorowi.
— Daj, Boże, do prędkiego zobaczenia... — rzekł, wieszając kobiałkę na ramieniu.
— Uściskamy się najdalej w poniedziałek albo wtorek... — odparł doktór. — Tak będziesz trzymał kobiałkę?...
— Nie. W siedzeniu jest skrzynka, tam ją włożę... A pojadę nie prosto do domu, tylko w stronę Łucki... Na piątej wiorście skręcę w lewo i przetnę szosę niedaleko Słomianek.
Jeszcze raz uścisnęli się, i podleśny zeszedł na dół.
Kiedy, zapakowawszy kobiałkę, wziął lejce od stróża i spojrzał w okno, zobaczył podniesioną roletę i na tle żółtawego światła brodatą głowę doktora, kiwającą się gwałtownie.
— Powiedz panu doktorowi, że dziś jadę do Łucki — rzekł Linowski podniesionym głosem, spostrzegł bowiem jakieś dwie figury na przeciwległym chodniku.
„Oczywiście, śledzą mię!... Ale zjedzą trzysta djabłów...“ — pomyślał.
Poprawił w kieszeni rewolwer i trącił lejcami konia, który ruszył tęgiego kłusa, pomimo że na miejskim bruku było więcej błota, aniżeli śniegu. Pod kościołem znowu zauważył jakieś dwa cienie, a już na krańcu miasta przebiegł mu drogę człowiek, który wymachiwał kijem.
Za miastem odetchnął: droga była lepsza i pusta, tylko po bokach chwiały się i szemrały ogromne, nagie topole nadwiślańskie.
— Spóźnili się!... — rzekł. — Teraz mnie już nie złapią...
Ledwie jednak na zakręcie wyminął krzaki, na białym śniegu spostrzegł ciemną masę: były to przewrócone sanie i stos drzewa, który się rozsypał. Linowski gwałtownie skręcił i przez pole objechał barykadę, a potem znów wrócił na gościniec.
Gdyby w tej chwili najwiarogodniejszy człowiek zapewnił go, że sanie z drzewem wywróciły się przypadkowo, nie uwierzyłby. Już bowiem wyfermentowało w nim niezachwiane przekonanie, że go ktoś śledzi, że go ktoś ściga i że co pewien czas spotykać będzie przeszkody. Przysiągłby, że bandyci napadną go tej nocy, tylko nie mógł odgadnąć, w jakiem miejscu?
Teraz na pierwszy plan wysunęła się najgłębsza cecha jego charakteru. Linowski był odważny, więc rzeczywiste, czy urojone niebezpieczeństwa, zamiast obawy, rozbudziły w nim zaciętość. Gdyby mu powiedziano, że na drodze do domu spotka sto śmierci, gdyby mu zapłacono miljon, ażeby się wrócił, nie wróciłby się, lecz jechałby naprzód, ciągle takim samym równym i tęgim kłusem. W tej chwili zapomniał o swoim śnie przykrym, o złych przeczuciach, o żonie, nawet o Władku; tylko czuł, że musi odwieźć pieniądze do Żelaznych Hut, że go nic nie powstrzyma od spełnienia tego zamiaru i że, gdyby nawet umarł, jego trup ocknie się i we właściwe ręce odda powierzoną sumę. Ta myśl hipnotyzowała go i robiła automatem.
Jednocześnie kłębił mu się w sercu jakiś bezdenny i bezprzedmiotowy smutek, a po głowie przelatywały rozmaite pomysły, jedne od drugich dziwaczniejsze.
„Pfeferman mówił, że gdyby miał dwadzieścia tysięcy rubli w Ameryce, zrobiłby wielki majątek... — snuło mu się w wyobraźni. — Ja mam dwadzieścia siedem tysięcy... Jutro przed wschodem słońca mogę być w Galicji, pojutrze sprowadzić żonę i Władka, a za tydzień płynąć do Ameryki... O, stary błaźnie!.. a czyliż Władek albo żona zechcieliby pojechać z ojcem złodziejem?...“
Tu Linowski spostrzegł krzyż na rozdrożu i skręcił w lewo. Drożyna, na którą wjechał, była najbezpieczniejsza, biegła bowiem przez krzaki, zamarznięte błota i lasy. Była jednak niewyraźna, mało uczęszczana, możliwa tylko dla takiego jak on znawcy okolic. Podleśny wyciągnął flaszkę i pociągnął duży łyk...
„Skąd doktór ma taką wódkę?... — myślał. — Dalibóg nie wiem, czy piłem coś podobnego w życiu!... Ale na drugi raz, kochany kolego, choćbyś dał jeszcze lepszej wódki, nie podejmę się przewożenia takich pieniędzy... Dobrze mówił mecenas... Wielki majątek nie zdobywa się pracą, bo w takim razie największe fortuny powinni mieć parobcy i wyrobnicy, którzy pracują po kilkanaście godzin na dobę... Wielki majątek, choćby tylko dwadzieścia siedem tysięcy rubli, powstaje albo z lichwy, albo z oszustwa, z obdarcia sierot, może i ze zdrady... A że ja, głupi, podjąłem się przewożenia takich krwawych pieniędzy, więc dręczy mię sumienie... Gdybym wiózł trupa, śmierdziałby całą drogę; a że wiozę dwadzieścia siedem tysięcy cudzych krzywd, więc cudze krzywdy obsiadły mnie jak pluskwy i gryzą, i palą, i wypijają ze mnie spokojność... Niema spokoju dla durnia, który wysługuje się krzywdzicielom!...“
Wąska droga stawała się coraz mniej wyraźną. Linowski powściągnął konia i zaczął oglądać się po okolicy.
— Już widzę! — rzekł głośno. — Tu sosna, a tam krzywe lipy. Za kwadrans będę w swoim lesie...
Teraz napłynęła na niego fala myśli weselszych:
„Przeżegnaj się, stary!... — dumał. — Przecież te pieniądze nie należą do wielkich panów, ale do takich jak ty biedaków: podleśnych, gajowych, oficjalistów fabrycznych, robotników... Przecie to ich pensje, które ciężko wypracowali, żywiąc się na kredyt i płacąc drożej... To nie krzywda, to praca ludzka... to nie przeklęte, ale święte pieniądze!...“
Po tym monologu odwaga jego wzmogła się, ale nieokreślony smutek coraz głębiej wżerał mu się w serce. Zdawało się, że nad miastem, z którego wyjechał, i nad okolicą, którą przebywał, wisi widmo nieszczęścia i, niby olbrzymi pająk, zapuszcza szpony w jego duszę.
Jechał przeszło godzinę. Do szosy było jeszcze z pięć wiorst, od szosy do mieszkania gajowego Mroczka znowu pięć wiorst. Za godzinę powinien być w Słomiankach. Tam weźmie nowego konia i za pół godziny stanie w domu. W domu nie napadną go, gdyż łatwo obroniłby się; jeżeli więc napadną, to gdzieś około szosy. Między choinami zatrzymał konia, wytarł go, nakrył derą i zdjąwszy wędzidło, począł go karmić sianem. Koń jadł wesoło i od czasu do czasu chwytał pana za lisiurę albo za czapkę.
— On jakoś nic złego nie czuje — rzekł podleśny. Okiełznał kasztanka i ruszył dalej.
Nieznacznie zjechał z drożyny i, sunąc pomiędzy krzakami, coraz więcej oddalał się od niej.
— Zjedzą trzysta djabłów, jeżeli mię zaskoczą znienacka. A ich głupie strzały mam gdzieś...
Wydobył znowu płaską flaszkę i wypił kilka łyków, aż łzy zakręciły mu się w oczach. Ale tęga wódka nie uspokoiła go, raczej podrażniła. Co chwilę zdawało mu się, że ktoś wypełza z pomiędzy krzaków, to znowu, że słyszy dalekie gwizdanie, albo czuje woń spalenizny. Jednocześnie miarkował, że zbliża się do szosy.
— Jeszcze z dziesięć minut... Jeszcze z pięć minut... — mówił do siebie. Nagle — jakby rozjaśniło się; Linowski z prawej i lewej strony zobaczył wolną przestrzeń, sanki poszły wdół, potem koń wdrapał się na wyniosłość i... przejechał szosę...
— Cóż to jest?... zabłądziłem?... nie!... tylko z tego miejsca będzie trochę dalej do Słomianek...
A zatem przejechał szosę bez wypadku... Już przejechał szosę i jest prawie bezpieczny!...
Tu chyba nie napadną go, bo któżby jeździł po takich wertepach prócz gajowych?
— Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech... — zaczął mówić Linowski, czując, że serce przepełnia mu się radością.
Wjechał na obszerną polanę i w tej chwili, o kilkanaście kroków od sanek, usłyszał młody, dźwięczny głos:
— Kto jedzie?... Hola!... Stać, bo strzelę...
Ktoś wypadł z poza drzewa i schwycił przy pysku kasztanka... Jednocześnie otoczyło go kilku młodych ludzi, z których jeden miał krótki karabinek, inni rewolwery...
Podleśny rzucił lejce, wyskoczył z sanek i pobiegł do tego, który zapytał: kto jedzie?...
— Wła... Władek?... — zawołał chrapliwym głosem Linowski. Zdawało mu się, że otrzymał cios w głowę. W oczach pociemniało mu, serce zaczęło bić gwałtownie.
— Tatuś?... a tatuś co tu robi?...
— To ty, Władziuś?... Ty?... — pytał Linowski, podnosząc ręce do głowy. — Ty! z rabusiami?... I napadasz własnego ojca?... Kto ci powiedział, że ja wiozę pieniądze?
Młodzi ludzie otoczyli podleśnego, a syn, przerażony jego głosem i ruchami bezładnemi, zapytał:
— Jakie pieniądze?... Co tatuś mówi?...
— Pieniądze fabryczne...
— A to pyszny kawał!... — zawołał jeden z młodzieńców, Starka.
— Panowie — mówił napół nieprzytomny Linowski — panowie!... Albo mi zostawcie pieniądze, albo... mnie zabijcie... Władku... zhańbisz się i zgubisz ojca...
— Czy on pijany?... — szepnął Starka do Świrskiego.
Teraz Świrski zwrócił się do podleśnego:
— Mówi pan do nas, jak do rabusiów. Władku, wytłomacz-że ojcu, że my nie zajmujemy się kradzieżą...
— A jednak — przerwał podleśny — wiem, że mieliście mię napaść... byłem śledzony w mieście... jeden zabiegł mi drogę... na gościńcu przewrócili sanie z drzewem, ażeby mnie zatrzymać... Byłem pewny, że napadną mnie na szosie...
Władek już spostrzegł, że z ojcem dzieje się coś niedobrego. Podleśny nigdy nie mówił tak dużo, ani w taki sposób.
— Tatusiu... — rzekł błagalnym tonem chłopiec — przecież to my... ja, Świrski... Starka... wszystko moi koledzy...
— Pocóżeście mię napadli?...
— Przepraszamy pana... to był nieszczęśliwy żart... — odezwał się Świrski.
— Zatem jeszcze nie koniec... — odparł rozdrażniony Linowski. — Zatem napadną mnie, bo przecież banda miała zebrać się gdzieś przy gościńcu... Ale ja pieniędzy nie oddam... Władziuś, jedź ty ze mną...
— Co się dzieje z tatusiem?... — szepnął do Świrskiego drżący Władek.
— Odwieźmy ojca — rzekł Świrski do Władka — a wy, koledzy, idźcie do Słomianek... i schowajcie broń... Zrobiła się głupia historja!...
— Gdyby zagarnąć te pieniądze?... — szepnął jeden z grupy — może nie potrzebowalibyśmy zdobywać banku...
— Alboż my złodzieje, ażeby ograbiać ludzi na gościńcu?... — odparł ostro Świrski.
— Zdaje się, że po świętach wrócimy do szkoły — roześmiał się Starka.
— Zrobicie, jak zechcecie, ale tymczasem musimy się rozejść. Nawet połowa naszych nie przybyła na stanowiska... w dodatku takie nieszczęście!... — mówił Świrski.
Linowski wrócił do sanek, pociągnął za sobą Władka i szepnął, ale tak, że wszyscy słyszeli.
— Pieniądze... dwadzieścia siedem tysięcy rubli są tu, w siedzeniu... Dobrze, że masz rewolwer...
— Ale tatuś pozwoli, że Świrski z nami pojedzie?... To mój serdeczny przyjaciel, bardzo poczciwy.
— Pocóż przyjaciela narażasz na niebezpieczeństwo?... — odparł Linowski. — Gdy napadną nas...
— To już my, panie, damy radę napastnikom... — odparł Świrski.
Kilkunastu młodych odeszło w stronę Słomianek. Dwaj Linowscy i Świrski sankami skierowali się w stronę Leśniczówki, dokąd zajechali dosyć prędko. Podleśny całą drogę albo śmiał się i przeklinał rabusiów, którzy chcieli urządzić na niego zasadzkę, albo lękał się o pieniądze. Parę razy kazał zatrzymać konia, chciał zabierać kobiałkę i uciekać w las.
Dopiero w domu trochę uspokoił się i ulegając błaganiom wylęknionej żony, położył się do łóżka. Ale zasnąć nie mógł i do białego dnia rozprawiał z synem i Świrskim. Śniadania nie chciał jeść, lecz o ósmej kazał założyć innego konia do sanek i w towarzystwie syna, tudzież Świrskiego, którzy go na krok nie odstępowali, pojechał do Żelaznych Hut. Tam kobiałkę z pieniędzmi oddał wicedyrektorowi i dopełniwszy tej formalności, dostał spazmów pierwszy raz w życiu.
Przerażony Władek wysłał depeszę do Dębowskiego i znowu ze Świrskim odwiózł ojca do domu, gdzie podleśny wpadł w gorączkę.
Młody Linowski chodził koło ojca, jak nieprzytomny. Targał włosy i załamywał ręce, szepcząc do Świrskiego:
— Co ja zrobiłem! co ja zrobiłem! gdyby ojcu stało się co złego, nie przeżyłbym... Dajcie mi spokój... już nie chcę należeć do związku!... Sam Bóg ostrzegł mnie...
Świrski, zazwyczaj chłodny i panujący nietylko nad innymi, ale i nad sobą, uległ także wzruszeniu.
— Mój kochany — rzekł do Władka — cała wyprawa na bank i kasę gubernjalną przewróciła się najsromotniej... Przy pierwszej próbie większość nie stawiła się... Zwracam wam słowo... Sam zrobię, jak będę uważał; ale nie chcę spotkać się z drugą podobną awanturą... I ażebyśmy trafili na twego ojca i ażeby on właśnie wiózł pieniądze, toż to wygląda na bajkę!...
— A gdyby pieniądze wiózł kto inny, zabrałbyś?... — spytał Władek.
— Gdyby wieźli kozacy albo strażnicy... tak...
— A gdyby wiózł jaki inny urzędnik z Żelaznej Huty... napadłbyś?...
Świrski pokręcił głową w sposób przeczący.
— Chcę być żołnierzem... chciałem stworzyć wojsko, ale nie bandę złodziei — rzekł cicho.
Władek objął go za szyję.
— Zawsze poczciwy!...
Świrski machnął ręką.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.