Dzieci (Prus)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XXI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Izdebka, gdzie pod strychem mieszkał Jędrzejczak z kolegą, równie jak on ubogim, była ciasna, brudna i ciemnawa. Znajdował się w niej stół niemalowany, dwa krzesełka, łóżko drewniane za osiem złotych, tapczan, dwie półki z książkami i zielona skrzynia, zamknięta na kłódkę, z której nie wyjmowano klucza.
Bieda wyglądała tu z każdego kąta, ale ponieważ kolega wyjechał na Boże Narodzenie, więc Jędrzejczak był zadowolony. Mógł chodzić po izbie, nie potrącając się o nikogo, mógł czytać dickensowski „Klub Pickwika,“ a nareszcie mógł z blaszanego samowara i natłuczonego imbryka pić tyle herbaty, ile mu się podobało, nie myśląc, że dla współlokatora może zabraknąć wody albo esencji. Cukru mniej więcej zawsze brakowało.
Właśnie Jędrzejczak dokończył trzeciej szklanki i rzekł do siebie: „Jakie to szczęście, że nie pojechałem z tymi durniami!... Naturalnie muszą być zziębnięci, może i głodni, a na pewno niewyspani... Wesołe bydlęta!...“
W tej chwili, było to w sobotę z rana, kiedy Jędrzejczak tak rozmyślał, wszedł jego przyjaciel, zwany Pędzelkiem, chłopak dwudziestoparuletni, ważny członek organizacji socjalistycznej.
— Wiesz — zaczął Pędzelek — że Pfeferman dał dymisję Walfiszowi bez żadnej kompensaty?... Pójdźże ze mną do tego podleca, ażeby mu wypłacił choć trzymiesięczną pensję.
Ponieważ Jędrzejczak w podobnych wypadkach nie wahał się, więc włożył wyszarzany paltocik i nietylko poszedł, ale nawet zaczął odgrywać rolę główną. Sam zadzwonił do mieszkania Pfefermana, a gdy służąca przez uchylone drzwi zaczęła wypytywać, czego chcą, i oświadczyła, że pan Pfeferman w sobotę nie załatwia interesów, Jędrzejczakowi przyszedł do głowy łobuzerski koncept: wsunął nogę w uchylone drzwi i siłą je otworzył.
Służąca z krzykiem pobiegła do dalszych pokojów. Ukazał się Pfeferman i zapytał: o co chodzi? Wówczas Jędrzejczak ostro upomniał się o trzymiesięczną pensję dla Walfisza i tak zaczął wymachiwać swojemi długiemi rękoma, że Pfeferman głosem podniesionym zawołał:
— Cóżto, rozbój?... bandyci?...
Na te słowa w drugim pokoju zrobił się hałas, zabrzęczały wybijane szyby i pani Pfefermanowa, wychyliwszy głowę z okna, poczęła krzyczeć na ulicę:
— Rozbój!... bandyci!...
Doświadczony Pędzelek, zrozumiawszy sytuację, wybiegł z pokoju i już na dole spotkał patrol, złożony z trzech żołnierzy i policjanta, a widząc, że idą na górę, rzekł:
— Idźcie panowie prędko, bo tam jakiś warjat szaleje u Pfefermana... A ja lecę po doktora.
I nie pozwoliwszy namyślić się policjantowi, wyszedł na ulicę. W kilka chwil zbiegł ze schodów i Jędrzejczak, a za nim kobiety, wrzeszczące: rozbój!... bandyci!... Wtedy żołnierze nadstawili bagnety, a policjant schwycił Jędrzejczaka za kołnierz i aresztował.
Wyszedł Pfeferman i począł wyjaśniać, że zaszło tu nieporozumienie. Pokazał nawet srebrnego rubla. Lecz ponieważ wydano patrolom instrukcje bardzo surowe, więc policjant oświadczył, że aresztowanego musi zaprowadzić do kancelarji, a tam wytłomaczy się i pójdzie do domu.
Jędrzejczak szedł z podniesioną głową, rękoma w kieszeniach, uśmiechnięty. Nie robił sobie nic z awantury i nawet był kontent, że go patrol prowadzi, że przez kilka dni będą o nim w mieście rozmawiali, słowem, że nie wyjeżdżając z kolegami na dziecinną wyprawę, okryje się chwałą.
Gdy aresztowany przechodził około Hotelu Polskiego, stojący przed bramą Mateusz podniósł zaciśnięte pięści i krzyknął ze złością:
— A uciekajże pan, póki czas!...
Jędrzejczak ani myślał uciekać; natomiast obrażony wybuchem Mateusza policjant aresztował stajennego. Sprawa zaostrzyła się, gdy Mateusz usiłował rozmawiać z osobami z tłumu, dawał jakieś znaki i wogóle zachowywał się w sposób podejrzany.
Wśród licznej i coraz powiększającej się gromady ciekawych, patrol dotarł do biura policmajstra i odprowadził aresztowanych do poczekalni. Była to izba zabłocona, zadymiona, cuchnąca; z jej ścian można było zeskrobywać pleśń i brudy; ławek trudno było dotknąć bez wstrętu; przez okna zakratowane i zakurzone ledwie przeciskało się dzienne światło.
Mateusz pochmurny usiadł niedaleko pieca, Jędrzejczak wciąż z rękoma w kieszeniach, szyderczo uśmiechnięty, stał na środku izby w miejscu najwidoczniejszem. Jego wysoka a niezgrabna postać, rude włosy i nieprzyjemny wyraz twarzy zwróciły uwagę obecnych w poczekalni, a jeden z nich, niski brunet, z latającemi oczyma, zaczął mu się pilnie przypatrywać. Oglądał go zboku, zprzodu, ztyłu. Wreszcie wyszedł z poczekalni.
Może w pięć minut później niski brunet powrócił, ale za nim wbiegł szczupły i ruchliwy policmajster, jego olbrzymi pomocnik i paru strażników.
— Ten?... — zapytał policmajster, wskazując na Jędrzejczaka.
— O ten!... — odparł niski brunet.
— Ten sam!... ten sam!... — dorzucił szyderczo Jędrzejczak.
W jednej chwili związano go, wsadzono do dorożki i pod opieką samego policmajstra, tudzież dwu strażników odwieziono do koszar. Jędrzejczaka zdziwiło to, ale ani przestraszyło, ani zasmuciło. Miał tak pyszny humor, jak człowiek, który przynajmniej połowę życia spędził ze związanemi rękoma.
Współcześnie pomocnik policmajstra, wypytawszy Mateusza, kim jest i gdzie mieszka, zapowiedział mu, że zrobi rewizję w stajni hotelowej; jego zaś kazał odprowadzić do szczupłej i ciemnej celi. Zwróciło to uwagę obecnych, że Mateusz, usłyszawszy o rewizji u siebie, klasnął w ręce i mruknął:
— Kaput!...
W pół godziny po zrewidowaniu stajni Hotel Polski został otoczony przez żandarmów i wojsko. Aresztowano gospodarza Janowicza i całą służbę, przetrząśnięto numery i wszelakie ubikacje, a niespełna w godzinę miasto zatrzęsło się od nadzwyczajnych wiadomości. Pierwszą była ta, że aresztowano zabójcę strażników: Szmakowa i Fomeńki, a drugą, że w stajni Hotelu Polskiego, w skrzyni z owsem, nad którą miał dozór aresztowany Mateusz, znaleziono: cztery bomby!
I znowu niespełna w godzinę rozeszła się trzecia wiadomość, że stajenny Hotelu Polskiego, Mateusz, powiesił się na własnym pasku w celce, gdzie go zamknięto. Jednocześnie aresztowano faktora Joska, który, pomimo szabasu, kręcił się niespokojnie około Hotelu Polskiego, usiłował zajrzeć do stajni i wypytywał o Mateusza.
Późnym wieczorem doktór Dębowski, zaszedłszy do jednej z pacjentek, żony oficera żandarmerji, zapytał jej męża:
— Cóżto, mówią po mieście, że panowie posądzacie o zamordowanie strażników jakiegoś ucznia szkoły handlowej, Jędrzejczaka?...
— My nie posądzamy... my jesteśmy pewni, zresztą mamy świadków... — odparł oficer.
— Ależ bój się rotmistrz Boga, toż to młody chłopak...
— Ma dziewiętnaście lat, a jest zuchwałym zbrodniarzem. Nietylko nie chce wydać wspólników, ale w grubjański sposób żartuje z tych, którzy go badają.
— Panie, to jakieś nieporozumienie... Może chłopak dostał bzika ze strachu?...
Oficer wzruszył ramionami i nie chciał dłużej rozmawiać.
Jędrzejczaka osadzono w koszarach, w pokoju dość obszernym, którego zakratowane okna wychodziły na korytarz. W pokoju tym stało kilka niezasłanych tapczanów i kubeł cuchnący. Około drugiej po południu już trzeba było zapalić lampę.
Ponieważ naczelnik wojenny i jego sztab w najwyższym stopniu byli rozdrażnieni zabójstwem strażników i ucieczką zabójców, więc nakazano policji, ażeby za wszelką cenę schwytała winnych, których dla przykładu postanowiono ukarać szybko i surowo. Gdy więc ktoś z policji tajnej upatrzył w Jędrzejczaku poszukiwanego zabójcę, gdy w stajni Hotelu Polskiego znaleziono bomby i gdy w dodatku Mateusz powiesił się w areszcie, naczelnik wojenny wydał rozkaz, ażeby jak najprędzej zbadano Jędrzejczaka, wyjaśniono stopień jego winy i przysłano protokół.
Z tego powodu już około trzeciej po południu, do izby Jędrzejczaka weszło dwu oficerów żandarmskich i jeden oficer artylerji z twarzą ponurą i skośnemi oczyma. Starszy oficer żandarmski, otyły blondyn, zapytał więźnia o nazwisko, zajęcie i mieszkanie (gdzie już przed godziną była rewizja, która nic nie odkryła), a młodszy, chudy brunet, zapisywał odpowiedzi.
Potem kazano Jędrzejczakowi włożyć czapkę i stanąć naprzeciw uchylonych drzwi jak do fotografji, a potem kazano odwracać się, pochylać i biegać we wszystkich kierunkach. Jędrzejczak wszystko wykonywał, śmiejąc się. A ile razy w uchylonych drzwiach spostrzegł jakąś figurę, pokazywał język. Figur takich zauważył Jędrzejczak ze cztery: trzech mężczyzn i jedną kobietę, wszyscy, o ile się zdawało, marnie ubrani. Twarzy jednak nie widział, ponieważ każde z nich starannie się zasłaniało.
— Cóżto, szpiegi?... — zapytał Jędrzejczak starszego oficera.
Nie odpowiedziano mu, i oficerowie wyszli.
W pół godziny później otworzono drzwi, zamknięte na dwa zamki, i sztabę żelazną; ukazali się żandarmi, w których towarzystwie Jędrzejczak poszedł przez długi korytarz do pokoju, wyglądającego na kancelarję. Przy jednym stole siedzieli znajomi mu oficerowie, przed drugim stał żandarm z obnażonym pałaszem.
Zaczęło się badanie, którego każdy wyraz zapisywał młodszy oficer żandarmerji.
— Poco pan chodził do Pfefermana? — zapytał starszy oficer żandarmerji.
— Ażeby mu powiedzieć, że jest świnia — odparł Jędrzejczak. — Przepraszam pana pułkownika, ale... czy mogę usiąść?...
— Owszem. Pan był u Pfefermana w interesie niejakiego Herszka Walfisza?
— Może.
— A co pana obchodzi Herszko Walfisz?
— Nie lubię, jeżeli kogoś krzywdzą.
— A pan wie, że Herszko Walfisz jest socjalny demokrata i już zdążył ukryć się?
— Dobrze zrobił. Nie będziecie go panowie tak dręczyli jak mnie.
W tem miejscu artylerzysta zapytał o coś starszego oficera żandarmów, a wysłuchawszy objaśnienia, kiwnął głową. Badający zwrócił się znowu do Jędrzejczaka:
— Z kim pan był u Pfefermana?
— Zdaje się, że z nikim.
— Owszem. Był z panem ktoś, i to wytrawny... przestępca... Jak on się nazywa?
— Nie pamiętam.
— A jak się nazywa ten kulawy, który panu kazał uciekać i aresztowano go?
— Nie mogę wiedzieć.
— No, a te biżuterje pan zna? — pytał badający i dał znak żandarmom. Żołnierze wzięli Jędrzejczaka pod ręce i zwrócili twarzą do stołu, przed którym stał trzeci żandarm. Ten usunął się, i więzień zobaczył dwa żelazne cylindry.
— Zna pan to? — powtórzył badający.
— Nie mam przyjemności.
— To są bomby... Ale nie wie pan, skąd te zabawki wzięły się w stajni Hotelu Polskiego?
— Nawet nie domyślam się...
— Nu, a stajenny Mateusz zeznał, że te przedmioty pan jemu dał do przechowania?
— Nie... Mateusz tak nie łgałby...
Artylerzysta poruszył się na fotelu i przymknął oczy.
— Więc pan Mateusza nie zna, ale jego prawdomówność pan zna?
— Ehe!... łapie mnie pan pułkownik na słówka?... To hyclowska robota.
Oficerowie żandarmscy zerwali się, ale natychmiast usiedli, i starszy, ani na chwilę nie zmieniając spokojnego tonu, badał dalej:
— Pan jesteś oskarżony o udział w zabiciu strażników: Szmakowa i Fomeńki...
— Ja?... ja?... Cha!... cha!... cha!... — śmiał się już bardzo rozdrażniony Jędrzejczak. — Ja zabiłem strażników!... Ależ ja muchy nie zabiłbym... nie zabiłbym nawet pułkownika żandarmskiego, nie dopiero głupich strażników...
— Proszę, ażeby pan był grzeczny... nie mówił grubjaństw... — odezwał się pierwszy raz artylerzysta.
— Pozwólcie mu... zostawcie go... — przerwał badający. — Bardzo to jest piękne, co pan mówi, że nie zabiłby muchy... a jednak są świadkowie, którzy pana widzieli we środę wieczór, po zabiciu strażników, uciekającego z ulicy Starej...
— We środę?... wieczór?... Ja nawet wtedy nie byłem na Starej ulicy... — odparł, śmiejąc się, Jędrzejczak.
— A gdzie pan był?...
— Nie pamiętam... — odpowiedział Jędrzejczak głosem nieco zmienionym. Przypomniał sobie, że właśnie o tej porze był na zebraniu związku Rycerzy Wolności, gdzie nawet mówiono o potrzebie zabójstw politycznych, przeciw czemu on gorąco oponował.
— Trzeba, ażeby pan sobie przypomniał — rzekł badający.
— Wątpię, czy mi się to uda.
— A ja bardzo pana proszę i bardzo panu radzę, ażeby pan sobie przypomniał — odezwał się po raz drugi artylerzysta. — Pan wie, że nad panem śmierć wisi?
Jędrzejczakowi krew uderzyła do głowy.
— A nad panem i nad wami wszystkimi nie wisi śmierć?... — zawołał. — Czy zdaje się wam, że będziecie żyli wiecznie?... Mnie za co śmierć może grozić?... Jaki sąd wydałby taki wyrok na niewinnego?... Strachy na lachy, proszę pana!..
W tej chwili stojący przed nim żandarmi wzięli go pod ręce i odprowadzili do aresztu.
— Złodzieje!... psubraty!... — mruczał zirytowany Jędrzejczak. — Im się zdaje, że mnie przestraszą śmiercią...
W samotnej izbie wnet uspokoił się, a nawet odzyskał dobry humor; jednocześnie poczuł głód i zaczął kołatać we drzwi pięściami i nogami, wołając, ażeby mu jeść dali.
W pół godziny przyniesiono ogromny bifsztyk i kubek herbaty. Podoficer żandarmski, który mu pokrajał mięso, rzekł półgłosem:
— Ze sztabu kazali na jutro rano uszyć koszulę...
Jędrzejczakowi na chwilę zabrakło tchu, i poczuł, że krew ucieka mu z twarzy do serca. Lecz wnet ocknął się, opanowała go złość i odparł:
— Ci, co kazali szyć koszulę, niech pocałują psa w nos...
Zjadł z apetytem bifsztyk drewnianą łyżką, wypił herbatę i zaczął gniewać się na podoficera, że nie dano mu pościeli. W kwadrans żołnierze przynieśli siennik, podobny do kiszki, derkę i poduszkę, wypchaną słomą.
— Ciekawym — szepnął — jak oni mnie tu będą długo trzymali?... No, zejdzie z tydzień, zanim oddadzą mnie pod sąd... Tchórz Jędrzejczak będzie pod sądem wojennym, a ci durnie, którzy mieli zdobyć bank i rząd gubernjalny, wrócą do sztuby!... Trzeba sprowadzić sobie trochę książek...
Około siódmej dwaj oficerowie żandarmscy i artylerzysta weszli do izby i odczytali Jędrzejczakowi protokół z jego zeznań.
— Podpisze pan? — zapytał starszy oficer.
— I-i-i... nie... My, chłopi, nic nie podpisujemy.
— Pan z chłopów?... — spytał starszy. — Pięknie wywdzięcza się pan rządowi za to, że was wydobył z niewoli i obdarował ziemią!...
— Mój panie — odparł Jędrzejczak — gdyby nas rząd wydobył z niewoli, to was nie byłoby tutaj... Nie mamy za co być wdzięczni!...
— A ja jeszcze raz... i jeszcze raz proszę — odezwał się artylerzysta — ażeby pan powiedział: gdzie pan był we środę wieczorem, kiedy na ulicy Starej zabijano Szmakowa i Fomeńkę?...
— Nie pamiętam.
— Mam honor zwrócić uwagę, że to już ostatnia chwila — nalegał artylerzysta.
— Mówię panu, że nikogo nie zabiłem i nawet nie byłem w tym czasie na ulicy Starej... — odparł zuchwale Jędrzejczak.
Oficerowie wyszli, kazali zamknąć drzwi, lecz zatrzymali się w końcu długiego korytarza.
— Aleksandrze Pawłowiczu — rzekł artylerzysta — a ja jeszcze będę twierdził, że nie on zabił. On jest jakiś nienormalny człowiek, ale na zbrodniarza nie wygląda...
— A ja wam mówię, Leonie Konstantynowiczu, że to wytrawny zbrodniarz — odpowiedział zawsze spokojnym tonem starszy oficer żandarmerji. — Ja takich samych widywałem w Warszawie... Jeden miał siedemnaście lat i zastrzelił rewirowego. Kiedy pytaliśmy: co zrobiłby, gdyby go uwolniono?... odpowiedział, że teraz zabijałby komisarzy i żandarmów. Pod szubienicą krzyczał: „Niech żyje rewolucja!...“ Padlec...
— Japończyki! — mruknął artylerzysta.
— Wściekłe psy, Leonie Konstantynowiczu, których trzeba tępić, ażeby nas nie gryźli...
Po wyjściu oficerów Jędrzejczak rzucił się na tapczan. Ile to razy straszono go dzisiaj śmiercią!... Ten artylerzysta i ten podoficer żandarmski, który powiedział, że kazano szyć koszulę?... Jędrzejczak roześmiał się. Przecież nigdzie na świecie nie posłaliby na śmierć niewinnego człowieka. Przecież nie było sądu, świadków, nikt go nie bronił...
A zresztą niechby skazali go na śmierć, więc co?... Czyliż od roku on i jego koledzy, Rycerze Wolności, nie rozprawiali codzień o śmierci, o tem, że nie należy się jej bać, że trzeba umierać po bohatersku, że tylko ten jest naprawdę wolny, może mieć władzę nad innymi, kto gardzi śmiercią... Umrzeć... umrzeć bez zblednięcia, śmiejąc się na rusztowaniu, oto był najmilszy temat ich rozmów młodzieńczych... Tylko Świrski lubił rozmawiać o taktyce i strategji, co nawet nie dla wszystkich było dostępne. To jedno rozumieli, że kto chce być prawdziwym Rycerzem Wolności, ten musi gardzić śmiercią, musi umierać, jak Brydziński...
Inni w ich wieku przez całe wieczory rozprawiali o kobietach... Oni o śmierci!...
Bah... gdybyż tylko rozprawiali!...
Pod wpływem tych wspomnień Jędrzejczak zerwał się z wąskiego siennika i zaśpiewał fałszywym barytonem, który niekiedy przechodził w tenor, jeżeli nie w dyszkant:
— Jak nie mamy żyć wesoło, gdy nie wiemy, gdzie nasz grób... Lada kulka gwiźnie w czoło, i na ziemię runie trup... Taki los wypadł nam, że dziś tu, a jutro tam. Taki los wypadł nam, że dziś tu, a juuuutro taaaam!... — zakończył niemożliwie fałszywym dyszkantem.
W tej chwili za zakratowanem oknem zamajaczyło parę cieniów, i Jędrzejczak usłyszał głos kobiecy, mówiący po rosyjsku:
— Cześć bohaterowi!...
— Idźcie stąd... idźcie!... — odezwał się głos szyldwacha.
Jędrzejczak był zachwycony i jeszcze fałszywszym głosem zaczął śpiewać:
— Niedługo przyjdzie spłacić krwią... nieszczęsną miłość mą... Oh, Eleonoro, żegnam cię... Eleonoro!... — w tem miejscu zabrakło mu nawet dyszkantu.
Jędrzejczak poprostu upajał się, odurzał swojem położeniem. Śmierci nie bał się, nie wolno mu było lękać się takiego głupstwa. Nie wierzył, nie przypuszczał, ażeby można było skazać człowieka niewinnego, w dodatku bez sądu. A nareszcie — przekonał się, że jakieś kobiety czuwają nad nim i nazywają bohaterem.
Takiego uczucia dumy, triumfu, takiego szczęścia Jędrzejczak jeszcze nigdy nie doświadczył.
„Bać się śmierci?... — myślał podniecony. — Ależ choćby zaraz zaprowadźcie mnie na śmierć, a pokażę wam, jak się umiera. Czemże miałbym być gorszy od Brydzińskiego?...“
Myśląc tak, zaciskał pięści, wyprężał ręce, pochylał głowę, jakgdyby mocował się z kimś bardzo silnym i za wszelką cenę postanowił go zwyciężyć. Potem legł na tapczanie i jeżeli nie zasnął, to przynajmniej nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie jest. Tylko ciągle marzył, że mocuje się z kimś, wobec którego nie wolno mu ustąpić. Raczej odebrać sobie życie, aniżeli ustąpić.
Około drugiej po północy zbudził go łoskot otwieranych drzwi. Przy słabem świetle lampki zobaczył żandarma, który wnet cofnął się, wpuścił człowieka w czarnym płaszczu i zamknął drzwi. Jędrzejczak przypatrzył się lepiej i poznał księdza, wikarego z katedry. Przybysz, blady jak płótno, chwilę stał bez ruchu: nagle zrzucił płaszcz i w białej komeżce, prędko przybiegł do Jędrzejczaka. Objął go za szyję, ściskał i drżąc całem ciałem, szeptał:
— Bracie... bracie...
Jędrzejczak poczuł jakby lód w piersiach. W tej chwili jednak przyszedł mu na myśl okrzyk kobiety za oknem: „Cześć bohaterowi!...“ i opanował się.
„Piękny ze mnie bohater!“ — rzekł w sobie.
— Adwokaci wysłali depeszę do Petersburga... doktór Dębowski do Warszawy... — szeptał ksiądz. — Z rana powinna być odpowiedź, a tymczasem jeden tutaj... pułkownik artylerji wyjednał zwłokę do dziewiątej...
— Czego zwłokę?... — zapytał zmienionym głosem Jędrzejczak.
— No... wyroku... którego, zdaje się, nie wykonają... — odparł zdziwiony ksiądz.
— Jakiego wyroku?... mnie przecież nikt nie sądził!... A jeżeli bez sądu zechcą mię zakantopić, to i owszem... Zobaczą, jak nasz umiera... Świnie... łajdaki... już nawet nie wiem, od ilu godzin straszą mnie śmiercią — mówił Jędrzejczak coraz głośniej. — Ale przekonają się psubraty, że ja nie boję się śmierci... nie boję... nie!... — dokończył krzykiem.
— Masz słuszność, mój bracie... — wtrącił ksiądz trochę spokojniej. — Dobry Polak, katolik, nie powinien się bać śmierci...
— O tak!... — mówił rozżalony Jędrzejczak. — Polak i katolik nie powinien bać się śmierci, ale wy, księża, robicie wszystko, ażeby się bał... Katafalki z trupiemi głowami, na chorągwiach kościotrupy... Konających straszycie okropnemi modlitwami, a żyjącym wyśpiewujecie żałobne pieśni, od których wyłby człowiek...
— Co mówisz, bracie?... Przecie chyba wierzysz?...
— W nic nie wierzę!... — odparł Jędrzejczak. — I właśnie dlatego nie boję się śmierci... Kiedy człowiek zginie i zgnije, z jego ciała robi się piasek, a z kości kamień... Wszyscy znamy kamienie i piasek, ale nikt nie słyszał, ażeby one skarżyły się na swój byt... Kamień nie jest głodny, nie zimno mu, nie musi ciężko pracować, nie zamykają go do więzienia i nie straszą śmiercią. A choćby nawet straszył jaki głupiec, to kamień w nos mu się roześmieje... Niech spróbują mnie zabić, a pokażę im...
Jędrzejczakowi na twarz wystąpiły silne rumieńce, ale w piersiach czuł przejmujący chłód.
— Mój bracie — rzekł ksiądz — mam w Bogu nadzieję, że ten nieludzki wyrok nie będzie wykonany, że oddadzą cię pod sąd który uwzględni twoją młodość... W każdym razie złagodziłbyś sobie godziny oczekiwania, uprosiwszy Boga o odpuszczenie ciężkiego grzechu...
Jędrzejczak skoczył z tapczana, zaciskając pięści.
— Czy i ksiądz myśli — zawołał — że ja należałem do zabicia tych durniów?... Jak rodziców... jak Polskę kocham, nawet nie wiedziałem o tem...
— Jakto?... — spytał ksiądz, patrząc na niego przerażony.
— No tak to... Nikogo nie zabiłem... nic nie wiem... A teraz niech mnie wieszają...
Ksiądz zachwiał się i schwycił rękoma za głowę.
— Męko Chrystusowa!... — krzyknął — zabijają niewinnego...
Począł kołatać do drzwi, a gdy je otworzono, wybiegł bez płaszcza i czapki.
Po chwili wrócił, odział się i zniknął.
— A to księżyna wyskakuje... cha!... cha!... cha!... — śmiał się Jędrzejczak. Nagle schwycił się za piersi i zataczając się, pobiegł w stronę kubła. Porwały go silne wymioty.
Szyldwach, stojący za oknem, krzyknął, do izby wpadło paru żołnierzy, później ukazał się felczer z wódką i gorącą herbatą.
— Nic mi nie jest — mówił Jędrzejczak — tylko dajcie mi czem mordę wypłókać... Co za gorycz... psiakrew!...
— Bądźcie spokojni!... bądźcie spokojni!... — szeptał pochylony nad nim felczer. — Pani pułkownikowa mówi wam, bądźcie spokojni!... Oni tylko tak straszą was... Choć was ubiorą w koszulę, choć postawią pod słupem, nie bójcie się... Z tego nic nie będzie...
Jędrzejczak był tak osłabiony, że ledwie dowlókł się do tapczana. Upadł na siennik i zasnął twardo, jak pod chloroformem.
Tymczasem ksiądz, mimo późnej nocy, obiegł całe miasto. Był u biskupa, od którego dostał list, później poszedł do gubernatora, do naczelnika wojennego, do prokuratora, lecz nigdzie go nie przyjęto. Tylko policmajster, wysłuchawszy, że Jędrzejczak jest niewinny, odparł:
— Niewinny... Nu, to niech ksiądz cieszy się, że jego pacjent pójdzie prosto do nieba. A teraz powiem księdzu — dodał — że, gdyby za każdego zabitego Ruskiego powiesili i rozstrzelali dziesięciu Polaczków, gdyby miasto za każdego strażnika zapłaciło dziesięć tysięcy, a za policmajstra sto tysięcy rubli, nie byłoby takich podłych zabójstw...
Gdy około piątej rano ksiądz wyszedł od policmajstra, zastąpił mu drogę jakiś człowiek z przysłoniętą szalikiem twarzą i rzekł zniżonym głosem:
— Ani depesza adwokatów do Petersburga, ani depesza Dębowskiego do Warszawy nie została wysłana z biura telegraficznego...
Przed szóstą ksiądz wrócił do koszar i jeszcze raz zobaczył się z pułkownikiem artylerji, który asystował przy badaniu Jędrzejczaka. Pułkownik, wysłuchawszy relacji, odparł:
— Ja zrobię, co będzie można dla skazanego, ale muszę powiedzieć, że koła wojskowe są bardzo rozjątrzone, a to nie wróży nic dobrego.
Jędrzejczak spał snem kamiennym do godziny siódmej. Nagle ocknął się, usiadł na pościeli i zobaczył przed sobą księdza. W jednej chwili zbudziło mu się w pamięci całe jego życie: chata, w której się urodził, rodzice i rodzeństwo, dwór, gdzie nauczono go czytać i pisać, majster w mieście, dokąd oddano go na naukę stolarki, uczniowie, którzy przygotowali go do klasy wstępnej, dyrektor szkoły prywatnej, który przyjął go bez zapłacenia wpisu... Potem lata w szkole handlowej... spiski... wprawianie się w odwagę i pogardę dla śmierci.
Cały ten obraz, dokładny w najdrobniejszych szczegółach, trwał zaledwie kilka sekund.
— Bracie — rzekł ksiądz — zmówmy pacierz...
Ksiądz ukląkł, Jędrzejczak wzruszył wprawdzie ramionami, ale także ukląkł i machinalnie powtarzał: „Ojcze nasz...“
— Pojednaj się, bracie, z Bogiem, to ci doda męstwa...
Ksiądz usiadł na tapczanie, zasłonił twarz stułą, a Jędrzejczak ukląkł przy nim i wyspowiadał się. Kiedy bił się w piersi, mówiąc: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu...“ w tej samej chwili pomyślał: „Poco ja to wszystko robię?...“ Instynktownie jednak czuł, że na spieranie się z tym dobrym księdzem nie warto tracić sił, które mu jeszcze będą potrzebne.
Po spowiedzi zażądał wody do umycia, a w kilka minut przyniesiono mu ogromną srebrną miednicę letniej wody, pachnące mydło, kubek, szczoteczkę do zębów i duży ręcznik z kolorowym szlakiem u dołu. Jędrzejczak rozebrał się, umył głowę i piersi i poczuł jakby świeży zapas energji.
— Znowu mi raźno!... — rzekł, śmiejąc się, do księdza. — A już myślałem, że skapcanieję...
— Spowiedź orzeźwiła cię, bracie... — odparł ksiądz.
Jędrzejczak zażądał herbaty, którą mu wnet podano. Ledwie zaczął pić, w korytarzu rozległ się odgłos kroków wielu ludzi i stukanie o podłogę ciężkich przedmiotów.
— Co to?... — spytał Jędrzejczak.
Twarz jego zrobiła się szara, i usiadł ciężko na tapczanie. W tej chwili ogarnęła go tak bezdenna trwoga, że zdawało mu się, iż straci rozum. Ale dostał czkawki, i to go otrzeźwiło.
Drzwi otworzyły się szeroko i z hałasem. Na progu stanął oficer i krzyknął na cały głos wysokim tenorem:
— Marcin Jędrzejczak, zbieraj się!...
Ksiądz zaczął drżeć, ale Jędrzejczak odzyskał panowanie nad sobą. Wolałby umrzeć, aniżeli okazać oficerowi, że się lęka. Zresztą nic mu naprawdę nie grozi: nie był pod sądem... pułkownikowa mówiła, że go tylko straszą...
„Niech straszą!...“ pomyślał.
Prędko włożył wytarty paltocik, czapkę nabakier, nie przyjął ręki księdza, który chciał go podeprzeć, i z zuchwałą miną wyszedł na korytarz między dwa szeregi żołnierzy. Męczyła go czkawka, ale uśmiechał się, patrząc na martwe twarze, które go otaczały.
Gdy znalazł się na dziedzińcu, aż zamknął oczy przed potokami słonecznego światła, które odbijało się od śniegu. Podjechała kibitka, ktoś podsadził Jędrzejczaka, obok niego usiadł ksiądz, któremu co chwilę łzy wymykały się z pod powiek, odezwały się bębny, i orszak ruszył. Przed kibitką szedł oddział piechoty, kibitkę otaczali żandarmi z obnażonemi szablami, za nimi jechał oddział kozaków. Bębny warczały, nie milknąc ani na chwilę.
Orszak, nie śpiesząc się, wyszedł z koszar na przedmieście. Ponieważ rozpędzano, więc na ulicach snuło się niewiele osób; zato w każdem oknie widać było pełno głów.
— Ojcze litościwy... — mówił ksiądz zmienionym głosem — oto stoję przed Tobą z sercem skruszonem... Polecam Ci moją ostatnią godzinę i to, co po niej nastąpi... Miłosierny Jezu, zmiłuj się nade mną...
— Miłosierny Jezu, zmiłuj się nade mną... — powtórzył machinalnie Jędrzejczak.
Siedząc na trzęsącej kibitce, skazaniec widział każdy dom, każde okno, każdą latarnię, każdego człowieka. Tędy chodził na spacery za miasto. Na tym parkanie Adamski wyrysował w lecie bardzo zabawnego mężczyznę z fajką... O, idą i patrzą na niego dwaj koledzy szkolni: Rzeszotarski, z którym onegdaj przerabiał buchalterję, i Klim, przezwany Organistą...
„Patrzcie na mnie!... — myślał Jędrzejczak. — I powiedzcie Świrskiemu, Lisowskiemu, czy się bałem...“
— Gdy nędzne serce moje — mówił ksiądz łkającym głosem — trwogą śmierci znużone, upadać zacznie z wysileń przeciw nieprzyjaciołom zbawienia... miłosierny Jezu, zmiłuj się nade mną...
— Zmiłuj się nade mną... — powtórzył Jędrzejczak tylko dlatego, ażeby nie robić przykrości księdzu.
Jeszcze nigdy w życiu... nigdy... nie czuł się tak dziwnie podnieconym, jak w tej chwili, i nie zamieniłby swej kibitki na triumfalny wóz cezarów. Wciąż widział każdy najdrobniejszy szczegół drogi, każdego przelęknionego Żyda, każdego kolegę, każdą przerażoną albo zapłakaną kobietę... Jednocześnie przypominał sobie wszystko, o czem myślał, z kim rozmawiał w tych miejscach, przez które przejeżdżali... I jednocześnie widział całe dzieciństwo swoje, czasy szkolne... wszystko, co kiedy czytał, o czem rozprawiał... Ani jedna myśl, ani jedno uczucie nie pozostały w ukryciu: wszystko rozwijało się przed nim, tworząc jeden wielki obraz, na którym wypadki nowsze miały żywe barwy, wypukłość i jakby mięsistość, wypadki dalsze mieniły się kolorami mgieł i obłoków.
Nigdy nie był tak szczęśliwym, nigdy nie czuł się tak dobrym, tak wyrozumiałym i skłonnym do przebaczenia, jak w tej chwili. I czy podobna, ażeby właśnie teraz ludzie chcieli zrobić mu co złego?...
Kibitka wjechała w kwadrat, którego najdalszym bokiem był stary mur. Naprzeciw muru stał szereg żołnierzy, dwa zaś inne boki tworzyli widzowie. Jędrzejczak spostrzegł między nimi Pędzelka, który dał mu jakiś znak... Było jeszcze kilku kolegów ze szkoły handlowej i młoda kobieta, czarno ubrana, należąca do kierowników miejscowej organizacji socjalistycznej.
Jędrzejczak jedną ręką oparł się o szyję konia żandarmskiego i lekko zeskoczył na ziemię. Potem, nie czekając na księdza, śmiałym krokiem podszedł do grupy oficerów. Teraz spostrzegł, że pod murem stoi słup, przed którym, na tle śniegu, widać świeżo wykopany dół i kupkę ciemno-żółtej gliny.
Warczące bębny nagle ucichły. Jeden z oficerów, człowiek siwy i zgarbiony, rozwinął papier i bardzo niewyraźnie, głosem bełkoczącym, coś przeczytał.
Jędrzejczakowi krwią nabiegły oczy. Jak nieprzytomny, zaczął wygrażać pięściami i krzyknął:
— Teraz ja panu coś przeczytam... Niech żyje wolność!...
— O Matko, cudami słynąca!... — odezwał się zdaleka jękliwy głos kobiecy.
Bębny znowu zawarczały, dwaj żandarmi schwycili Jędrzejczaka za ręce i poczęli wciągać na niego przestronną, białą, z bardzo długiemi rękawami, koszulę. Nie bronił się, owszem pomagał, ażeby czem prędzej usunąć płótno z przed oczu. Kiedy wydobył głowę ze zwojów koszuli, uśmiechnął się, lecz w tej chwili spadł mu na oczy płócienny kaptur, i żandarmi pociągnęli go w stronę słupa. Szedł, potykając się. Potem uczuł, że go długiemi rękawami koszuli przywiązują...
— Niech żyje wolność!... — zawołał ochrypniętym głosem.
W tej chwili doleciał odgłos dzwonów cerkwi: „Jestem tu... jestem tu... jestem tu!...“
Zatrzeszczały karabiny, ale żadna kula nie trafiła Jędrzejczaka.
— Niech żyje rewolucja!...
Nowa salwa. Jędrzejczakowi opadła głowa na piersi, i ugięły się kolana. Nie słyszał wystrzałów, nic go nie bolało, lecz w ustach poczuł ciepło i słony smak, a na białej koszuli ukazała się czerwona plama. Uderzyła go tylko jedna kula, rozdarła płuca i złamała kręgosłup. Kiedy przybiegł lekarz i podoficer z rewolwerem w ręce, Jędrzejczak już nie żył. Ciało szybko odwiązano od słupa i zepchnięto do grobu.
Po egzekucji oficer żandarmski, który badał Jędrzejczaka, i pułkownik artylerji, który chłopca starał się obronić, wracali konno do miasta.
— Wasza żona i siostrzenica, Leonie Konstantynowiczu, zanadto interesowały się zbrodniarzem... — mówił do artylerzysty żandarm, podkręcając jasnego wąsa.
— No, już pozwólcie, Aleksandrze Pawłowiczu, ale moja żona ma prawo nakarmić głodnego, szczególniej, gdy skarb o nim nie pamięta.
— Prawda... No, ale bez potrzeby te panie chodziły pod okno zbrodniarza i jeszcze coś do niego mówiły...
— Głupie plotki...
— Ja także myślę, że to plotki... Damy jednak powinny być ostrożniejsze.
W tej chwili tęgim kłusem od strony miasta nadjechał adjutant.
— Późno?... — spytał, zrównawszy się z oficerami.
— Albo co?...
— Zabójcy strażników złapani...
Artylerzysta zaklął i zwróciwszy się do oficera żandarmskiego, spytał:
— A teraz co będzie?...
— Ale czy nie krzyczał: niech żyje rewolucja?... Taki był podlec, jak inni...
Artylerzysta wzruszył ramionami, spiął konia i nie pożegnawszy się z towarzyszem, pojechał naprzód. Gdy na przedmieściu wymijał stary parkan, wyleciał z poza niego czarny przedmiot wielkości buraka i trafił w siodło. Rozległ się huk, od którego zadrżało miasto i — pułkownik spadł z konia, rozszarpany przez bombę.